Rozdział VI

Byłam gotowa. Prawda?

No cóż. Jak to typowa kobieta – sama nie wiedziałam, co mogłabym wywnioskować, wsłuchując się we własne wnętrze. Kompletnie nie rozumiałam języka, w którym przemawiał do mnie mój własny mózg, co więc dopiero mówić o prawidłowym odczytywaniu emocji i uczuć? Jedynym, czego byłam pewna, były lekkie rozczarowanie i znacznie silniejsza od niego ekscytacja.

Rozczarowanie, bo szczerze liczyłam na to, że będzie już z górki. Naprawdę, czy po Sądzie Ostatecznym i zapowiedzi, że jestem czysta jak łza i zasłużyłam sobie na egzystowanie w najlepszym z możliwych miejsc po drugiej stronie tęczy nie powinny czekać mnie już same pozytywy? Jakaś sielanka rodzaju hamaka rozpiętego pomiędzy dwoma palmami nad brzegiem intensywnie błękitnego morza i armii opalonych, półnagich niewolników, podających drinki za każdym razem, gdy pstryknę palcami? Tak powinno być, co nie? A w każdym razie na to właśnie liczyłam. Na wieść, że czekać mnie mają jeszcze jakieś trudności, w dodatku w rodzaju czegoś, co brzmiało jak wyzwanie niemożliwe do przejścia obojętne lub test, którego nie można było oblać, bo w takim przypadku groziło wylądowanie w ogniu piekielnym, chciało mi się po prostu wyć. Liczyłam na choćby szczątkowy spokój po tej głupawej śmierci, a tu...

No właśnie. Tylko że była jeszcze ekscytacja.

Za życia byłam naprawdę spokojną osobą. Unikałam jak ognia konfrontacji z innymi ludźmi, wręcz unikałam innych ludzi, można by rzec. Nie chodziłam na imprezy, nawet z nielicznymi znajomymi widywałam się sporadycznie, nade wszystko ceniąc zacisze własnego pokoju, blok rysunkowy, ołówki, książki i komputer z dobrą klawiaturą do pisania, co mogłabym urozmaicić ciekawą muzyką. Jednym z moich najistotniejszych przymiotników z pewnością było słowo: „leniwa". Rany, czasem nie miałam siły, by sięgnąć po kubek z kawą znajdujący się centymetry poza zasięgiem mojej dłoni, co więc dopiero mówić o podejmowaniu jakichkolwiek przygód? Przygody chętnie opisywałam lub czytałam, bo moim ulubionym gatunkiem literackim od zawsze była fantastyka, a w końcu weź znajdź lub stwórz powieść fantasy, w której nie ma przynajmniej porządnej intrygi, o wojnach i całej rzeszy innych hec nie wspominając. Ale przygody w życiu?

No okej. Chętnie pozwiedzałabym opuszczone budynki. Chętnie pojeździłabym na obozy szermiercze, żeby podszlifować umiejętności. Ale przecież wymagałoby to ruszenia się z ciepłego łóżka i zorganizowania sobie znajomych, co nie? Czasem ciągnęło mnie, żeby przeżyć coś realniejszego od tego, co działo się w mojej wyobraźni, ale zawsze odkładałam to na bliżej nieokreślone później. Fakty przedstawiały się też w taki sposób, że nie podejmowałam bardziej skomplikowanych wyzwań, bo zwyczajnie okazje na ich przeżycie nie pchały mi się natrętnie przed nos. Nie wątpiłam, że gdyby taka przygoda przyszła do mnie sama, pomachała rączką, żeby zwrócić moją uwagę, a następnie rozłożyła się u moich stóp i zachęcająco wystawiła do głaskania brzuszek, zastanowiłabym się przynajmniej trzy razy, zanim tak po prostu bym ją odrzuciła... ale po co gdybać, skoro nic takiego się nie wydarzyło?

Do teraz.

Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Gdy przyszło co do czego, a to wyzwanie zamachało zachęcająco z odległości ledwie kilku metrów, które dzięki nowemu wspaniałemu wilczemu ciału mogłam pokonać jednym niewysilonym krokiem, okazało się, że coś mnie to tam ciągnie. I to do tego stopnia, że dosłownie nie mogłam spać, bo coś wciąż zmuszało mnie, żebym zerkała w stronę drzew.

Tak, mogłam czekać na radosną wycieczkę z przewodnikiem, jak wszyscy inni. Ale coś we mnie sprawiało, że z każdą chwilą mocniej przekonywałam się do opcji „możesz podjąć tę wędrówkę sama, jeśli nie chcesz czekać, lecz przed tobą naprawdę niewielu się na to zdecydowało".

Niewielu, tak? Hmmm...

Gdybym nadal była słabym człowiekiem, pewnie jedynie na wyobrażeniach własnej chwały bym poprzestała... tylko że przecież już nie byłam dawną sobą. Byłam już martwa, co więc mogło mi się stać? I przemieniałam się w pięknego, gigantycznego wilka. Wątpiłam, by wśród tych smukłych drzew, między którymi na dobrą sprawę nie było nawet gdzie się schować, mogło istnieć coś, co mi zagrozi. Jakiś głosik wewnątrz mnie, który pewnie nosił miano stłamszonego i podeptanego zdrowego rozsądku, podpowiadał, że powinnam się dłużej zastanowić, no bo skoro wilkołaki okazały się być znacznie realniejsze, niż myślałam do tej pory, cholera wie, jakie jeszcze niespodzianki czekają na świecie... ale nie umiałam go posłuchać.

