Rozdział VII
Wiecie, miałam kiedyś obsesję na punkcie fotografii.
Nie to, że lubiłam robić zdjęcia. Swego czasu przemknęło mi to przez myśl, parokrotnie nawet próbowałam wykonać jakieś bardziej stylowe ujęcia czegoś, co się nawinęło – kwiatów, strumieni w górskich miejscowościach, które w wakacje odwiedzaliśmy z tatą, zwierząt... problem był w tym, że zawsze wychodziło mi to marnie. Jak to mówią, nie można umieć wszystkiego, prawda? Szybko i pokornie zaakceptowałam, że wszystko wskazuje na to, iż najlepszym, co w tej dziedzinie osiągnę, będzie w miarę czytelna fotka zrobiona smartfonem. Szczególnie mnie to nie bolało, bo miałam tyle pasji, że z tego jednego bzdetu gotowa byłam zrezygnować bez większych histerii. Przede wszystkim brakowało mi chyba cierpliwości, żeby czegoś się w tej dziedzinie nauczyć – gdy tylko otwierałam jakikolwiek poradnik, czy to w internecie, czy wydany w wersji książki, bo i taki sobie kupiłam, mając nadzieję, że w tej formie okaże się łatwiejszy do przetrawienia, zaraz chciało mi się spać. Głowa dosłownie mi leciała, myśli się rozbiegały – no i po zabawie. Poważnie, nieraz okazywało się to jeszcze lepszym środkiem nasennym niż podręcznik do matematyki. W obu tych dziedzinach byłam zwyczajnie naukooporna, ale nauczyłam się z tym żyć...
Raczej więc nie przepadałam za robieniem zdjęć jako takim. Ja uwielbiałam zawartą w tym magię. Magię, jaka mogła tkwić jedynie w uchwyconej chwili. Na zamkniętym w kilku tysiącach pikseli fragmencie rzeczywistości, ostrym wspomnieniu, do którego mogłam sięgnąć, ilekroć chciałam. To było dla mnie właśnie fascynujące – ta możliwość nadania chwilom, osobom i przedmiotom nieśmiertelności. Szczególnie kochałam zaś te stare fotografie – te czarno-białe, które babcia trzymała w wielkich, ozdobnych albumach, chowanych na najwyższej półce swojej nieco tandetnej meblościanki, w szafeczce zamykanej na ozdobny klucz. To w tych starych zdjęciach kryła się prawdziwa magia... bo tam mogłam odnaleźć to, co już dawno przeminęło. Potrafiłam oglądać je godzinami i wyobrażać sobie, jacy byli uśmiechający się stamtąd ludzie. Jak wyglądało życie w ich czasach? Jak się zachowywali, jak mówili, w jaki sposób gestykulowali? Jacy byli na co dzień? Jak gąbka chłonęłam tysiące rodzinnych historii, niektóre zapisywałam, mając nadzieję, że kiedyś uda mi się przemienić je w naprawdę dobrą książkę. Te świstki papieru były moimi portalami do innego świata, okruchami dawnych czasów, które mogłam wziąć w dłonie i upewnić się, że są prawdziwe. Najbardziej fascynowały mnie oczywiście te najstarsze, a zwłaszcza parę nielicznych, co do których nikt nie był pewien, kogo przedstawiają, ale wśród nich były przecież też inne... Takie kolorowe. W sumie to dość nowe, wyraźne. I równie ciekawe, bo przedstawiały brązowowłosą, zadbaną kobietę.
Przedstawiały moją mamę.
Nie tęskniłam za mamą jak za żywym człowiekiem. Wydaje mi się, że zawsze była dla mnie postacią w pewien sposób mityczną, a winą musiał być mój brak wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Nie poznałam jej, ostatni raz widziałam ją jako dziecko tak małe, że nic nie miało prawa utkwić mi w pamięci. Czasem zdawało mi się, że słyszę echo jej głosu, jakieś niejasne uczucie kojarzące z jej dotykiem lub zapachem, ale byłam niemal pewna, że to jedynie urojenia. Że wyobraziłam to sobie, może mi się przyśniło... sama nie wiem. Mama była w mojej głowie, ale jako ktoś nienamacalny, odległy, na wpół legendarny wręcz. Może trochę jak Bóg. Wiedziałam, że zawdzięczam jej wszystko, że dzięki niej w ogóle istnieję, ale nie mogłam wziąć jej w ramiona i za to podziękować. Mogłam modlić się, rozmawiać z nią w myślach, pisać listy w dziecinnej nadziei, że spogląda na mnie gdzieś tam z góry i obserwuje, co robię, że czuwa nade mną... ale przez to, że nigdy nie byłam specjalnie wierząca, nie zamieniało się to w niezbitą pewność. Chyba nawet wolałam się nad tym zbytnio nie zastanawiać, bo zawsze miałam tak, że jeśli za długo myślałam o czymś potencjalnie smutnym czy kłopotliwym, zaraz wpędzałam się w dołek, z którego ciężko mi było się wygrzebać. No więc nie robiłam tego. Byłam jej bardzo ciekawa, chętnie słuchałam historii... na swój sposób ją kochałam, ale wciąż trwało we mnie to idiotyczne uczucie, że ona wcale jednak nie jest prawdziwa. Że kocham nie prawdziwą osobę, a wyobrażenie o niej. Czy jakkolwiek inaczej to nazwać...
A teraz? Nie wiem, czy bardziej byłam zdezorientowana, czy szczęśliwa.
Nie było opcji, żebym jej nie poznała, bo wyglądała dokładnie jak na tych zdjęciach, które znałam tak dobrze, że bez problemu przyszłoby mi naszkicowanie ich ze wszystkimi niezbędnymi szczegółami, gdybym tylko potrafiła rysować ludzi. Była identyczna – z tymi samymi brązowymi włosami, zebranymi w skomplikowany, pozornie niedbały kok, z oczami podkreślonymi mocnym, ale dobrze komponującym się makijażem, z szerokim uśmiechem, ukazującym idealnie równe zęby, rodem z reklamy najlepszego gabinetu stomatologicznego. Była taka sama. Była...
Była taka jak w moich marzeniach! Nic się nie zmieniła. Pewnie po śmierci nie dało się już starzeć i zmieniać, prawda? Tylko że...
– Jak ty mnie poznałaś?! – wydukałam, gdy już udało mi się trochę uspokoić. Odsunęłam ją na długość ramion, szybkim gestem otarłam zbierające się w oczach uciążliwe łzy i oszacowałam wzrokiem całą jej sylwetkę.
Była wyższa ode mnie i trochę tęższa, ale z pewnością nie gruba. Miała na sobie zgrzebną sukienkę z szarego materiału, sięgającą niemal do ziemi, i celowo postrzępiony czarny sweter, przepięknie współgrający z mosiężnym wisiorem w kształcie ptasiej czaszki, zwieszającym się na długim rzemieniu. Wyglądała jak piękna wiedźma z bajek. W kącikach oczu zbierała się jej siateczka drobnych zmarszczek, sugerujących, że często się śmiała. Była tak młoda i tak doskonała...
I zupełnie niepodobna do mnie. Już dawno to zauważyłam, jeszcze podczas oglądania fotografii. Z tatą wyglądaliśmy jak dwie krople wody, po mamie odziedziczyłam chyba jedynie płeć. I zamiłowanie do wystroju wnętrz, co zarejestrowałam już kątem oka.
– Matka zawsze pozna swoją córkę – powiedziała głosem, który wydał mi się irracjonalnie znajomy. Może ja naprawdę pamiętałam go w jakiś sposób z niemowlęctwa? Wciąż mocno trzymała mnie za ramiona, jej również łzy zbierały się w jasnoniebieskich, niemal fosforyzujących oczach, ale panowała nad sobą o wiele lepiej niż ja. Nie rozkleiła się na całego... Ja pewnie gdybym miała na sobie jeszcze chociaż odrobinę makijażu, wyglądałabym jak panda.
– No ale jakim cudem?! – wykrztusiłam po dłuższej chwili, gdy ta odpowiedź wreszcie do mnie dotarła. – Przecież ostatni raz widziałaś mnie gdy jeszcze nie potrafiłam samodzielnie siedzieć! Chyba że pozbierałaś mnie skądś z ziemi jako obcą i dopiero teraz...?
