część 54

          Schmidt wyprostował się, omiótł wszystkich wzrokiem, po czym zajął miejsce obok woźnicy.

          – Dlaczego stoimy? Przecież o tej porze mieliśmy być już na miejscu? – zapytał z dziwnym akcentem i lekką irytacją w głosie. – Dalej, dobry człowieku, każ jechać koniom.

          Veronika, słysząc to, uśmiechnęła się mimowolnie. Najemnik, który miał powozić, zerkał na Gerta jak na wariata.

          – Tam jest jakiś dom. Myślę, że jesteśmy prawie na miejscu – ciągnął Schmidt. – Gdzie jest dowódca eskorty? Dlaczego my ciągle stoimy? Czy mamy jakieś kłopoty?

          – Zamknij się – warknął Viktor, zatrzymując się przy wozie. – Zachowaj to dla strażników.

          – Panie Viktorze, czy ja pana czymś uraziłem? Chciałem tylko wiedzieć, dlaczego stoimy, a nie jedziemy.

          Najemnik przez chwilę patrzył na Gerta w milczeniu.

          – To się tak po prostu nie skończy – powiedział wreszcie.

          – Daleko jeszcze? – zapytał Schmidt jeszcze łagodniejszym głosem, jakby nie chciał już drażnić pana Viktora. – Wilgoć źle wpływa na płótna. Powinniśmy jechać. Wio.

          Na znak dowódcy wszyscy ruszyli.

          – W końcu. Jak się nazywa to miasto? – zapytał zadowolony Gert, lecz nie uzyskał odpowiedzi. – Rozumiem, że aura nie sprzyja konwersacji. Ja też miewam takie dni... Może jakaś wspólna piosenka poprawiłaby nastrój? Znacie może „Marsz patriotów"? Uwielbiam wojskowe przyśpiewki... Tam jest jakiś dom. Może powinniśmy się zatrzymać i zapytać o drogę? – Ciągnął swoje przedstawienie. – Skoro jedziemy już tyle czasu i nic...


          Wkrótce ich oczom ukazały się kolejne zabudowania i fragmenty dwóch wież wyłaniających się z mgły. Czarodziejka je rozpoznała. To były te same budowle, które widziała w snach, gdy leżała nieprzytomna po starciu z Casimirem.

          Wszyscy rozglądali się w milczeniu. Veronika nie mogła skoncentrować się na otoczeniu. Zastanawiała się, czy powinna powiedzieć Gertowi, że wszystko, co ostatnio od niej usłyszał, tak naprawdę było zemstą za to, że ją zranił. Chciała, żeby o tym wiedział, gdyby miała nie wrócić z Sylvanii, jednak miała świadomość, że w razie powodzenia misji, to bardzo skomplikowałoby im życie.

          Gdy zbliżali się do miasta, dostrzegali coraz więcej szczegółów. Mur dokoła był kamienny i wyglądał na bardzo solidny. Z niego gdzieniegdzie wyrastały wieżyczki strzelnicze. Bramę zewnętrzną stanowiła gruba krata, która była otwarta. Stali w niej umundurowani i uzbrojeni strażnicy.


          Przejechali bez problemów po uiszczeniu opłaty. Nikt ich nie sprawdzał, ani o nic nie wypytywał. Wyraźnie nie obawiali się obcych.

          – Proszę się zatrzymać – powiedział Gert. – W końcu nie znamy tego miasta i dobrze by było dowiedzieć się, gdzie jest jakiś przyzwoity zajazd, nie za drogi, ale wygodny.

          Woźnica popatrzył na niego i stanął. Schmidt, nie zwlekając, zsiadł z wozu.

          – Dzień dobry – przywitał się ze strażnikiem. – Chcielibyśmy zatrzymać się w zajeździe. Czy mógłby nam pan coś polecić?

          – Jedźcie prosto, do centrum. Tam znajdziecie zajazd – odparł strażnik.

          – Jeden? – zapytał Gert.

          – Nie, pięć – mężczyzna go przedrzeźnił.

          – Pięć to dobra cyfra – stwierdził Schmidt. – Moja szczęśliwa. Dziękuję. – Sięgnął do kieszeni po srebrnika i podał go rozmówcy.

          – Ruszaj – powiedział strażnik, ignorując ten gest.

          – A, widzę że tu panują inne obyczaje. – Schował monetę i wrócił na swoje miejsce. – Jedźmy, Leopoldzie – zwrócił się do powożącego.


          Budynki w mieście nie były wysokie i wyglądały bardzo przyzwoicie. Schludnie ubrani miejscowi, którzy nie nosili przy sobie broni, zdawali się być nienaturalnie wyciszeni. Na ulicach nie było słychać demagogów. Do typowego obrazu imperialnego miasta brakowało tam także oprychów i innych członków gildii złodziei, których normalnie można było dostrzec już przy bramie. Dokoła panował ład i przynajmniej pozorny spokój.

