Prolog

Dawno temu na świat spadła jedna, jedyna kropla słonecznego blasku... Ale nie tylko. Razem z nią pojawiła się również druga, księżycowego. Pierwsza z nich upadła, a w miejscu gdzie wsiąkła w ziemie wyrósł przepiękny złoty kwiat, który miał moc leczenia wszelkich ran i chorób. Druga natomiast powędrowała do królewskich ogrodów, chowając się w sercu niemowlęcia, które zyskało ogromną moc, jak i odpowiedzialność. Blask, przez wiele dekad przynosił ludziom szczęście, jednak wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć, prawda?

* * *

Corona, 8 lat wcześniej

Gdy byłam mała, miałam przyjaciela. Poznałam go, gdy uciekłam z sierocińca w wieku ośmiu lat. Byłam sama i zagubiona, a on chciał mi pomóc. Przekonał mnie, żebym wróciła do domu dziecka, bo tam mam przynajmniej dach nad głową. Zgodziłam się pod warunkiem, że będzie przy mnie i mnie nie zostawi. Obiecał mi to, a ja mu zaufałam. Przez kolejne dni, tygodnie, miesiące... Był ze mną. Dodawał otuchy, a ja już nie czułam się sama. Podczas naszych spotkań pokazywał mi świat, jakiego wcześniej nie znałam. Piękno, którego wcześniej nie dostrzegłam. Obudziła się we mnie wiara i nadzieja, która zniknęła w dniu śmierci moich rodziców. Nie przejmowałam się już dokuczającymi dziećmi, ani brakiem zainteresowania dorosłych moją osobą. Liczył się tylko on... Białowłosy Strażnik o imieniu Jack. Nadchodził dzień Festiwalu Latających Lampionów, na część dawnej księżniczki, a Jack obiecał, że zabierze mnie w miejsce, skąd będę miała najlepszy widok. Było nim wzgórze, na którym rosło wielkie, stare drzewo wiśni w pełnym rozkwicie. Uroku dodawało mu światło pochodzące z lampionów unoszących się na niebie, niczym gwiazdy. Byłam tak bardzo szczęśliwa. Cały czas się śmiałam i bawiłam, nie widząc tego, co było ważne. Z Jackiem było coś nie tak... Był nieobecny, ale nie potrafiłam się tym przejąć.

Amber — zawołał mnie cichym głosem. Stanęłam na przeciwko niego, a on się smutno uśmiechnął. — Jesteś już dużą dziewczynką...

Co ci jest? — zapytałam wprost, dostrzegając jego zły humor.

Bycie Strażnikiem... To coś cudownego. Chronię dzieci od tego co złe — zaczął, zbijając mnie z tropu. — Gdy cię poznałem byłem bardzo szczęśliwy, że udało mi się pomóc. A teraz widzę, że jesteś szczęśliwa. — Kucnął, zniżając się tak, by jego twarz znalazła się na poziomie mojej.

O czym mówisz? — Czułam, że ta rozmowa nie dąży do niczego dobrego.

Nie mogę już przy tobie zostać — wyrzucił z siebie w końcu. Te słowa... Mnie zniszczyły. Z początku nie chciałam przyjąć ich znaczenia, ale niestety przedarły się aż do mojego serca. — Już nie wrócę...

Dlaczego? — zapytałam płaczliwym głosem.

Nie mogę... Bycie Strażnikiem ma swoje zasady... — odparł smutno. — Żegnaj, śnieżynko — dodał, składając delikatnego całusa na moim czole. Nie potrafiłam powstrzymać łez, ani złości, a tym bardziej nie potrafiłam zatrzymać w sobie bólu, który chłopak mi wyrządził. Nie wypowiedziałam żadnego słowa... Stałam i patrzyłam jak moje szczęście odlatuje razem z nim.

Gdy byłam mała, miałam przyjaciela. Który wypełnił mnie szczęściem, aby odejść i nigdy nie wrócić...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top