– Nawet nie pytaj, bo sama nie wiem. – Wzruszyła ramionami i zaczęła się podnosić. Zanim zdołałam zaprotestować, szarpnęła mnie ku górze i posadziła z powrotem na łóżku. Dopiero wtedy zorientowałam się, że swoim wybuchem czułości przewróciłam nas obie na podłogę... – Wiedziałam, że pojawisz się w ciągu kilku najbliższych dni. I wiedziałam, że to ty, jak tylko cię zobaczyłam.
– Wiedziałaś, że się pojawię? – powtórzyłam bezradnie, marszcząc brwi. – Chyba nic nie rozumiem...
– Zrozumiałe. – Skinęła głową w zamyśleniu, przyglądając mi się badawczo. – Zawsze tak jest na początku. Ten świat wygląda inaczej niż ten, do którego przywykłaś... Opowiem ci wszystko, ale wolałabym, żebyś najpierw coś zjadła i się napiła.
Nie do końca byłam pewna, czy po śmierci faktycznie miałam prawo czuć głód lub pragnienie, ale w razie czego skinęłam pokornie głową. Wstałam ostrożnie, badając, czy aby na pewno mogę to zrobić, bo nie miałam pojęcia, jak długo byłam nieprzytomna, i poszłam za kobietą do drzwi. Zerknęłam jeszcze w stronę niewielkich skrzynkowych okien, niemal całkowicie zarośniętych od zewnątrz jakimś kwitnącym na fioletowo i różowo pnączem, mieniącym się soczystą, wiosenną zielenią w mocno przygrzewającym słońcu...
Nic z tego. Zielsko rosło na tyle gęsto, że zupełnie nie udało mi się dojrzeć, co też mogło znajdować się na zewnątrz. Grunt, że wyglądało to naprawdę ładnie. I oznaczało, że nie trzeba wydawać pieniędzy na zasłony...
Przeszłyśmy do dużego, prostokątnego pomieszczenia, które okazało się być czymś w rodzaju sieni połączonej z obszerną kuchnią i jadalnią. Po lewej stronie miałam dwuskrzydłowe, ewidentnie zabytkowe drzwi, prowadzące do ogrodu, i kolejne okno, tym razem dające nieco lepszy widok na to, co działo się na zewnątrz, po prawej zaś i na wprost piękne kredensy, od góry do dołu wypchane ręcznie malowaną porcelaną, i rustykalne kuchenne meble w przyjemnym, jasnobeżowym kolorze. Na drewnianych ścianach wisiało kilka obrazków przedstawiających zioła i sielskie widoczki, a gdy podeszłam bliżej, chcąc się im lepiej przyjrzeć, zorientowałam się, że wszystkie są wyhaftowane.
Stół nakrywała wzorzysta, bajecznie kolorowa chusta. Przejechałam po niej odruchowo dłonią – tak już mam, że gdy zobaczę coś nowego, muszę to przede wszystkim pomacać. Zbliżyłam się do szyby i ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz, trochę obawiając się tego, co mogłabym tam spotkać, ale na szczęście nie czekało mnie żadne rozczarowanie. Posesja była niewielka, ogrodzona płotem ze zwyczajnych drewnianych sztachet, a na jej terenie rosło całe mrowie kwiatów. Gdzieś z boku dostrzegłam kawałek skopanej ziemi ogródka warzywnego, dalej zaś rozciągała się raczej typowo wiejska okolica. Nieutwardzona droga opadała odrobinę w stronę brzozowego zagajnika, migoczącego świeżymi listkami, a soczyście błękitne niebo, upstrzone paroma miękkimi jak wata cukrowa obłoczkami, zwieszało się nad...
Cóż. Nad znanym mi fioletowym lasem.
Wzdrygnęłam się odruchowo na ten widok, mało brakowało, a odsunęłabym się od okna jak oparzona. Chyba musiałam nieświadomie zawarczeć z głębi gardła, bo mama znalazła się przy mnie tak szybko, jakby się teleportowała.
– Co się stało? – spytała, kładąc mi dłoń na ramieniu, i podążyła za moim wzrokiem. Upewniwszy się, co takiego mnie zaniepokoiło, odetchnęła głębiej i mruknęła: – Ach, o to chodzi.
– Nie boisz się mieszkać tak blisko... tego? – wyszeptałam. Z jakiegoś powodu obawiałam się podnosić głos, mój świeżo nabyty wilczy instynkt bił na alarm. Gdybym teraz była w swojej drugiej skórze, z pewnością zjeżyłabym sierść wzdłuż całego kręgosłupa...
Chyba niewiele brakowało, a bym się z tych nerwów przemieniła. Nie wiem dlaczego, ale gdy ta myśl pojawiła mi się w głowie, wydała się wręcz doskonałym pomysłem. Chwilę mi zajęło, zanim upomniałam się, że może to zostać odrobinę... no, powiedzmy, że źle odebrane. Mama nie miała przecież pojęcia, czego takiego sobie zażyczyłam na Sądzie Ostatecznym...
A może jednak? Niczego przecież nie wiem. Aż zakręciło mi się w głowie z bezsilności.
– Las jest niebezpieczny tylko gdy wchodzisz do niego z niewłaściwej strony – wyjaśniła kobieta, gładząc mnie lekko po głowie. – Nie musisz się go teraz bać. Już ci krzywdy nie zrobi. A gdy zobaczysz, jakie rosną w nim grzyby...
Ślinka napłynęła mi do ust, gdy wyobraziłam sobie zapach świeżych grzybów. O tak, dla tego argumentu chyba mogłabym spróbować się przekonać... ale na pewno jeszcze nie dzisiaj.
– A te kwiaty? – spytałam jeszcze. – Miałam wrażenie, że... chyba wywołują halucynacje, czy coś.
– Ty już należysz do tego świata. Kwiaty ci nie straszne. – Przyjacielsko trąciła mnie łokciem w bok. – No dalej, siadaj przy stole, potem oprowadzę cię po okolicy. I odpowiem na wszystkie pytania, jakie tylko przyjdą ci do głowy.
Posłusznie dałam się usadowić na wyściełanym wydzierganą na szydełku poduszką krześle. Była taka ładna, że aż głupio mi było wciskać na nią swój tyłek, zwłaszcza że wciąż miałam na sobie ten nieszczęsny podarty dres. W ferworze tego wszystkiego zapomniałam, że wypadałoby na początku poprosić o jakieś ubrania na zmianę... Cóż, może wcale nie jestem tak brudna, jak mi się wydaje? Uznając, że to nie musi wcale być moim największym zmartwieniem tygodnia, wsparłam się z westchnięciem na oparciu i ułożyłam ręce na blacie. Jak nigdy zaczęło mi brakować telefonu – zawsze się nim bawiłam, gdy czułam się podenerwowana lub uciekał mi wątek. Tata wielokrotnie wypominał mi, że jestem od niego uzależniona. Ja osobiście uważałam to za totalną bzdurę, bo gdy tylko znajdowałam sobie zajęcie, potrafiłam o smartfonie zapomnieć i na cały dzień, no ale starszy ma zawsze rację, jak to mi lubił wypominać...
Rany, ciekawe, jak tata sobie radzi? Skrzywiłam się, znowu zachciało mi się płakać, ale tym razem ze strachu. Pojęcia nie mam, jak to przeżył. Czy w ogóle jakkolwiek to dźwignął... W babcię nie wątpiłam, bo to najsilniejsza osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam. Proszę, żeby jej moc i odwaga udzieliły się również tacie... Będzie ich bardzo potrzebował. Dlaczego ja nie mogę niczego z tym zrobić? Dlaczego to musiało się stać...?
Nikt nie powinien umierać w tym wieku. A zwłaszcza w taki sposób. Już chyba o niebo lepiej byłoby, gdybym odwinęła się wujkowi tym pieprzonym nożem i poszła siedzieć na parę lat. Zaszlachtowałabym go w obronie własnej, szybko by mnie wypuścili... raczej.
Aż podskoczyłam, gdy nagle jakiś ciężar wcisnął mi się na kolana. Spuściłam wzrok, z ledwością powstrzymując serce od wyskoczenia przez gardło... i zamarłam, zauważywszy kota.