Chciałam się sprawdzić. Chciałam wypróbować możliwości nowego ciała... a przede wszystkim byłam introwertykiem, który marzył, by znaleźć się w tak niesamowitym miejscu sam na sam z własnymi myślami. By nie musieć oglądać się na spanikowaną wycieczkę, dostosowywać się do jej tempa i po prostu obejrzeć wszystko po swojemu, poświęcając każdemu krzaczkowi czy kamieniowi na drodze tyle uwagi i czasu, ile uznam za stosowne.

No więc trochę się wahałam. Dość długo kręciłam się na samej granicy bezpiecznej strefy, jak to wszyscy określali, rzucając niewyraźniej ścieżce ciekawskie spojrzenia i rozważając wszystkie za i przeciw. Ciągnęło mnie tam po prostu niesamowicie. Dosłownie aż mnie skręcało za każdym razem, gdy mówiłam sobie w myślach, że to doprawdy beznadziejny pomysł i nie powinnam w taki głupi sposób ryzykować. Wciąż miałam przeczucie, że gdy pójdę na łatwiznę i zachowam się jak wszyscy inni, ominie mnie coś wspaniałego...

Tylko ciekawe co? Śmierć w żołądku jakiegoś cholera-wie-czego?

Nieważne.

Decyzję podjęłam czwartego dnia, gdy poważnie zaczęło mi się w prowizorycznej chatce nudzić. Przeważnie lubię swoje towarzystwo i leniwe nicnierobienie, ale... no rany, ileż można? Jestem flegmatykiem, ale nie aż takim, by odpowiadało mi bezmyślne gapienie się w ścianę. Podczas czegoś takiego przychodzi mi zbyt wiele pomysłów na nowe opowiadania, a niemożność zapisania ich jest jak najgorsza tortura. Nie miałam do dyspozycji zupełnie niczego przypominającego komputer, maszynę do pisania lub kartkę i długopis, więc jeśli nie chciałam wpaść w taką desperację, by zacząć notować patykiem w pylistej ziemi, musiałam coś ze sobą zrobić. Im szybciej dostanę się na właściwe Pola Elizejskie, tym prędzej dorwę się do pisania, czyż nie?

Cholera, z każdą chwilą zastanawiałam się coraz mocniej, czy ja przypadkiem nie popadłam już niepostrzeżenie w grafomanię. Ciekawe, kiedy to się stało, że wcześniej tego nie dostrzegłam? Może gdy miałam czternaście lat i dostałam swojego pierwszego laptopa, a przelewanie myśli na klawiaturę okazało się szybsze niż na papier i mniej męczące? Pojęcia nie mam. Grunt, że zawsze miałam przy sobie choćby głupi telefon z zainstalowanym edytorem tekstu i już samo to gwarantowało mi poczucie bezpieczeństwa, że żaden z „genialnych" pomysłów nie ucieknie. Tutaj nie miałam nic oprócz wspomnianych patyka i ziemi. Chyba że chciałabym ewentualnie zamiast tego ryć nożem w drewnianych ścianach. Tak czy siak, metoda beznadziejna – co mi po zapisaniu pomysłu, skoro nie mogłabym zabrać go ze sobą? Deskę trochę ciężko taszczyć przez las, gdy jest się mojego wzrostu i postury. Kawałek ziemi tym bardziej.

No, w każdym razie bezczynność coraz mocniej mnie irytowała, aż wreszcie czwartego dnia uznałam, że koniec tego dobrego. Całe popołudnie spędziłam na przygotowaniach – do odziedziczonej po poprzednim właścicielu domku materiałowej torby spakowałam tyle racji żywnościowych, ile byłam w stanie unieść bez ryzyka, że popłaczę się z bólu kręgosłupa (lub zębów, bo planowałam przemienić się w wilka i nieść pakunek w pysku, jako że nie wymyśliłam niczego lepszego), i zorganizowałam sobie porządną dużą butelkę na wodę. Wypytałam okoliczną ludność o wszystko, co może mnie czekać za bezpieczną granicą, i skrupulatnie przemyślałam otrzymane informacje wieczorem, gdy położyłam się już w twardym łóżku, by nabrać siły na następny dzień.

Znaczy... wieczór to właściwie jeszcze nie był, bo oświetlające wielką jaskinię kryształy imitujące ziemskie słońce jeszcze nie zaczęły nawet przygasać, ale znając swoje zamiłowanie do dwunastogodzinnych drzemek domyślałam się, że im więcej snu, tym lepiej będę się czuć. Niestety nie przewidziałam, że przez natłok myśli będę mieć problem z zaśnięciem.

Ale nie było źle. Według tego, czego się dowiedziałam, w Fioletowym Lesie płynęła rzeka z wodą zdatną do picia, a panująca pomiędzy drzewami magia pozwoli na odnalezienie jej źródła za każdym razem, gdy tylko pomyślę, że chciałabym się do niego dostać. I tak wątpiłam, by było to szczególnie potrzebne – mało piję, więc jedna duża butelka powinna wystarczyć na półtora dnia drogi.

A przynajmniej tak liczyłam, że zajmie mi to półtora dnia. Ludzie szli tamtędy mniej więcej trzy dni, poruszając się długą kolumną; ja jako wilk z pewnością będę przynajmniej o połowę szybsza.

