część 62

          Po pewnym czasie usłyszeli za sobą wiele energicznych kroków. Veronika wychyliła się, by zobaczyć jak to wszystko znosi Viktor. Akurat spoglądał w stronę nadchodzących osób.

          – Gdy tylko będzie okazja, uciekaj – wyszeptał do niej Schmidt. – Nie patrz na nas i nie oglądaj się za siebie.

          – Cisza – warknął dowódca straży.

          Kobieta pokręciła głową, a Gert tylko westchnął.

          Zbliżali się do nich gwardziści. Na ich czele maszerował dowódca w lśniącej zbroi płytowej z mieczem przy boku. Wyglądał jak rycerz, a śniady kolor jego skóry sugerował, że nie był wampirem. Za nimi podążał niezwykle dostojny, blady mężczyzna w czarnej koszuli z wyhaftowanymi złotymi smokami. Veronika nie miała wątpliwości, że był to Theodorus von Carstein. Trzymał za dłoń elegancką kobietę, obok której szedł wyraźnie z siebie zadowolony Dietmund.


          Gospodarz pozostawił swoją towarzyszkę kilkanaście kroków od więźniów, a sam zbliżył się do nich i zaczął im się przyglądać.

          – Hrabio, naprawdę nie rozumiem, czym sobie zasłużyliśmy na takie traktowanie... – zaczął Schmidt, ale von Carstein przerwał mu, łapiąc go za twarz tak, że uderzył głową o filar.

          – Planowaliście zapolować na wampiry w moim pałacu – powiedział Theodorus. – Tak właśnie to się kończy.

          – Przyszliśmy tu tylko po niego – odezwał się Viktor, wskazując Dietmunda.

          – Masz coś do mojego kuzyna? – Hrabia podszedł do najemnika i uderzył go w brzuch.

          Dietmund aż zamknął oczy z zachwytu.

          – Kuzynie, po co te nerwy? Przecież to nic nieznaczące zwierzęta. – Ruszył w stronę gospodarza. – Oddam ci ich i zrobisz z nimi, co zechcesz, jak tylko uzyskam interesujące mnie odpowiedzi.

          – Wtargnęliście do mojego domu z niecnymi zamiarami. Gdyby ode mnie to zależało, już byście błagali o śmierć. Cieszcie się ostatnimi chwilami – powiedział do więźniów Theodorus, po czym wrócił do swojej towarzyszki, objął ją i namiętnie pocałował.

          Dietmund stanął przed Veroniką w pozie zwycięzcy.

          – Sztylet – rzucił, patrząc na nią z wyższością.

          – Tort – odezwał się Gert.

          Wampir spojrzał na niego z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.

          – Żarty się ciebie trzymają? – zapytał po chwili.

          – Znam tę grę – powiedział Schmidt. – Ja mówię słowo zaczynające się na ostatnią literę twojego słowa. Teraz twoja kolej. Tort kończy się na „t".

          Dietmund pochylił się w jego stronę.

          – Tortury – wycedził przez zęby.

          – Przegrałeś. Nie ma słowa na „y" – ciągnął Gert.

          – Możemy to załatwić inaczej – stwierdził wampir, przenosząc wzrok na Veronikę. – Gdzie jest sztylet? – zapytał powoli, przechylając głowę.

          – Już w to graliśmy – zauważył Schmidt.

          – Zamknij się – uciszył go Viktor. – Jaki sztylet?

          – Albo zaczniesz mówić, albo będziemy tu mieli niezłą rozrywkę – Dietmund zwrócił się do Gerta.

          – Sztylet... – powtórzył Schmidt, jakby nad czymś się zastanawiał. – A konkretnie jaki sztylet? Ostatnio przewinęło się kilka przez nasze ręce.

          – Nie drwij, bo to nie jest właściwa chwila – upomniał go wampir. – Cierpliwość nie jest najmocniejszą stroną naszej rodziny.

          – Powiedzieć mu? – Gert zapytał Veronikę. – Nie powiem – postanowił, nie otrzymując odpowiedzi.

          – Przestań, bo zrobi jej krzywdę – warknął na niego Viktor.

          Dietmund podszedł do niego.

          – Gdzie jest sztylet? – zapytał.

          – Nie mam, cholera, bladego pojęcia. On wie. – Skinął w stronę Gerta. – Albo mu wszystko wyśpiewasz, albo zaraz skręcę ci kark – powiedział do swojego rywala.