Był wielki, miałabym trudności ze złapaniem jego głowy jedną dłonią. Biały w czarne łatki, z zielonymi oczami i charakterystycznym czarnym ogonem z doskonałym, jakby był jedynie narysowany, białym pierścionkiem blisko końcówki...
– No cześć, kolego. – Wyszczerzyłam się jak głupia. Od razu przynajmniej trochę poprawił mi się humor. Ostrożnie pogłaskałam wielką głowę, podrapałam za uchem, o mało nie zaczęłam piać z zachwytu, gdy kocisko zaczęło głośno mruczeć.
– O, poznałaś Cypisa? – Mama odwróciła się w naszą stronę znad dwóch filiżanek w drobne różyczki. Praktycznie na ślepo kliknęła włącznik zupełnie zwyczajnego elektrycznego czajnika.
– O Boże, jest cudowny! – Nie zdołałam się powstrzymać. Koty to dla mnie największa świętość od razu po wilkach. Gdyby nie to, że babcia ich nie lubiła, a tata miał obsesję na punkcie czystości, z pewnością miałabym ich przynajmniej sześć... Sama się z siebie śmiałam, że zostanę pewnie starą panną z siedemdziesięcioma kotami, bo zwierzaki mnie kochały. W przeciwieństwie do przedstawicieli płci przeciwnej, bo niemal wszystkich odstraszałam skrajnym feminizmem i brakiem romantyzmu...
Oj tak, mój romantyzm i moje związki to materiał na dobrą książkę. Już wiedziałam, co będzie pierwszą rzeczą, o której mamie opowiem, gdy na spokojnie usiądziemy.
– Gdzieś jeszcze jest rudy. Henryczek ma na imię, nawet nie pytaj dlaczego – powiedziała, rozglądając się wokół. Zerknęła do pobliskiego pokoju, który chyba był salonem, ale nie znalazła tam kota, bo szybko wróciła do mnie. – Pewnie się gdzieś włóczy.
– Nie boisz się, że stanie mu się krzywda? – spytałam ostrożnie. Ja chyba nigdy nie puściłabym kota samopas...
– Tutaj? – Roześmiała się serdecznie. – Tutaj nie ma takiej opcji. Te koty również kiedyś umarły w prawdziwym świecie. Drugi raz umrzeć już nie mogą.
– No w sumie... – Prawie nie zwróciłam uwagi na stawianą przede mną herbatę, tak mnie to kocisko pochłonęło. Zaraz rozłożył mi się na kolanach, zaczął ocierać o twarz i praktycznie wpychać w moje ręce, żebym go głaskała. – To właściwie świetna opcja. Można się przywiązać tak, jak należy, bez lęku, że zwierzęta tak krótko żyją. Zawsze tego się bałam – że gdy już będę mieć swojego kochanego kota, to on w końcu umrze...
– Masz rację. Ja też za życia przez to zwlekałam. – Mama nachyliła się nad nami, pocałowała mnie w czubek głowy i podrapała kota za uchem. Nie wiem, które z nas mocniej się w nią wtuliło, ale z pewnością z boku musiało to wyglądać przezabawnie, gdy zupełnie bezwiednie wykonaliśmy z futrzakiem identyczny gest... – Teraz już nie mam oporów. – Mama roześmiała się, uściskała nas mocno i znowu odeszła do aneksu, tym razem otwierając jedną z wiszących nad drewnianym blatem szafek.
Wspominałam już, że od momentu przemiany zdaje mi się, że mam nienaturalnie wyostrzone zmysły? Teraz poczułam aromat cudownego ciasta ze śliweczkami, zanim jeszcze kobieta wzięła w dłonie blachę do pieczenia. Od razu aż się wyprężyłam na miejscu, ślinianki zaczęły mi pracować ze zdwojoną mocą. Kot również uniósł głowę, zawęszył różowym nosem, ale zaraz znowu się uspokoił, uznawszy, że słodkie wcale nie jest tym, co mogłoby go zainteresować.
– Co, nie pasuje ci? – spytałam go, drapiąc pod brodą. Rozkosznie zmrużył ślepka. – Podobno koty nie czują słodkiego smaku.
– Taaak? – przeciągnęła mama, unosząc jedną brew. – Powiedz to Henryczkowi... On jest w stanie nawet kokosanki wciągnąć. Kiedyś mi pół opakowania wyjadł, gdy poszłam do łazienki. O drożdżówkach już nie wspominam, wszystko by dla nich zrobił. Mleczko też mu najbardziej truskawkowe smakuje, zwykłego nie tknie.
– A to ciekawe... – Przyglądałam się, jak kobieta ustawiała na stole całą zastawę. Talerze malowane w złoto-fioletowe kwiaty kojarzyły mi się z zamkowym przepychem, podobnie jak złota patera na nóżce, na którą wyłożyła ciasto, ale porcelanowy, pękaty dzbanuszek z parzącą się herbatą doskonale już współgrał ze stylem wszystkiego wokół. Był taki słodziutki, że nie sposób nie uśmiechnąć się na jego widok... Pokrywka miała nawet uchwyt w kształcie małej perełki, jak coś rodem z kompletu zabawkowych mebelków do domków dla lalek. Nałogowo zbierałam takie miniaturki, gdy jeszcze...
Cóż, właściwie to „gdy jeszcze żyłam" jest niezłym wskazaniem, bo nigdy tej kolekcji nie wyrzuciłam. Babcia wielokrotnie próbowała mnie przekonać, że jestem już o wiele za stara na zbieranie takich bzdetów, ale niemal wpadałam w szał za każdym razem, gdy proponowała oddanie tych bzdetów biednym. Podejrzewam, że jeśli chodzi o moją kolekcję zabawek, niewiele już brakowało, by przedstawiali mnie w tych serialach o nałogowych zbieraczach... Gdybym tylko miała swoje mieszkanie i własny budżet, z pewnością bym się nie miarkowała. Zabawki to jest to... zwłaszcza takie jak domki i mebelki.
Parsknęłam śmiechem i poplułam się herbatą. Serio – aż mi nosem pociekło. Cypis spojrzał na mnie z oburzeniem i uciekł z kolan, zwinnie wskakując na stół, a mama obejrzała się z zaskoczeniem, zabawnie marszcząc brwi.
– Przepraszam – wydukałam, gdy już przestałam się krztusić. – Tak właśnie przemknęło mi przez myśl, że chyba przez całe życie miałam coś z głową. Nie przejmuj się...
– Musisz mieć coś z głową, to nieuniknione – mruknęła pod nosem, podsuwając mi srebrne sztućce z ozdobnymi trzonami. – Jesteś w końcu córką swojego ojca...
Znowu się zakrztusiłam. A już mi tak ładnie przeszło...
– Racja – wydukałam, ocierając łzy. – Tylko widzisz, tata zbiera książki i płyty, a ja książki i zabawki... To chyba nie jest normalne?
– No... nie. – Wzruszyła ramionami. – Ale w sumie nieszkodliwe.
– Nieszkodliwa choroba psychiczna dalej jest chorobą. Chyba.
– Tutaj już bym się tym nie przejmowała. – Usiadła na krześle obok, nalała sobie herbaty do filiżanki. Dopiero wtedy zauważyłam, że moja jest inna, ale obie wyglądały właściwie jak miniaturowe dzieła sztuki. Moja przypominała pofałdowany materiał, zebrany miniaturowymi guziczkami, a mamy pomalowana została w maleńkie różyczki, kolorystycznie pasujące do złotego obrąbka.
– Mówisz? W Niebie jest dużo wariatów? O rany, chyba tutaj pasuję... – Powtórzyłam gest. Herbata pachniała bajecznie... Aż byłam skłonna zrobić wyjątek i się jej napić, choć zwykle tego unikałam. Należałam do typu kawoszy, z własnej woli naparu z zielska bym sobie nie zrobiła, wyjątki przyjmowałam jedynie przy specjalnych okazjach. To jednak zapach miało całkiem, całkiem...
Gdy spróbowałam łyk, szybko zmieniłam zdanie. Nie, ja jednak lubię herbatę. Może to babcia po prostu zawsze kupowała jakąś paskudną?