Nie planowałam tam spać. A nawet jeśli, podejrzewałam, że w wilczym ciele obdarzonym półdługą sierścią nie zmarznę, bo według kolejnej opowieści temperatura nie spadała tam poniżej dwudziestu stopni, niezależnie od pory dnia. Niby należę do osób, które w razie czego noszą ze sobą kurtkę nawet podczas trzydziestostopniowych upałów, ale chyba jedną noc w razie czego przeżyję, co nie? I tak nie miałam niczego, co dałoby się wykorzystać w charakterze śpiwora, a zwinięty koc nie mieścił się do torby nawet gdy wypakowałam na próbę całe żarcie. Nie miałam czym go przywiązać, więc odpadał. W razie czego rozpalę ognisko.

Szkoda, że nigdy tego nie robiłam... Ale, cholera, z zapalniczką chyba sobie poradzę, nie? Aż tak głupia raczej nie jestem, żeby miało mnie to przerosnąć.

Chyba.

Rankiem piątego dnia ubrałam się w swój domowy dresik i podkoszulkę, pomalowałam jako tako zdobycznymi kosmetykami, pożyczyłam buty, które otrzymałam z innymi darami od sympatycznych sąsiadów, i stanęłam na granicy bezpiecznej strefy z ciężką jak diabli torbą przewieszoną przez ramię, po raz setny zastanawiając się, dlaczego naprawdę muszę tyle żreć. Już oczami wyobraźni widziałam, jak od niesienia tych kilku kilogramów wszystkie kły zaczynają chwiać mi się w dziąsłach. O ile to możliwe, pewnie okazałabym się pierwszym wilkołakiem w historii, który wylądował u stomatologa przez to, że nie potrafił wytłumaczyć własnemu żołądkowi, że cztery kanapki na półtoradniową podróż naprawdę wystarczą, by nie skonać śmiercią głodową.

O ile w ogóle mogłam umrzeć z głodu, będąc poniekąd martwą.

Już czułam na plecach palące spojrzenia zadomowionych w niewielkiej wioseczce ludzi. Wszyscy popatrywali na mnie z niepokojem, nie mogąc wyjść z szoku, że zdecydowałam się na coś takiego, podczas gdy oni pokornie czekali na swoją wycieczkę... ciekawe właściwie jak długo? Nie chciałam się tego nawet dowiadywać. Obojętnie, ile by tego czasu nie było, uważałam, że i tak trwało to zbyt długo, patrząc po tym, jak spora część dobrze się urządziła. Ja nie zamierzałam zapuszczać tu korzeni ani dnia dłużej, bo już i tak czułam, że zaczęłam puszczać kwiatki.

Moment przekroczenia umownej granicy uważałam za kluczowy. Wahałam się nad nim krótką chwilę, dobrze wiedząc, że od momentu, gdy moja stopa stanie po drugiej stronie, nie będę mieć już możliwości odwrotu. Nie wrócę przecież z podkulonym ogonem, czyż nie? Uznałabym to za hańbę. A o ile dobrze się orientowałam, wśród zgromadzonej tu ludności byłam jedyną istotą magiczną, nie mogłam więc pozwolić sobie na idiotyczny ludzki strach. Stałam o wiele wyżej w łańcuchu pokarmowym niż oni, a to jednak do czegoś zobowiązało.

Poza tym, to przecież las. Czego wilk mógł bać się w lesie? A zwłaszcza wilk tej wielkości? Spacerowałam już w niejednym, a oprócz czających się wszędzie pająków czułam się w podobnym otoczeniu bardzo dobrze.

No właśnie. Pająki. Co, jeśli tam biegają takie wielkości psa...?

E, w sumie takie nie byłyby już straszne. Duży pająk, zwłaszcza z sierścią, to już nie pająk, tylko zwierzę. A przynajmniej tak zawsze sobie wmawiałam, patrząc tacie przez ramię, jak z fascynacją oglądał wszystkie możliwe filmiki o ptasznikach, zupełnie jakby za moimi plecami planował sprowadzić jednego do domu. Takie czające się w kątach chudzielce są o wiele gorsze, bo nigdy do końca nie wiesz, jakiej mogą być wielkości. I łatwiej stracić je z oczu niż ptasznika. Ptasznika zawsze usłyszysz, jak tupie w nocy...

Boże, koniec, bo zaraz padnę w drgawkach.

Ostatni raz obejrzałam się przez ramię na sympatyczną, nieco zaniedbaną wioseczkę, ułowiłam spojrzenie obserwującej mnie zza gęstej firanki staruszki i rzuciłam torbę na ziemię. Następnie pozwoliłam, by wilk wyszedł na zewnątrz.