          W centrum na głównym placu stał pręgierz. Dalej droga prowadziła bezpośrednio do pałacu. Nie był przesadnie wysoki ani duży. Budowla miała ostre, drapieżne w wyglądzie wieżyczki, które mogły mieć kilka pięter. Powiewały tam proporce. Veronika dostrzegła smoka, o którym wspominał Gottri. Leżał na brzuchu, sprawiając wrażenie, jakby spał. Był umieszczony na placu przed głównym wejściem, skierowany przodem do otwartej bramy.


          Viktor zatrzymał się przed zajazdem i od razu zaczął wydawać polecenia swoim ludziom:

          – Zabrać rzeczy. Zostawić konie i czekać na obsługę. Jeśli nikt się nie zjawi, zająć się końmi. Obrazy z wozu zanieść do pokoju Gerta. Dwóch ludzi w stajni pilnuje koni, reszta ma czekać na rozkazy w głównej izbie.

          Schmidt w tym czasie wszedł do środka wraz z dwoma najemnikami, którzy go pilnowali.

          Po chwili na zewnątrz pojawił się chudy, blady mężczyzna w średnim wieku.

          – Szukam Viktora – powiedział, rozglądając się.

          Dowódca odwrócił się w jego stronę.

          – To pan? – zapytał sługa, łagodząc nieco ton.

          – A jeśli tak, to co? – szorstko odezwał się Viktor.

          – Miałem panu przekazać, żeby pan i pańscy ludzie zaprowadzili konie do stajni. Wskażę drogę. – Mężczyzna ruszył gdzieś za budynek, a najemnicy z wierzchowcami podążyli za nim.

          Viktor delikatnie pchnął Veronikę w stronę wejścia do zajazdu.


          Gert stał przy barze i właśnie pił wódkę. Karczmarz zerknął na nowych gości i lekko skinął im głową na powitanie.

          – Mamy szczęście. – Schmidt odwrócił się do swoich towarzyszy. – Jest mnóstwo wolnych pokoi, więc dzisiaj pan i pańscy ludzie będziecie mogli spać w łóżkach. Biorę wszystkie – powiedział do barmana.

          – Klucze są w drzwiach – mruknął mężczyzna.

          – Co pan może nam polecić na...? W zasadzie to którą mamy godzinę? – kontynuował Gert.

          – Czas na obiad.

          – Świetnie. – Uśmiechnął się Schmidt. – Co nam pan poleci na obiad?

          – Wątróbkę z cebulą.

          Gert na chwilę się zamyślił.

          – A macie może makaron i jajka? – zapytał, po czym znów odwrócił się do towarzyszy. – Kto ma ochotę na smażony makaron z jajkami?

          Nikt mu nie odpowiedział, chociaż Veronika poczuła ulgę, ponieważ wątróbka była ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Nie znosiła tej potrawy.

          – Da pan to samo dla wszystkich – poprosił Schmidt, zwracając się do barmana. – Ja zjem w swoim pokoju. Zajmę pierwszy po lewej... Życzę miłego wypoczynku – zwrócił się do pozostałych. – Później rozejrzymy się za miejscem na galerię. – Ruszył w stronę schodów.

          Veronika i Viktor podążyli za nim. Zajęli izbę obok tej, którą wybrał Gert. Wyposażenie było skromne. Pod ścianą stały dwa łóżka z cienkimi materacami przykrytymi kocami.


          Kobieta westchnęła, odłożyła bagaż, zdjęła płaszcz i usiadła. Czuła się przytłoczona tym miejscem.

          Viktor podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

          – Musi przestać błaznować – powiedział.

          – Dlaczego? – zapytała.

          – Nie taka miała być jego rola. Kto powiedział, że malarz musi być debilem? Jest irytujący.

          – To długo nie potrwa – zapewniła go. – Jak dobrze pójdzie, jutro będziemy już w drodze powrotnej.

          Viktor odetchnął i skinął głową.

          – Trzeba się trochę rozejrzeć – stwierdził. – Może po obiedzie, żeby jeszcze było coś widać.

          – Dobry pomysł. Zjemy w pokoju?

          – Tak. Przyniosę, a przy okazji każę ludziom przygotować się do wyjścia.

          – Chcesz ich zabrać? – zdziwiła się.

          – Wezmę dwóch na wszelki wypadek i jego – skinął w stronę ściany – chyba też.

          – Pójdę mu powiedzieć. – Wstała.

          – Przy okazji powiedz mu, żeby się uspokoił.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top