– No to opowiadaj – rozkazałam, gdy już nałożyłam sobie ciasta, spróbowałam, rozpłynęłam się z zachwytu i uspokoiłam. – Skąd niby wiedziałaś, że ja to ja? I że tutaj będę akurat teraz? Da się w jakiś sposób dowiedzieć, co dzieje się... tam? – Znaczącym gestem wskazałam podłogę, dopiero po chwili orientując się, że chyba nie do końca było to właściwe. Nie wiedziałam, gdzie jesteśmy – w innym wymiarze? Gigantycznej jaskini? Na pewno jednak nie między chmurkami, bo dobrze je nad nami widziałam.
– Da się – potwierdziła, kiwając głową. – Widzisz, w każdym mieście jest Obserwatorium. Tam można legalnie podejrzeć swoich wciąż żyjących bliskich, że tak to określę. W praktyce niewiele osób się na to decyduje, bo poniekąd... to trochę jak naruszanie czyjejś prywatności. Ja jednak nie mogłam się powstrzymać, wybacz.
– Nie szkodzi. Właściwie to... dobrze mi z tym. Czasem miałam poczucie, że przy mnie jesteś, a to znaczy, że może wcale sobie tego nie uroiłam. – Złapałam szczupłą dłoń i uścisnęłam. Miałyśmy prawie takie same ręce, moje były tylko odrobinę drobniejsze. – Ale mam nadzieję, że nie podglądałaś mnie, jak byłam w łazience?
– Zwariowałaś? – Roześmiała się serdecznie. – Raz, że nie da się siedzieć w Obserwatorium przez cały czas. Tutaj też trzeba toczyć jakieś życie. Wypada pracować, żeby mieć wszystko, czego się zapragnie.
– Rety... Tu też się zapierdziela? – Skrzywiłam się. – Do chrzanu z takim Niebem...
– To są Pola Elizejskie – poprawiła mnie cierpliwie. – Wygląda to inaczej niż w prawdziwym świecie. Gdy nie pracujesz... masz po prostu mniej. Utrzymasz się godziwie z tego, co posiadasz za darmo, ale niewiele osób się na to decyduje. Gdy nie pracujesz... brakuje ci w życiu celu. Jakiejś motywacji. Dzięki pracy możesz mieć więcej. Możesz żyć wygodniej. Niewiele tej pracy potrzeba. Jeśli dobrze kojarzę, w Polsce w tej chwili norma pracy wynosi około stu sześćdziesięciu godzin miesięcznie. Tu jedynie sześćdziesiąt. Jest różnica, prawda? Ponadto niektóre zawody nie są już potrzebne. Tata na pewno ci mówił, że byłam neurologiem. Tutaj lekarz tego typu się nie przydaje, przebranżowiłam się więc na psychologa. Przyjmuję dwa dni w tygodniu, w wolnym czasie zajmuję się rękodziełem i z tego też mam zyski.
– Okej... – Bezwiednie zamieszałam resztkę herbaty. – Czyli... rozumiem, że ja też powinnam pracować?
– Tylko jeśli chcesz. Możesz przecież mieszkać tutaj. – Mama szerokim gestem objęła dom. – Ale pewnie jakieś marzenia masz, co?
Po jej minie dobrze widziałam, że dobrze wie, czym te marzenia są.
– Aż za dużo – westchnęłam z boleścią. – Chciałabym być maszynistą. I pracować w wydawnictwie, może jako korektor. Chciałabym hodować zwierzęta. Chciałabym utrzymywać się z pisania książek lub rysowania komiksów... – Bezradnie wzruszyłam ramionami. – Za dużo tego. A jeszcze bardziej to chciałabym być bogatą bezrobotną. Mieszkać w ogromnym dworku na szczycie jakiejś niedostępnej góry, mieć z sześć kilometrów w linii prostej do najbliższego przejawu cywilizacji i mieścić się w łóżku ze swoimi siedemdziesięcioma kotami. Coś tak podejrzewam, że to może jednak nie wypalić, bo chyba znalezienie sobie milionera w podeszłym wieku, który niebawem kojfnie i zostawi mi spadek, tutaj może być odrobinę trudne...
– Znaleźć milionera trudno nie jest, z kojfnięciem znacznie gorzej. – Mama bardzo skutecznie udała, że się martwi. – Ale za to pocieszę cię tym, że masz wieczność przed sobą. Wieczność, przez którą pozostaniesz młoda i piękna. Możesz zrealizować wszystkie plany, jakie przyjdą ci na myśl, czasu ci na nic nie braknie.
– Naprawdę? – Pojęcia nie mam, dlaczego tak mnie to zdziwiło, ale aż podniosłam głowę. – Nie zestarzeję się? Znaczy...
– Zestarzejesz się, jeśli będziesz tego chcieć. Można w pewnym stopniu manipulować swoim wyglądem, ale większość pozostaje w takim wieku, w jakim była w chwili śmierci. – Mama podniosła się od stołu, przeciągnęła. – No, zjadłaś już? Muszę pokazać ci okolicę, pewnie ci się spodoba.
Skinęłam bez słowa głową i dałam wyprowadzić się na zewnątrz. I wcale tego nie pożałowałam.
Było ciepło, wręcz w sam raz. Delikatny wiaterek miał intensywny zapach świeżych liści i niedawno skoszonej trawy, aż brzęczał tysiącami skrzydełek kręcących się przy kwiatach pszczół. Liście pobliskiego zagajnika szumiały, w igłach drzew fioletowego lasu coś huczało, przywodząc mi na myśl wysokogórskie skupiska kosodrzewiny, które tak strasznie mi się podobały. A przede wszystkim...
Nie było słychać ludzi. Zupełnie nikogo. Żadnych krzyków, kroków, szumu samochodów z odległej drogi... Auta mojej mamy – wielkiego, nowoczesnego mercedesa w soczyście czerwonym kolorze, zastawiającego bramę do zbudowanego obok domu garażu – absolutnie nie dało się przegapić, bo tak bardzo nie pasowało do sielskiego otoczenia, że cała uwaga od razu skupiała się właśnie na nim, ale innych – zero. Zupełnie nic. To było tak dziwne uczucie...
O czymś takim właśnie marzyłam. O ciszy. O idealnej, zupełnej ciszy, w której mogłabym zapomnieć, że na świecie istnieją inni ludzie oprócz mnie. To właśnie było dla mnie najwspanialsze życie pod słońcem.
– O nie – wydukałam, gdy tylko się otrząsnęłam. Odrętwienie dopadło mnie na samym środku wysypanej kamykami ścieżki, prowadzącej do niskiej furtki. – Wybacz, ale ja się stąd nie wyprowadzam.
– Przecież dopiero co powiedziałam, że nie musisz tego robić. – Mama złapała mnie za rękę i lekko pociągnęła za sobą. – Ja się jeszcze tobą nie nacieszyłam, tak łatwo cię nigdzie nie wypuszczę. Przyzwyczajaj się, twoja matka ma silny instynkt terytorialny.
– To przynajmniej wiem, po kim to mam – mruknęłam pod nosem.
Wyszłyśmy na polną drogę, wysypaną drobnym, żółtym piaskiem. Ruszyłyśmy wolno w górę leciutkiego wzniesienia, kąpiąc się w przyjemnych promieniach słońca, a Cypis, zupełnie jak pies, ruszył za nami z zadartym wysoko ogonem. Niczego się nie bał, szedł dumnie wyprostowany, a tak był wielki, że yorka mojej ulubionej sąsiadki z parteru zjadłby pewnie na śniadanie i jeszcze miauczał o dokładkę.
Wszędzie było tak pięknie, tak... dziko. Zagajniki rosły w niewielkich odległościach od siebie, tak, że wszędzie było dość przestrzeni, by powstawały porośnięte krzewami i zieloną trawą polany, a jednocześnie było tak rozkosznie zacisznie. Zerwałam całą garść jeżyn z płożącego się tuż przy drodze krzewu, brudząc dłonie aromatycznym sokiem. Były tak wielkie, że aż ciężko mi było je utrzymać. Wszędzie wokół widziałam niesamowite połączenie najlepszych cech świeżej wiosny i spokojnego lata. Tam było jak w raju, inaczej nie da się tego określić...
– Jakim cudem ja tutaj trafiłam? – mruknęłam pod nosem. Na dobrą sprawę nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wypowiedziałam to na głos, dopóki mama nie odpowiedziała:
– Bo byłaś dobra za życia. Tak właśnie powiedzieli ci na Sądzie Ostatecznym, prawda?