Wciąż brakowało mi w tym wprawy. Nadal nie wiedziałam, jak powinnam zabrać się do przemiany, by nie wyglądać przy tym jak ofiara poważnych zaparć, ale gdy już orientowałam się, w jaki sposób wywołać przypominające lodowate dreszcze uczucie, nachodziła mnie myśl, że to bajecznie proste. Nie miałam pojęcia, co takiego zrobił ze mną proszek, za pomocą którego przemieniono mnie w wilkołaka, ale nie czułam najmniejszych wątpliwości, że całkowicie zmodyfikował mój organizm. Już nie byłam człowiekiem, który marzył o przemienianiu się w wilka, bo moje ciało nie zachowywało się tak, jakby nie było do tego przystosowane. Moje mięśnie świetnie wiedziały co robić, podobnie jak mięśnie dziecka wiedzą, w jaki sposób mają mu pomóc w nauce chodzenia. Potrzebowałam wprawy, ale nie musiałam ze sobą walczyć, co okazało się wręcz wspaniałym uczuciem. Gdy tylko stanęłam na czterech łapach, przeciągnęłam się z lubością, czując trochę tak, jakby ktoś nareszcie wypuścił mnie z ciasnej klatki. Na próbę poruszyłam ogonem, próbując przywyknąć do jego obecności, jeszcze raz zerknęłam za siebie i nie znalazłszy dobrego powodu, by dłużej zwlekać, chwyciłam torbę w zęby i ruszyłam w stronę majaczącej gdzieś na horyzoncie ściany lasu. O ile w ogóle mogłam mówić o tym, że jaskinia ma horyzont.

Rozległa połać porośniętego złocistymi chwastami nieużytku, stanowiąca tą umowną granicę, o której wciąż wspominałam, okazała się zupełnie zwyczajna. Wyglądała dokładnie tak samo, jak każde tego typu miejsce, które mogłam spotkać w swoim prawdziwym życiu na ziemi. Wybujałe rośliny o częściowo zdrewniałych łodygach łaskotały mnie w brzuch i mierzwiły jednolicie szarą sierść, a drobny piasek mieszający się z jałową ziemią nieprzyjemnie pchał się między poduszki łap. Gdzieniegdzie mijałam nadmiernie rozrośnięte, krzaczaste samosiejki sosen i świerków, wokół których panoszyły się niemożliwe do opanowania zagony jeżyn. Parokrotnie nie zdołałam się powstrzymać i zatrzymywałam się, by nazrywać soczystych owoców – smakowały dokładnie tak, jak sobie mogłam życzyć, więc zanim dotarłam do ściany lasu miałam już tak pełny żołądek, że z wydłużonego kłusa przeszłam w tempo niemalże spacerowe. Już czułam, że zbierało mi się na zgagę, a butelka z wodą kusiła coraz mocniej. Jeśli dalej tak pójdzie, będę musiała szukać tego strumienia o wiele szybciej, niż przypuszczałam.

No więc podeszłam do tej ściany lasu... i zatrzymałam się z czymś na kształt zdziwienia przemieszanego z rozczarowaniem.

Bo Fioletowy Las był zwyczajny. I zupełnie nie fioletowy.

Dłuższą chwilę strzygłam uszami i mrużyłam badawczo ślepia w idiotycznej nadziei, że może wystarczy spojrzeć pod nieco innym kątem, żeby niedostrzegalne stało się bardziej dostrzegalne, ale nic mi z tego nie przyszło. Owszem, było tam ładnie – poszycie okazało się na tyle rzadkie, że pnie wysmukłych sosen i dominujących nad nimi modrzewi o groteskowo powyginanych gałęziach były dobrze widoczne, podobnie jak rosnące wśród nich krzewinki dzikich jagód, od których jedzenia powstrzymywała mnie jedynie pamięć o obsesji mojej babci na temat bąblowca, według której zjedzenie choćby jednego owocka z podobnego krzaczka mogło skończyć się zarażeniem tym paskudztwem i śmiercią w potwornych męczarniach. Serio, sympatycznie tam było... ale normalnie. Żadnych fajerwerków, żadnej iskrzącej w powietrzu magii, żadnych czających się w krzakach potworów. Bo i na dobrą sprawę krzaków tam nie było, żeby miało się cokolwiek w nich czaić.

Przemknęło mi przez myśl, że powinnam złożyć uroczystą reklamację. Gdzie te przygody? Gdy już się na jakieś zdecydowałam, okazały się nie być wcale... przygodowe.

Po wilczemu wzruszyłam ramionami, co okazało się wcale nie być najprostsze, i weszłam między drzewa, wciągając pełne płuca przesyconego zapachem żywicy i słońca powietrza.

Swoją drogą, skąd tutaj zapach słońca, skoro nie ma słońca? Chyba wolałam tego nie wiedzieć.

Suche gałązki trzaskały pod moim ciężarem, wrażliwa skóra między poduszkami niejednokrotnie ucierpiała, zanim nauczyłam się stawiać łapy w taki sposób, by ograniczyć ból do minimum. Niepewnie tuliłam uszy do czaszki i w razie czego wybierałam jak najszersze przejścia między drzewami, wypatrując oczy aż do łez, aby upewnić się, że nigdzie nie ma pajęczyn. Wstyd przyznać, ale pająków naprawdę zawsze się bałam. O ile takie wielkości paznokcia byłam w stanie przynajmniej samodzielnie zatłuc (ale posprzątanie już mnie przerastało), o tyle takie, jakie spotykałam z tatą podczas wypraw na grzyby, zawsze budziły we mnie paniczny lęk. Jednym uchem słuchałam opowieści rodzica o tym, jakie to są pożyteczne i zagrożone wyginięciem, grzecznie patrzyłam w odpowiednią stronę, próbując nie uciekać, gdy pokazywał mi je palcami i tłumaczył, do czego służą wzorki na pancerzykach i w jaki sposób rozróżniać gatunki, ale... po prostu nie. Zawsze robiło mi się na ich widok słabo, a już znaleźć któregoś na sobie...

Nigdy nie widziałam wilka podczas ataku paniki. I chyba nie chciałam widzieć.