          Veronika wychyliła się, by Viktor ją widział, i energicznie pokręciła głową.

          – Obiecaj, że ją wypuścisz, a on na pewno odpowie na twoje pytanie – zasugerował Viktor, zwracając się do Dietmunda.

          – Zgoda... – Wampir skinął głową. – Ty mi nie jesteś do niczego potrzebna... ani żadne z was. W sumie mogę wypuścić was wszystkich, jak tylko dostanę to, czego chcę.

          Veronika nie wierzyła w ani jedno jego słowo.

          – Powiedzieć mu? – zapytał ją Schmidt, na co znów pokręciła głową.

          – Przestań się wydurniać! – Viktor był na niego wściekły.

          – Dobrze... – Dietmund chwycił czarodziejkę za twarz, przechylił jej głowę i odgarnął włosy, po czym błyskawicznie zmienił się w bestię.

          O dziwo to jej nie przeraziło. Zachowała trzeźwość umysłu i, korzystając z bliskości, z całej siły kopnęła go w krocze. Wampir jęknął, zrobił najidiotyczniejszą minę, jaką kiedykolwiek widziała, i skulił się u jej stóp. Wtedy kopnęła go w twarz. Krew trysnęła z jego nosa, po czym padł na ziemię, zwijając się z bólu i jęcząc.

          To, jak można się było domyślić, nie spodobało się gospodarzowi. Zarówno on, jak i jego kobieta, przemienili się. Hrabia natychmiast ruszył w stronę czarodziejki, omijając Dietmunda, który nadal leżał, trzymając się jedną ręką za krocze, drugą za twarz.

          Veronika pomyślała wtedy, że cokolwiek miałoby się nie wydarzyć, było warto tak go urządzić.

          Theodorus von Carstein stanął przed nią i wymierzył jej policzek. Gdyby nie widziała, że zrobił to dłonią, pomyślałaby, że zamachnął się na nią łopatą. Cios był tak potężny, że straciła przytomność.


          Ocknęła się jeszcze zamroczona, a ból głowy był trudny do zniesienia. Czuła na twarzy krew.

          Gert kopnął ją w kostkę. Spojrzała na niego z wysiłkiem i wtedy zauważyła, że Viktor nie był już przykuty ani związany. Stał nieco dalej, otoczony przez żołnierzy mierzących do niego z kusz. Wampir Smoczej Krwi, obejmowany i lubieżnie całowany po szyi przez swoją kobietę, wbijał w niego wzrok. Dietmund trzymał się na uboczu i sprawiał wrażenie niezadowolonego.

          Schmidt znów kopnął Veronikę, więc skupiła na nim swoją uwagę.

          – Podciągnij się i wyjmij z włosów spinkę – wyszeptał.

          Popatrzyła na niego jak na wariata. To było niewykonalne, tym bardziej, że straż nadal przy nich trwała.

          – Próbuję coś wymyślić – tłumaczył. – Viktor gra na zwłokę, ale musimy coś zrobić.

          – Jeśli zwyciężysz, zgodnie z prawem, które sam ustanowiłem, miasto, pałac i wszystko, co się w nim znajduje, będzie należeć do ciebie – powiedział do Viktora hrabia.

          – A kto mi to zagwarantuje po twojej śmierci? – zapytał najemnik.

          – Takie jest prawo i będzie respektowane, dopóki nie zmieni go władca tego miasta – odezwał się oficer w lśniącej zbroi.

          – Nie targuj się. Skup się – mruczał pod nosem Gert. – Myślisz, że mu się uda? – zwrócił się do Veroniki, która skinęła głową. – To mi ulżyło...

          Mężczyzna z dużym, pięknie zdobionym mieczem jednoręcznym podszedł do swojego pana i, kłaniając się, wyciągnął broń w jego stronę. Wampir złapał za rękojeść i wysunął ostrze z pochwy.

          – Zróbcie miejsce – polecił. – Dziesięć kroków. – Bronią zatoczył łuk.

          Rozpiął ostatni guzik koszuli, a wampirzyca znów do niego przylgnęła i zaczęła go całować. Po chwili zostawiła go i odeszła na bezpieczną odległość.

          – Na co czekamy? – zapytał Viktor.

          – Dajcie mu broń – rozkazał hrabia.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top