– No... tak, ale... – Zacięłam się, dłuższą chwilę szukałam właściwego słowa. Dopiero gdy zalałam się sokiem, który pociekł mi po brodzie, przypomniałam sobie o tych nieszczęsnych ciuchach... Grunt, że mama mi dała przed wyjściem buty, bo na boso ciężko by mi było tutaj chodzić. – Ja chyba nie sądzę, że jestem dobra – powiedziałam wreszcie. – I tak właśnie powiedziano mi... czy raczej zasugerowano podczas tej całej rozprawy. Wyznałam tam coś bardzo głupiego. Pewna byłam, że odprawią mnie po tym z kwitkiem, a jednak...
– Nie wszyscy ludzie tutaj są bez skazy – powiedziała mama ostrożnie. – Każdy z nas ma jakieś wady. Nie ma stuprocentowo dobrych i stuprocentowo złych. Dopiero całość pozytywnych i negatywnych cech pokazuje, jacy jesteśmy. Livia, powiedz mi, czy skrzywdziłabyś kogoś świadomie?
– Tylko w obronie własnej – wyznałam. – Myślę też, że nie miałabym oporów przed zaszlachtowaniem gwałciciela. Prawdę mówiąc, to kiedyś był mój plan na przyszłość, gdy dowiedziałam się, jakie płaci się podatki i jak wygodnie można zamiast tego żyć w pierdlu – wiesz, zrobić rajd po okolicy i wszystkich podejrzanych o znęcanie się nad kobietami przerobić na mielonkę...
– A zrobiłabyś to naprawdę?
– Nie wiem. – Wzruszyłam bezradnie ramionami. – Myślę że mogłabym zabić człowieka, gdybym wiedziała, że to powstrzyma go przed krzywdzeniem innych. Ale na pewno nie skrzywdziłabym nikogo tylko dlatego, że mogę. Po prostu... sądzę, że słabszym trzeba pomagać, a złych eliminować, żeby lepiej się wszystkim żyło. Szkoda tylko, że nigdy nie usunie się całego zła. Uważam tylko... No, moim zdaniem są zbrodnie, które należy karać poważniej niż teraz. Gwałt, znęcanie się nad zwierzętami... to nie jest coś, za co można posiedzieć za kratkami przez chwilę czy dwie i dalej ruszać w świat. Odsiadka człowieka nie zmienia, wiadomo, że taki dalej będzie robił złe rzeczy. To straszne, ale skoro nie da się go naprostować, to należy chronić przed nim ludzi i zwierzęta, prawda?
– Prawda. – Nie spodziewałam się szczerze mówiąc, że mama przyzna mi rację z taką gorliwością. – Ja też właśnie tak uważam. Widzisz? A jednak tutaj jesteśmy. Bo chcemy chronić słabszych. Bo dla nas najważniejszą wartością jest szczęście. Bo chcemy, żeby wszyscy byli szczęśliwi, nie bawi nas czyjaś tragedia. I nigdy świadomie nikogo nie krzywdziłyśmy.
– Czy ja wiem? – Prawie to wyszeptałam. – W szkole...
– To, co robiłaś jako dziecko, nie do końca jest uznawane za „robienie czegoś świadomie". Naprawdę aż takim złym dzieckiem byłaś?
– Poniekąd. – Skupiłam się na kopaniu kamienia. Rany, jaki mi się nagle interesujący wydał... – Trochę problemów sprawiałam. Zdarzyło się kilka osób, którym dokuczałam. Bazgrałam kiedyś swastyki po ścianach, bo sądziłam, że to wielce zabawne. Kłamałam. Chociaż głównie to nade mną się znęcano.
– Znęcano się? – W głosie mamy usłyszałam nuty gniewu. – Jak to? Nie widziałam wszystkiego.
– Zawsze byłam wyrzutkiem. – Ciężko mi się do tego wracało, nawet jeśli wiedziałam, że już to mnie nie spotka. – Od przedszkola mało kto chciał się ze mną bawić, miałam maksymalnie jedną koleżankę naraz. Dla nich oznaczało to, że wszyscy inni zaczynali traktować je jak trędowate, no bo przecież Aliviana jest dziwna i tą dziwnością zaraża. Sądzę, że największy problem leżał w tym, że miałam inne zainteresowania i nie zamierzałam się przekonywać do tego, że to, co fascynuje pozostałych, też może być dla kogoś fajne. Wolałam już być sama niż udawać kogoś innego. Tylko że potem upatrzyli sobie mnie tacy jedni w szkole... Młodociane dresiki. Dziewczyny ich podziwiały, no bo byli odważni, przeklinali, pili piwo i pastwili się nad nauczycielami. Ja ich miałam za idiotów, więc zaraz sobie mnie wynaleźli. Potem w gimnazjum było w miarę w porządku, chociaż śmiali się ze mnie, gdy ubierałam się jak metalowiec. Miałam bluzę z niemieckimi flagami, to im się takie głupie wydawało, jakby lubienie Niemiec było objawem jakiejś choroby... Potem w liceum... – Umilkłam na chwilę. – No, liceum to już traumatyczna sprawa. Nieudane wątki romantyczne, klasa składająca się z głąbów i takie tam. Serio, miałam trzydzieści sześć osób w klasie, a z tylko dwoma dało się porozmawiać. Cała reszta dzieliła się na zaniedbanych kujonów, którzy myśleli tylko o nauce i wpadali w histerię przed każdym sprawdzianem, i na tych modnych, pewnych siebie, którzy muszą błyszczeć, wszystko mają markowe i potrafią gadać tylko o imprezach, podczas których rzygali przez balkon i sądzą, że to było fajne. Widzisz, ja tam za cholerę nie pasowałam.
– Czyli nigdy nie byłaś zła. Byłaś inna.
– Może i tak, ale z pewnością nie... dobra. Do aniołka mi daleko. – Nagle wpadłam w jakąś idiotyczną manię przekonywania, że wszyscy się co do mnie mylili. – No spójrz na mnie. Widziałaś to i owo. Źle się uczyłam, miałam to zawsze gdzieś. Babcia i tata sporo sobie nerwów napsuli, gdy chodzili na wywiadówki i błagali nauczycieli, by przepuszczali mnie z klasy do klasy, a ja dalej miałam wyrąbane i czytałam zamiast tego książki. I pisałam własne. Słucham dziwnej muzyki, głównie doom metalu, a to chyba satanistyczne jest, nie? Kocham fantastykę. Rękami i nogami zawsze się broniłam, gdy próbowali mnie zabierać do kościoła. Nie ominęłam żadnego strajku kobiet, odkąd się zaczęły, zbierałam nawet po ludziach podpisy pod ustawą legalizującą aborcję. Pyskuję ludziom. Kłócę się, czepiam, przeklinam, nienawidzę dzieci i...
– Ale czy jesteś zła? – Przerwała mi, zachodząc drogę. O mało się nie przewróciłam, tak nagle to zrobiła – uratowało mnie chyba tylko to, że w ostatnim momencie złapała mnie za ramiona. – Czy cokolwiek robiłaś z myślą o czyjejś krzywdzie?
– Wszystko robiłam z myślą o własnej wygodzie. O tym, by nikt krzywdy nie robił mnie – wyznałam. – To samolubne. Chyba jestem narcystyczna, swoje dobro stawiam na pierwszym miejscu.
– Nawet gdyby to tak działało, jak w religii, to i tak nie byłoby w tym nic złego – powiedziała mama cierpliwie jak do małego dziecka. – Pamiętasz to przykazanie – kochaj bliźniego swego jak siebie samego? Oznacza to, że miłość do siebie nie jest zła. Jest oczywista. Gdy nie kochasz siebie, niczego w życiu nie osiągniesz. Krzywdzenie siebie to też grzech. – Potrząsnęła głową ze złością. – Ale tutaj wszystko wygląda inaczej. To nie jest biblijne Niebo. Livia, ja całe życie byłam ateistką. Czy gdyby było tak, jak mówią księża na kazaniach, trafiłabym tutaj?
– Nie trafiłabyś – warknęłam pod nosem. – Bo popełniłaś samobójstwo.