Szłam tak dłuższy czas, słuchając wesołego świergotu ptaków, chłonąc przyjemną atmosferę i wciąż rozglądając się za czymś ciekawym. Niemal już przywykłam do myśli, że nie czekają na mnie żadne niespodzianki, gdy...

No cóż. Wyszłam na wąziutką polanę. A właściwie nie tyle polanę, co coś, co wyglądało jak ślad po dawno zarośniętej drodze, jak blizna na oprócz tego idealnie równej strukturze lasu. Zawahałam się nad wejściem na delikatnie podmokłą, czarną ziemię, w której pewnie zapadłabym się aż do wilczych kostek, i zatrzymałam się na granicy zwyczajnego, znanego lasu, z niemal otwartym ze zdziwienia pyskiem wgapiając się w to, co znajdowało się po drugiej stronie przecinki. Mało brakowało, a upuściłabym torbę i zupełnie o niej zapomniała.

Kurczę. Bo Fioletowy Las jednak tam był. I jak najbardziej wyglądał... dziwacznie.

Gdy tylko pokonałam pierwszy szok i wbijające się w grzbiet igiełki strachu, podbiegłam bliżej, gdzieś mając to cholerne błoto. Musiałam to zobaczyć. Musiałam...

Smukłe drzewa, których korony tworzyły wysoko nad moją głową niemalże szczelne sklepienie, rosły w stosunkowo niewielkich odległościach od siebie, a ich pnie z pewnością musiały być srebrzyste. Idealna, zupełnie jak narysowana kora miała nieznany mi kształt, a splatające się gałęzie znajdowały na tyle wysoko, bym nie umiała określić, czy porastają je igły, czy może jednak drobniutkie listki, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Bo tam oprócz tych drzew nie znajdowało się zupełnie nic. Zero poszycia, zero jagodowych krzewinek, w których do tej pory brodziłam, zero zwyczajnego mchu – tylko jałowa, pylista ziemia w równie szarym kolorze. A przynajmniej domyślałam się, że to szary, bo wszystko było skąpane w dziwacznym, dobiegającym z niewiadomego kierunku świetle, barwą podobnym do koloru, jaki używano dla wyobrażenia sobie ultrafioletu. Coś pomiędzy intensywnym, aż bolesnym fioletem, a granatem sprawiało, że zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Mój wciąż ludzki mózg podpowiadał mi, że to nie jest naturalne i nie powinnam uczynić ani kroku więcej, jeśli chciałam zachować zdrowe zmysły.

Tylko że...

Gdzieś w oddali widziałam przeciekające między drzewami źródło blasku, z odległości niemal wpadające w róż. Musiałam się tam dostać. Tam było przecież niesamowicie... a ja nie odmówię sobie obejrzenia wszystkiego z bliska.

Bałam się, okej. Ale ciekawość okazała się ciekawsza. Nareszcie zyskałam możliwość obejrzenia i przysłowiowego pomacania czegoś, co do tej pory mogłam sobie jedynie wyobrażać jedynie podczas czytania fantastycznych książek. Kto na moim miejscu by nie skorzystał, przezwyciężając instynktowny strach?

No więc poszłam naprzód. I od razu, gdy tylko zanurzyłam się w tym ultrafioletowym blasku, zorientowałam się, dlaczego przestrzegano mnie przed samotną wędrówką.

Czego by tam nie mówić, dziwiłam się, że śmiałków, którzy postanowili przejść przez las, było w historii niewielu. Nie oszukujmy się – ludzie są na tyle głupi, że mimo zakazów pchają się dosłownie wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie nie powinni, czyli w miejsca opatrzone zakazami lub takie, wokół których narosła szczelna warstwa legend. Ludzka ciekawość jest niemożliwa do okiełznania i niejednego doprowadziła do śmierci, o czym przecież wszyscy wiedzą, choć nie każdy ma ochotę mówić o tym głośno. Chyba nie znam nikogo, kto nie zrobiłby w swoim życiu czegoś skrajnie głupiego, pchany zawisłym w powietrzu „a co by było, gdyby...". Wciąż zastanawiałam się, dlaczego więc nie było też tak z tym lasem? Nie wątpiłam, że na Pola Elizejskie trafiają inteligentniejsi i lepiej ułożeni ludzie, a większość zmarła w wieku na tyle podeszłym, by oduczyć się właściwego raczej naiwnej młodości ryzyka, ale po prostu nie zgadzało mi się to statystycznie. Ktoś musiał przynajmniej spróbować...

Uwierzyłam dopiero gdy tam się znalazłam.

Fioletowe światło niosło ze sobą strach. Duszne poczucie odrealnienia i niewypowiedzianej grozy, sprawiające, że zaraz zaczęłam jak ostatnia głupia obracać się na wszystkie strony, szukając obserwującego mnie niebezpieczeństwa. Tam po prostu zupełnie nie było gdzie się schować, a i tak miałam wrażenie, że coś wlepia we mnie kaprawe ślepia i ostrzy sobie pazurki, by przerobić mnie na mielone i obrócić mą duszę w zapomnienie. Sierść wzdłuż całego kręgosłupa stanęła mi dęba i zaczęła delikatnie łaskotać, co okazało się niemal niemożliwe do zniesienia.

Tam było jak w nierzeczywistym śnie. Śnie, w którym na pozór nie było zupełnie nic złego, a i tak pragnęło się jak najprędzej przebudzić przez samą jego atmosferę. Coś tam było nie tak... ale nie miałam najmniejszego pojęcia co konkretnie.