Jeszcze zanim wypowiedziałam do końca te słowa, wiedziałam, że nie powinnam... reakcja była jednak inna, niż się tego spodziewałam. Mama nie wpadła w złość. Ona się zdziwiła. Odsunęła mnie na długość wyciągniętych ramion, zmarszczyła brwi i przechyliła lekko głowę. Dopiero po dłuższej chwili zdołała wykrztusić ze sporym trudem:
– Jakie samobójstwo?
Teraz to ja zgłupiałam.
– Jak to? Przecież... Tak mi powiedzieli. Że popełniłaś samobójstwo i...
– Boże, Livia... – Aż zakryła usta dłonią. W oczach pojawiło jej się coś dziwnego, czego przez moment nie umiałam rozpoznać. Zawsze miałam problem z odczytywaniem czyichś emocji – dobrze rozróżniałam jedynie te skrajne, podobne mieszanki pozostawały dla mnie niemal tajemnicą. Nie na darmo jeszcze jako dzieciaka przebadano mnie niejeden raz pod kątem zespołu Aspergera...
Nieważne. Nie teraz.
– Co się stało? – spytałam głupio. Nie wiedziałam, co zrobić. Cypis, chyba również zaniepokojony, zaczął ocierać nam się o nogi, ale żadna z nas nie zwróciła na niego uwagi.
– Livia, przecież ja zostałam zamordowana – wykrztusiła wreszcie. Zmęczonym gestem pomasowała czoło. – Oni sami tego nie wiedzieli, czy po prostu nie chcieli ci tego mówić?
Skamieniałam. Aż odskoczyłam od kobiety, o mało nie wywracając się o kota. Otworzyłam idiotycznie usta jedynie po to, by zaraz z powrotem je zamknąć, gdy zorientowałam się, że i tak nie wiem, co mogłabym powiedzieć. Patrzyłyśmy tak na siebie kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, przestraszone do tego stopnia, że bałyśmy się to choćby przerwać.
– Przez kogo? – wydukałam wreszcie. – Wydaje mi się... Wydaje mi się, że nie wiedzieli. Tata mówił mi wszystko, nie zataiłby przede mną czegoś takiego!
– Biedna... – Mama przygarnęła mnie do siebie nagle, ścisnęła mnie mocno. – Teraz nawet nie wiem, jak miałabym ci to powiedzieć... Mamy tego samego mordercę, kochanie.
– Że co?! – Teraz to wpadłam w szał. Wyrwałam się gwałtownie z uścisku, odskoczyłam...
Ciało przeszył mi znajomy ognisty dreszcz. Wzrok nienaturalnie mi się wyostrzył, ale zdołałam przywołać się do porządku, wbijając sobie paznokcie we wrażliwe wnętrze dłoni.
Spokojnie... Tylko spokojnie...
Ale jak ja mam być, kurwa, spokojna?!
– Przecież to jest jakieś popierdolone! – wydarłam się tak, że pewnie wystraszyłam wszystkie okoliczne ptaki. – Tobie też zrobił krzywdę wujek Andrzej?! Znaczy powiedzieli mi, że to całkiem prawdopodobne, że to przez niego popełniłaś samobójstwo, ale... to?!
– Mój brat zawsze był specyficzny. – Obejrzała mnie z niepokojem, na dłużej zatrzymując wzrok na zaciśniętych dłoniach. Mięśnie miałam tak napięte, że aż cała się trzęsłam. – Broniłam się przed nim. Kiedyś były tylko słowa, radziłam sobie z nim bez problemu... oprócz tego jednego razu. Ja chyba... zdenerwowałam go czymś. Nie pamiętam na dobrą sprawę czym. I... Boże, Livia, co się z tobą dzieje?!
Sama chętnie zadałabym sobie to pytanie. Odsunęłam się na kolejnych parę kroków, ukryłam twarz w dłoniach.
Spokój, spokój...
Wilk w moim wnętrzu szalał, a ja znałam go jeszcze zbyt słabo, by wiedzieć, co zrobić, żeby się uspokoił.
– Nie przestrasz się – wykrztusiłam wreszcie. – To jest mój dar, czy jak to nazwać. O to poprosiłam. Przepraszam, wrócę za jakieś pół godziny...
To i tak był cud, że zdołałam tak wiele powiedzieć. Mama nie zdążyła odpowiedzieć, a już pozwoliłam emocjom objąć nad sobą panowanie. Przeszedł mnie dreszcz, coś załaskotało całkiem przyjemnie, poczułam się wręcz tak, jakby nareszcie wypuszczono mnie z ciasnej klatki, w której musiałam się nieustannie garbić.
Wilk objął panowanie.
Przemieniłam się bardzo szybko, to musiało trwać ledwie parę sekund. Od razu po tym po prostu rzuciłam się między drzewa, mocno odbijając wielkimi łapami od ziemi.
Dar. Dobre sobie... Chyba mogłam doprecyzować, że chcę przemieniać się w wilka, a nie zostawać wilkołakiem. Nie przypuszczałam, że taka złość i nieumiejętność radzenia sobie z nią będą szły w parze...
Wujek Andrzej. Pieprzony wujek Andrzej. Człowiek, który zrujnował życie trzem kobietom: mnie, własnej żonie i rodzonej siostrze. Pieprzony zboczeniec, tak chętnie obmacujący wszystkie ciocie i ukrywający to pod przykrywką rubasznego poczucia humoru. Złośliwy, okrutny, gwałtowny...
Jak ja go nienawidziłam!
Dlaczego go tam nie zaszlachtowałam? Dlaczego tylko się broniłam, zamiast skoczyć mu do gardła?!
Zagroził ci!, szeptał zbulwersowany moją słabością wilczy instynkt. Rzucił ci wyzwanie! Skrzywdził twoich bliskich! Skrzywdził ciebie! Powinnaś go zabić! Rozerwać na strzępy!
Wydałam z siebie coś pomiędzy rykiem a skowytem i bezmyślnie rzuciłam się na najbliższe drzewo, nie zdoławszy dłużej panować nad rozsadzającą mnie wściekłością. Gdybym czegoś z nią nie zrobiła, to chyba by mnie rozsadziło.
Poleciały drzazgi, potężny pień zachwiał się w ziemi, trzasnął spazmatycznie. Drewno zaskrzypiało dziwnie, gdy bezmyślnie je ugryzłam. Po prostu wbiłam zęby potężnym uderzeniem, które bez trudu połamałoby ludzkie kości jedynie własnym impetem, szarpnęłam na boki, jakbym rozrywała żywe, czerwoniutkie mięso, drapnęłam pazurami. Drzewo przechyliło się lekko w ziemi – jako wilk wielkości samochodu osobowego miałam znacznie więcej siły, niż przypuszczałam. Wielki płat świeżego, bielutkiego miąższu wyplułam na leśną ściółkę, zamarłam, ciężko dysząc. Żywica smakowała całkiem nieźle i oblepiała ostre kły lepką mazią. Jak dobrze było przynajmniej wmawiać sobie, że to krew...
Wujek Andrzej. Człowiek, którego nienawidziłam od zawsze, okazał się nie być powodem, dla którego moja matka odebrała sobie życie. Okazał się być bezpośrednim sprawcą jej śmierci!
I nikt przez te wszystkie lata zupełnie nic mu nie zrobił!
Chciałam go znaleźć. Chciałam go zabić! Tylko jak to zrobić, skoro nasze drogi definitywnie się rozeszły? Prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Ktoś taki nie miał szans tutaj trafić. Pozostaje mieć nadzieję, że po śmierci otrzyma to, na co zasłużył...
To nie pomagało. Ja sama chciałam mu to sprezentować. Ale jak? Bezradność to uczucie, z którym nigdy sobie nie radziłam. Zawsze doprowadzało mnie do ślepej wściekłości, niemożliwej do spożytkowania niezdrowej energii. Zwykle pozbywałam się tych emocji na treningach sztuk walki, dlatego jakoś sobie radziłam, ale teraz...
Teraz byłam wilkołakiem. I tej wściekłości siedziało we mnie znacznie więcej niż jeszcze przed paroma dniami.
Spokój, Livia. Po prostu... uspokój się. Zarówno ty, jak i twoja mama trafiłyście w znacznie lepsze miejsce. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, nie? Jeszcze trochę, a dołączą do was tata i babcia. I będziemy tutaj razem, szczęśliwi, bez żadnych pierdolonych Andrzejków czepiających się wszystkiego, czego dało się czepić. Będzie dobrze...
Ale zanim będzie dobrze, babcia i tata zdążą wycierpieć tyle, ile żadnemu człowiekowi bym nie życzyła.
Mama... Musiałam do niej iść. Wyjaśnić co i jak. Chyba wcześniej powinnam uprzedzić, że życzenie miałam specyficzne i wyszło jak wyszło... Tak to właśnie bywa, gdy wszystko odwlekasz na ostatnią chwilę, wymawiając się tym, że nie wiesz, jak ubrać problem w słowa. Należało powiedzieć to prosto z mostu już przy herbatce. Mama też miała jakieś specjalne życzenie, dobrze przecież wie, że można tam było zażądać praktycznie wszystkiego. A że ja wybrałam akurat to...
Chwilę jeszcze bezradnie kręciłam się po miniaturowym modrzewiowym lasku, brodząc w gęstych paprociach i mięciutkim mchu. Szukałam spokoju, niemal natarczywie wpatrując się we wszystko, co zielone. Zielony ponoć uspokaja... Wdech i wydech...
Spokojnie, Livia. Karma wraca. Jeśli nie ty, to ktoś inny może jeszcze skurwiela dorwie. Pewnie jego żona też kiedyś straci cierpliwość...
Oby. Takie ścierwo nie miało prawa żyć. Nie miało prawa kręcić się w tym samym mieście, gdzie mieszkała moja rodzina. Nie miało prawa nawet o niej myśleć!
Minęła chyba godzina, gdy wróciłam do ślicznego domku. Z zewnątrz wydawał się znacznie mniejszy niż w rzeczywistości, tak słodki, jak to tylko możliwe. Prosta drewniana, wiejska chatka, porośnięta gęsto roślinnością, rodem z widokówek przedstawiających sielskie widoczki. Tutaj nie miało prawa dziać się nic złego... Tutaj nie miały prawa dosięgnąć nas żadne smutki.
A jednak.
Nigdy już nie dopuszczę, by ktokolwiek skrzywdził moją mamę. Po moim trupie. Choćbym miała siedzieć w wilczej skórze non stop i mieszkać w budzie.
Ja po prostu nie ufam ludziom, dobra? Nigdy im nie ufałam. I chyba mam powody.
Dłuższą chwilę wahałam się na progu, wreszcie jednak ostrożnie zadrapałam w drzwi, uważając, by ich nie uszkodzić. Choć postarzane, z bliska okazały się być pokryte ochronnym lakierem, którego wolałam nie uszkodzić tylko dlatego, że chciałam przyzwyczaić mamę do widoku córki pod postacią przerośniętego psa.
Szybko otworzyła.
– Córciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?! – wykrzyknęła z teatralnym zaskoczeniem. – No już, wchodź do środka. Zostało jeszcze ciasto. I mamy parę spraw do obgadania.
Zamerdałam grzecznie ogonem, kładąc uszy po sobie. Wilczy instynkt dobrze wiedział, co musiałam zrobić, by językiem ciała zacząć błagać o wybaczenie. Wiedzę, jak się zachowywać jako wilk, dostałam w pakiecie z tą skórą.
Mama roześmiała się serdecznie i pogłaskała mnie po wielkim łbie, podrapała między uszami. Jeśli dobrze oceniałam, miałam w kłębie niemal tyle, ile ona wzrostu – gdybym się wyprostowała, głowę miałabym znacznie wyżej niż ona. Gdy przemieniłam się wreszcie w człowieka i wzięłam na ręce Cypisa, który od razu zaczął ocierać mi się o nogi, nie pozwalając choćby zdjąć butów, wypaliłam:
– Dlaczego nie jesteś zdziwiona?
– Poniekąd jestem. – Mama obejrzała się na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Chociaż... może inaczej. Wiem, jak kochasz wilki, widziałam twoje rysunki, widziałam, ile czytasz na ich temat. A tutaj dowiedziałam się, że wilkołaki istnieją. Nie powinno mnie dziwić, że właśnie o to poprosiłaś. Widziałam już ludzi, którzy się przemieniają, tu nikt nie robi z tego tajemnicy, mogą być po prostu sobą bez żadnych oporów. Chociaż trochę zaskoczyło mnie to, jak nagle to zrobiłaś. No i... wiesz, chyba jednak spodziewałam się, że jako dar wybierzesz miłość do przysłowiowego końca świata.
– Tak? – Przez chwilę czułam się zagubiona, ale wreszcie roześmiałam się głośno. – Rany, to też mi przez chwilę przeszło przez głowę. Ale chyba już się przyzwyczaiłam, że wszystkie romantyczne wątki w moim życiu to klęski...
– Dlaczego?
Znowu usiadłam przy stole. Odstawiłam kota na bok, ochoczo zabrałam się za ciasto. Dopiero gdy spróbowałam je pogryźć, zorientowałam się, że mam pokaleczone dziąsła i drzazgi między zębami. Szlag...
– Po prostu nigdy mi to nie wychodziło – objaśniłam pozornie beztrosko. – Moją pierwszą miłością był brat najlepszej przyjaciółki. Takie to typowe... Całkiem długo do niego wzdychałam, ale nie miałam odwagi, żeby chociaż raz zagadać. Ostatecznie przyjaciółka okazała się być wredną suką, z którą nie utrzymuję już kontaktu, ale o tym zaraz, a on... no cóż. Gejem.
Mama nie wytrzymała – ryknęła takim rechotem, że aż popluła się herbatą. Cypis zerwał się ze stołu na równe łapy, jego ogon zamienił się w coś na kształt szczotki do butelek.
– O rany, przepraszam – wykrztusiła pomiędzy kolejnymi spazmami. – Kuba naprawdę jest... Jejku, nie wiedziałam, że coś do niego czujesz...
– A jednak. – Zamieszałam ciasto na talerzu, zapomniawszy, że miałam to zrobić z posłodzoną herbatą. Tak, cała ja... – Następny był Konrad. Poznałam go na szermierce, zakochałam się na zabój. Problem w tym, że wyżej wspomniana wredna suka gwizdnęła mi go sprzed nosa i później przyznała się, że zrobiła to z pełną premedytacją, bo widziała, że się sobie podobamy i nie mogła tego znieść. Kolejny był najlepszym kumplem Konrada, ale on już wprost mi dał kosza. I tyle. Wątki romantyczne mnie nie lubią. Od tego czasu na zabój kocham faceta, którego sobie wymyśliłam. Jest przystojny, cudowny i w ogóle... no ale istnieje tylko w mojej głowie.
– Może po prostu jeszcze nie spotkałaś tego odpowiedniego? Nie każdy musi zakochiwać się na całe życie w okresie szkoły.
– Ty tatę poznałaś jak mieliście po szesnaście lat. – Uniosłam znacząco brew.
– A skąd wiesz, że gdybym żyła, nadal byśmy się kochali? Równie dobrze moglibyśmy już być dawno po rozwodzie i przechodzić na drugą stronę ulicy, gdy zobaczymy drugie na mieście.
– No bez przesady...
– Taka jest prawda. Mało która miłość jest na zawsze. Tutaj też ludzie się rozwodzą, i to ludzie, którzy za życia też byli razem. Ty może dopiero tutaj spotkasz tą prawdziwą miłość. Nie zniechęcaj się...
– Problem w tym, że mi się podobają znacznie starsi faceci. – Niemal weszłam jej w słowo. Z westchnięciem odchyliłam się na oparcie krzesła. – Tacy po trzydziestce. Bo nie wyglądają już i nie zachowują się jak gówniarze. Problem w tym, że oni albo są już zajęci, albo jest z nimi coś nie tak. No i przede wszystkim, z moim wyglądem to bym chyba pedofila musiała szukać.
Znowu się roześmiała. Nie no, ja tu się z poważnych rzeczy zwierzam, a ona...
Nie no, spoko. Mnie też to bawi. Poniekąd.
– To z tym pedofilem było naprawdę dobre – wyznała, gdy już otarła łzy i rozmazany tusz do rzęs. – Nie zniechęcaj się. A nawet jeśli... Rany, to nie da się żyć bez faceta? Ja tu jakoś żadnego nie mam i wcale nad tym nie boleję. Dobrze mi samej ze sobą.