Ostrożnie wymijałam sterczące co jakiś czas z pylistej ziemi ostre kamienie, niektóre tak duże, że dałoby się na nich wygodnie przysiąść, gdybym tylko miała ochotę na postoje. Między niektórymi drzewami wiła się delikatna mgła, a w jej obrębie powietrze okazywało się znacznie chłodniejsze, lecz nawet nie chciałam wiedzieć, czym mogło to być spowodowane. Tuliłam ze strachu uszy i obniżałam się na łapach za każdym razem, gdy moich wrażliwych uszu dobiegał podejrzany szmer, choć podejrzewałam, że większość z tych dźwięków powodowałam sama. W zupełnie nieruchomym, znacznie cieplejszym niż to wspomniane dwadzieścia stopni powietrzu dźwięki rozchodziły się niepokojąco głośno, ale nietrudno mi było wmówić sobie, że zdecydowana ich większość to jedynie moje urojenia. Jak na razie, w zaświatach jedynie ciemność szeptała.

Po jakimś czasie, gdy przywykłam do dziwacznych odczuć i udało mi się wmówić samej sobie, że są jedynie moimi urojeniami, spacer stał się nawet przyjemny. Dopiero po jakiejś godzinie uwierzyłam w to, że jestem jedynym względnie żywym organizmem w okolicy, ale wystarczyło to, bym zaczęła czerpać z drogi jakąś tam przyjemność. Wyprostowałam się nieco, zwolniłam kroku, by nasycić oczy krajobrazem, nie wątpiąc, że więcej już go nie zobaczę. Jaka szkoda, że nie miałam przy sobie smartfona, którym mogłabym na potęgę robić zdjęcia na pamiątkę...

Po jakimś czasie zatrzymałam się nawet na posiłek. Teren miejscami wznosił się stromymi, lecz niezbyt wysokimi wzniesieniami, na których królowały skalne odłamki. Wybrałam sobie jeden niemal na samym szczycie podobnej górki, rozłożyłam się na zaskakująco ciepłej, płaskiej powierzchni i rozpakowałam pierwszą rację żywnościową, rozglądając wokół z coraz silniejszym zachwytem. Ryż z sosem curry nawet pomimo tego, że nie miałam jak go odgrzać, był zaskakująco smaczny, a szczęście z powodu podjętego wyzwania okazało się silniejsze niż stopniowo tłamszony strach.

Tak, cieszyłam się, że jednak się na to zdecydowałam. Ile bym straciła, gdybym postanowiła poczekać na resztę... Samotność bynajmniej nie była mi straszna. Nie lękałam się jej tak, jak inni ludzie, uważając wręcz za błogosławieństwo, a panująca między drzewami cisza, przerywana jedynie odgłosami mojej uczty, była tak obłędna, że mogłabym wsłuchiwać się w nią godzinami. Zawsze uważałam, że nie ma na świecie niczego wspanialszego, niż ten moment, gdy zatrzymujesz się gdzieś wysoko w górach i po prostu wsłuchujesz w otoczenie, nie znajdując żadnego dowodu na to, że gdziekolwiek istnieje nowoczesny świat z krzykami innych ludzi i zgiełkiem wiecznie zatłoczonych ulic.

Prawda jest taka, że choć jestem czarnowidzem z krwi i kości, lubię wiele rzeczy. Po prostu niewiele z nich można spotkać w świecie, jaki do tej pory mnie otaczał, stąd moje depresyjne usposobienie. Gdy mam wokół siebie to, co kocham, jestem zupełnie inna. Będę uśmiechać się do bólu w policzkach, rozkoszować wszystkim, cieszyć...

Bo lubię samotność. Lubię ciszę. Lubię zwierzątka, kwiatki, słonko, niebo i pływające po nim chmurki. Lubię szum górskich strumyczków, lubię zieleń i jej świeży zapach, uwielbiam odgłosy zbliżającej się burzy i szum wiatru w gałęziach drzew. Kocham kamienie, krzaczki, owoce, piasek, błoto i ciepłe, letnie ulewy. Tylko ludzi jakoś średnio lubię. Chyba żeby ich wszystkich związać, zakneblować i zostawić gdzieś z dala ode mnie.

Gdy strach opadł, senna atmosfera wydała mi się... fascynująca. Na spokojnie wsłuchałam się w jej podszepty, wczułam całą sobą, z przymkniętymi oczami rozkoszując nierzeczywistą otoczką. I zaczęłam uważać ją za swojego sprzymierzeńca. Bo czy kiedyś nie marzyłam, by żyć w takim miejscu? By skryć się w takiej magicznej krainie przed ludzkim okiem i zostać już na zawsze?

Rozumiałam, dlaczego ludzie tędy nie chodzili. Las w jakiś sposób żył i myślał, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości, a aura strachu, jaka na początku mnie przywitała, musiała być czymś na kształt jego reakcji obronnej, bariery, jaką stawiał, by nie dopuścić do siebie intruzów. Gdybym nie nastawiła się pozytywnie, gdybym nie próbowała zajrzeć pod tą powłokę, by zrozumieć jej genezę, z pewnością nadal bym się bała, a nie wątpiłam, że wśród wieloosobowej wycieczki uczucie to musiało być o wiele silniejsze, gdy ludzie nawet nieświadomie nakręcali się nawzajem, pragnąc pokonać drogę jak najprędzej.