– A mi właśnie nie. Chciałabym jakiegoś mieć. Tylko że żaden nie chce mnie. Chyba rozumiem dlaczego, no ale bez przesady...
– A dlaczego?
– Faceci boją się feministek. Zwykle na samo hasło spieprzają jak najdalej. – Bezradnie rozłożyłam ramiona. – Oni chyba serio myślą, że my wszystkie jesteśmy lesbijkami i się nie depilujemy. Może gdybym nie chodziła z naszywkami z czerwonymi piorunkami, gdziekolwiek się da, to jakiegoś by się znalazło, ale obawiam się, że już wszystkich w mieście zdążyłam odstraszyć. Podobno nawet plotki o mnie chodzą w innych szkołach...
– Chodzi ci o tego, którego uderzyłaś drzwiami?
Skrzywiłam się z zakłopotaniem.
– Kurde, widziałaś to?
– Możliwe, że akurat wtedy podglądałam. – Uniosła jeden kącik ust do góry w dumnym uśmieszku.
No cóż... Z grubsza chodziło o to, że nie podtrzymał mi drzwi i nie przepuścił w progu. Ja wyskoczyłam do niego z ryjem, powiedziałam coś w stylu „dżentelmen, psiamać", on się zbulwersował, że przecież feministki nie lubią, gdy tak się wobec nich zachowywać, na co ja mu tymi drzwiami pierdzielnęłam tak, że aż mu złamałam nos, krzycząc, że „ja owszem, lubię takie zachowanie". To chyba najlepszy przykład, jeśli ktoś jest ciekawy, w jaki sposób odstraszam facetów...
– No ale przecież miałaś przez jakiś czas chłopaka – zaczęła mama, zorientowawszy się, że wyglądam już tak, jakbym zeżarła cytrynę.
– A no miałam. – Mocno podkreśliłam czas przeszły. – Przegoniłam go, bo słowo „chłopak" trochę za mocno go opisywało, a ja jednak wolałabym mieć faceta. Koleś przez dwa lata nie nauczył się, gdzie trzymam w domu kubki, a przychodził mnie odwiedzić z GPS-em, chociaż mieszka w tym samym mieście, no jak babcię kocham... Może i był inteligentny, ale żyć by się z nim na dłuższą metę nie dało. I dziwnej muzyki słuchał. Niby metalu, co było do przyjęcia, tylko że po japońsku. A nie cierpię tej mody na Japonię, anime i całą resztę... I miał dwadzieścia pięć lat, a nie trzydzieści. Ale my nie o moich związkach miałyśmy rozmawiać. Ty mi lepiej powiedz, co z wujkiem Andrzejem?
Mamie jak ręką odjął przeszedł cały dobry humor. Zdecydowanym gestem odstawiła na stół filiżankę, unikając mojego wzroku.
– A co ma być? – mruknęła pod nosem. – Jest gdzieś tam nadal. Możliwe, że właśnie go sądzą o twoją śmierć, tym razem przecież byli świadkowie.
– Uznają to za wypadek – parsknęłam. – Nie mam co do tego wątpliwości. Pytanie brzmi, co my z nim dalej zrobimy?
– Nic? – Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie. – Nie możemy nic z nim zrobić.
– Nie podoba mi się to. – Zgrzytnęłam zębami, odruchowo zawarczałam z głębi gardła. Ledwo udało mi się napomnieć, by tak nie robić. – Widzisz? Ja się tutaj nie nadaję. Wszyscy mi wmawiają, że jestem dobra jak aniołek, a właśnie planuję morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Ja tutaj nie pasuję, mamo!
Milczała przez dłuższą chwilę, nieobecnym wzrokiem zapatrzyła się w jakiś punkt za oknem. Aż zaczęłam się martwić, tak długo czekałam na odpowiedź...
– Widzisz, krąży tutaj taka legenda... – zaczęła i urwała na moment, zbierając myśli, jakby próbowała sobie przypomnieć coś, co słyszała naprawdę dawno temu. – Wielu ma podobne rozterki jak ty, to i pojawiają się rozmaite bajki. Ta opowiada o garstce wybranych. Właśnie tak się ich nazywa: „Garstka Wybranych". Garstka nie do końca dobrych, którzy mają służyć do wyższych celów. Trafiają na Pola Elizejskie, ponieważ mają w sobie potencjał... Kiedyś czekać będzie ich ważne zadanie, od którego zależeć może los nas wszystkich. Niestety w żadnej wersji tej historii nie pojawia się więcej szczegółów, dlatego ja uważam to za bajkę.
– To dlaczego mi to mówisz?
– Bo uznałam, że może cię to zainteresuje. Bo oznacza, że nie tylko ty się nad tym głowisz.
Może i miała rację? Świadomość, że nie jestem jedyną osobą, która raczej nie zasługiwała na aureolę, a trafiłam w takie miejsce, okazała się jakaś taka... krzepiąca? Przyniosła mi trochę ulgi. Ale i więcej pytań, bo ta legenda brzmiała dziwnie, jakoś... magnetycznie. Jak wszystko co niezwykłe.
Była taka piosenka: The Chosen Few zespołu Electric Wizard. Od razu przypomniała mi się ponura, rzewna melodia, której słuchać potrafiłam godzinami...
No właśnie. Co ja zrobię bez mojego telefonu i sprzętu grającego? Słuchałam takiej muzyki codziennie. Wczuwałam się w nią, wyobrażałam sobie różne rzeczy... to było dla mnie jedno z najważniejszych przyzwyczajeń, potrzebne jak powietrze, którym oddychałam.
– Jak bardzo ten świat różni się od naszego? – spytałam powoli, w zamyśleniu.
– W gruncie rzeczy niewiele – odparła mama, szczęśliwa chyba ze zmiany tematu. – Jest trochę różnic. Nie ma tutaj niektórych wynalazków, zamiast nich pojawiają się inne. Życie niemal się nie różni. Są samochody, czajniki elektryczne, mikrofalówki. Są też smartfony i komputery, choć wyglądają trochę inaczej. Funkcje spełniają z grubsza te same, do których przywykłaś. Nie ma natomiast telewizorów – filmy ogląda się za pomocą specjalnych holograficznych kryształów, pokażę ci kiedyś. Największe różnice dotyczą raczej rzeczy drobnych, początkowo pewnie ich nie odczujesz. W obrębie swojego domu możesz za pomocą myśli sterować pogodą, wszędzie indziej panuje wieczne lato. Jedynie w paru górskich miejscowościach i bardziej malowniczych miejscach można spotkać zimę. Jak mówiłam, można się odmłodzić lub postarzyć, choć wymaga to wiele energii, taka zmiana częściej niż raz w roku mogłaby skutkować poważnym wyczerpaniem i koniecznością szukania lekarza. A to niełatwe, skoro już nikt tutaj w tym zawodzie nie pracuje, bo nie ma po co. To i tak rozrywka dla nielicznych, większość nie czuje takiej potrzeby. Starsi często się odmładzają, niektóre dzieci chcą dorosnąć, zdarza się paru śmiałków chcących ponownie, przynajmniej na jakiś czas stać się dziećmi. Ale to rzadka praktyka. Ja bym się na to nie zdecydowała, dobrze mi tak, jak jest. Cała reszta... – Szukała odpowiedniego słowa. – Och, Livia, tego jest naprawdę dużo. Sądzę, że powinnaś iść do miasta na spacer. To trzeba zobaczyć. Trzeba przekonać się na własnej skórze. Jeśli chcesz, możemy się tam wybrać jutro. Mam zapisanych kilku pacjentów, przyjęłabym ich, a ty w tym czasie rozejrzałabyś się po okolicy. Później pokażę ci kilka co ciekawszych miejsc. Co ty na to?
– Chyba tak. – Powoli skinęłam głową. Czułam się... nieco zagubiona. – Myślę, że to dobry pomysł. Tylko że... Em, jak by to powiedzieć...
– Co takiego? – Mama już zdążyła się zaniepokoić.
– Ech... No jak ja się pomaluję na wyjście, skoro nie mam żadnych swoich rzeczy? Już ten podarty dres ścierpię, ale brak tapety na twarzy...?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top