Tu należało się zatrzymać. Udowodnić Lasowi, że nie jest się intruzem, a sprzymierzeńcem, napędzanym fascynacją. Należało mu pokazać, że się nie boi. Że on nie musi bać się ciebie...

Dziwnie to brzmiało, ale dopiero gdy zaczęłam traktować to miejsce jak myślącą istotę, zdołałam się tam rozluźnić i uświadomić sobie, że właśnie o to od samego początku chodziło.

Mogłabym zostać tam na zawsze... lecz racje żywnościowe zaczęły się kurczyć w zastraszającym tempie. Zawsze dużo jadłam, a szczęście i beztroska sprawiały, że mój żołądek definitywnie zapominał, iż kiedykolwiek miał jakieś dno. Jeśli nie chciałam umrzeć śmiercią głodową i błąkać się później między srebrzystymi pniami jako potępiona dusza strasząca wycieczki, musiałam się ruszyć. Ale już planowałam, by po drugiej stronie dowiedzieć się, czy istniał sposób, abym mogła tu powracać...

Znacznie zwolniłam. Rozkoszowałam się wycieczką, dopóki nie dostrzegłam, że fioletowe światło zaczęło przygasać, coraz mocniej wtapiając się w granat, a piach pod moimi łapami staje się coraz bardziej szary...

Na chwilę wyrwałam się z bańki szczęścia. Zachwiałam się, rozproszyłam i coś, co uważałam za obronną magię, z którą nauczyłam się walczyć, ponownie odnalazło do mnie dostęp, rozlewając falą nieprzyjemnych ciarek po całym wilczym ciele. Sierść ponownie stanęła mi dęba.

Dzień był tutaj całkiem ładny. Ale nie wiedziałam, co też mogło czaić się między tymi ślicznymi drzewami nocą...

Nie przyśpieszałam kroku, starając się zachować spokój. Próbowałam się nie nakręcać, wyobrażając sobie jakieś kompletne głupoty. Doszło do tego, że zaczęłam wypróbowywać na sobie chyba wszystkie techniki uspokajające, jakie tylko znałam, oprócz oczywiście tych, które wymagały ponownego przywdziania ludzkiej skóry. Bez zbroi z kłami i pazurami czułabym się zupełnie naga i wystawiona na atak.

Zatrzymałam się, gdy wyszłam prosto na polankę.

To nie była kolejna zapomniana dróżka, jak ta oddzielająca piękny las od tego normalnego. Żadna magiczna granica, ot coś, co wyglądało jak sztucznie utworzona przecinka. Ze srebrzystej ziemi wystawały pniaki ściętych drzew, a idealnie kwadratowa przestrzeń kusiła, by nadłożyć drogi i obejść ją dookoła, zamiast pchać się pod idealnie czarne niebo. O ile w ogóle było to niebo. Dziwaczne światło czaiło się między drzewami, wciąż pozbawione jednoznacznego źródła, lecz było go już na tyle mało, że jakoś nie wątpiłam, jaka nastała pora dnia. Zastrzygłam uszami, zastanawiając się dłuższą chwilę nad tym, co robić... i uznawszy, że i tak nie mam chyba większego wyboru, ruszyłam przez polankę.

Znajdowałam się w takim miejscu, że nie musiałam wcale zataczać dużego koła, by poruszać się samym skrajem drzew, niewyraźną, ale dość szeroką ścieżką, wytyczoną zapewne przez moich podążających w grupach poprzedników. Pomiędzy drzewami było znacznie widniej, a na samym środku przecinki panowała niemal idealna ciemność, w której nie zamierzałam się zanurzać, to była więc jedyna możliwość...

Naprawdę myślałam, że będzie dobrze. Już byłam niemal na samym końcu drogi, gdy nagle coś rozbłysło tuż obok mnie z cichym sykiem, sprawiając, że z miejsca omal nie wskoczyłam na najbliższe drzewo.

To było światełko. Coś w rodzaju absurdalnie jasnego błędnego ognika lub pozbawionego źródła płomienia, strzelającego nagle wysoko, lśniącego chwilę jak gwiazda i znikającego płynnie w fontannie iskier. Tym razem aż otworzyłam pysk i trwałam tak dłuższą chwilę, gapiąc się cielęcym wzrokiem w miejsce, gdzie anomalia zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie odbijający się w oku powidok.

Co to było, do jasnej cholery? Było niebezpieczne? Mogło mnie zabić? Czy stanowiło jedynie ciekawe urozmaicenie wycieczki, kolejną śliczną rzecz wartą zapamiętania? Tysiące pytań kłębiły mi się w głowie, zalewając takim wodospadem, że niemalże zaczęłam się topić.

Nie ruszałam się dłuższą chwilę w złudnej nadziei, że jeśli będę udawać posąg, wszelkie zagrożenie o mnie zapomni i pójdzie sobie w diabły. Odważyłam się zrobić kolejny krok i ponownie chwycić torbę po ładnych paru minutach, podczas których wsłuchiwałam się w ciszę, usiłując wyłapać, czy oprócz efektów świetlnych nie pojawiły się również dźwiękowe, ale wciąż słyszałam jedynie bicie własnego serca. Drobne ziarenka piasku tarły o siebie, gdy o wiele ostrożniej stawiałam łapy, zmierzając ku odległej o ledwie paręnaście metrów granicy polanki.

Mało nie wyszłam z siebie, gdy pojawiło się kolejne światełko. Tym razem rozpaliło się o wiele dalej ode mnie i miało chłodniejszą, niemal zielonkawą barwę. Przemknęło poziomo, jak elektryczne wyładowanie na uszkodzonym przewodzie wysokiego napięcia, i zanikło leniwie, jakby drwiąc ze mnie i pragnąc pozostawić w strachu i niepewności tak długo, jak tylko było to możliwe. Tym razem jednak nie zamierzałam się zatrzymywać. Odrobinkę zboczyłam tylko między wyższe drzewa, tuląc uszy płasko do czaszki. Mój nowy wrażliwy nos wyłowił subtelny swąd spalenizny...

Gdy pojawił się następny ognik, nie wytrzymałam – puściłam się przed siebie bezładnym biegiem, zamierzając od tego momentu mieć dosłownie gdzieś, jak ślicznie to wyglądało. Ja chciałam jeszcze pożyć. Czy tam ponieżyć... Zwał jak zwał – grunt, że skoro okazałam się mieć jakąś tam następną skórę po śmierci, nie zamierzałam tak łatwo jej opuszczać. Zwłaszcza że podobała mi się o wiele bardziej niż ta poprzednia.

Nie wiem, ile tak pędziłam. Ogników było coraz więcej – światełka tańczyły między drzewami, przeplatały się ze sobą, tworząc niesamowity, barwny spektakl, który pewnie chętniej oglądałabym z bezpiecznej odległości. Poczucie zagrożenia zaatakowało mnie z podwójną mocą, a dziwny, mdły kwiatowy zapach, jaki pojawił się po jakimś czasie, okazał się nie być jedynie złudzeniem. Gdy dostrzegłam na jednym ze srebrzystych pni wyrastający bezpośrednio z kory niesamowicie kolorowy, przepiękny kwiat znacznie większy od ludzkiej głowy, nie miałam już wątpliwości, że jest jak najbardziej prawdziwy...

I robił ze mną coś dziwnego.

Im więcej pojawiało się kwiatów, tym silniej kręciło mi się w głowie. Chwilami zupełnie traciłam poczucie kierunku, a ślepia zaczęły mnie szczypać i łzawić. Głowa okazała się nienaturalnie ciężka, a coś zaczęło dosłownie rozsadzać zatoki pulsującym bólem, jak podczas silnej gorączki. Nie zwalniałam nawet na chwilę, pragnąc jak najprędzej wydostać się z tego pięknego, narkotycznego snu...

Gdy nareszcie wypadłam na wolną przestrzeń, mało co już do mnie docierało. Padłam bezwładnie na chłodną ziemię, porośniętą miękką trawą o ziemistym zapachu, i po prostu tak zostałam, całkowicie gubiąc się w tym, co jest jawą, a co jedynie halucynacją. Ostatnim, co poczułam, były troskliwe kobiece ramiona, choć nie mogłam mieć pewności, czy ich również nie podsunęła mi wariująca wyobraźnia.

***

Moment przebudzenia nie należał do najprzyjemniejszych. Głowa pulsowała w rytm pulsu, a myśli rozbiegały się jak stado spanikowanych mrówek z rozdeptanego nogą psychopatycznego czterolatka mrowiska. Nie byłam w stanie tak po prostu rozchylić sklejonych powiek ani się poruszyć, ograniczyłam się więc do bliżej nieartykułowanego jęknięcia, gdy moje starania oprzytomnienia spełzły na niczym.

Leżałam w łóżku, co do tego nie miałam wątpliwości. Pościel była przyjemnie ciepła i idealnie miękka, pachniała świeżym proszkiem do prania i czystym wiatrem, jak suszona na słońcu. Przyjemnie zapadałam się w materacu, lecz pozycja, jaką utrzymywałam od dłuższego czasu, sądząc po zesztywniałych stawach i mięśniach, zaczynała poważnie mi przeszkadzać. Spróbowałam okręcić się na bok, lecz nie było to wcale takie proste.

Ktoś poruszył się obok. Z trudem rozkleiłam powieki, sycząc z bólu podrażnionych rzęs. Znajdowałam się w sporym, wyłożonym drewnem pokoju. Ze swojego miejsca dostrzegłam ładne, nieco zabytkowe meble i rustykalne dodatki – kwiatowe obrazy, zamiast farbą wykonane niesamowicie skomplikowaną wyszywanką, zegar o zaśniedziałej tarczy i drewnianych wskazówkach i śliczną toaletkę z malowanych białą, niedokładnie kryjącą bejcą deseczek, tłoczonych w subtelny wzorek składający się z drobnych kuleczek. Nie dostrzegłam jednak nic więcej, bo osoba, która musiała przez cały ten czas znajdować się tuż obok, przysłoniła mi pole widzenia.

Zmrużyłam oczy, próbując wyostrzyć wzrok. Dłuższą chwilę wpatrywałam się w dziwnie znajomą, najwyżej trzydziestoletnią twarz kobiety o mocnym, lecz nienachalnym makijażu i ciemnych włosach. Myślałam, zastanawiałam się, skąd też mogę ją kojarzyć...

A następnie jęknęłam i zerwałam się z miejsca, ignorując słabość i zawroty głowy. Wpadłam w ciepłe ramiona i rozpłakałam się jak małe dziecko...

Bo to była moja mama.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top