część 38

          Po wizycie u Hoefera Veronika i Viktor zeszli na dół na późną kolację. W głównej izbie czarodziejka zwróciła uwagę na siedzącego w rogu mężczyznę. Jego twarz częściowo zasłaniały dość długie włosy. W dłoni, na której widać było wytatuowanego kruka, trzymał kufel piwa. Na stole leżał płaszcz, spod którego nieznacznie wystawała kusza skierowana w stronę drzwi. Mężczyzna popatrzył chłodno na nowo przybyłych, pokręcił głową i napił się.

          Viktor podszedł do baru, by zamówić posiłek, a Veronika zajęła miejsce przy jednym ze stołów.

          – Może się pani przesiąść gdzie indziej? – odezwał się do niej nieznajomy.

          – Dlaczego? – zapytała, przyglądając się mu.

          – Chciałbym widzieć drzwi – wyjaśnił.

          Skinęła głową i przeniosła się do stołu pod ścianą.

          – Bardzo dziękuję – powiedział, po czym zajął się oglądaniem swojego kufla, mamrocząc coś pod nosem.

          Po chwili Viktor postawił przed Veroniką puchar z winem. Gdy usiadł naprzeciwko niej, wzięła go za rękę.

          – Romantycznie tu – stwierdził, rozglądając się po zaniedbanej izbie.

          – Też o tym pomyślałam. – Uśmiechnęła się.

          – Ten zajazd jest wspaniały, wyjątkowy.

          – A co w nim takiego wyjątkowego? – zapytała.

          – Ty – odparł Viktor.

          – Bywam też w innych zajazdach.

          – Pewnie dlatego, gdy odwiedzimy kolejny, zmienię zdanie co do tego.

          – To, co mówisz, jest bardzo miłe – przyznała. – Na pierwszy rzut oka nigdy bym cię nie podejrzewała o takie słowa.

          – Sam siebie zadziwiam, a moi ludzie muszą być podwójnie zdziwieni. Po pierwsze tym, że mówię takie rzeczy, a po drugie, że na tak długo cię zatrzymałem – powiedział z uśmiechem.

          – Jestem zaszczycona. To znacznie dłużej niż do śniadania.

          – Chciałbym – pogładził kciukiem jej dłoń – żebyś została do kolacji... mojego życia.

          – Już myślałam, że do tej.

          – Mam nadzieję, że to nie jest moja ostatnia kolacja. – Spojrzał na karczmarza niosącego talerze. – Mam inne plany.


          Po posiłku czarodziejka zauważyła, że mężczyzna w rogu miał bezwładnie spuszczoną głowę. Viktor powędrował za jej wzrokiem.

          – Chyba śpi – powiedział.

          – Tak, pewnie ma wartę którąś noc z kolei – domyślała się.

          – Albo w ogóle nie śpi od dłuższego czasu.

          Ich cicha rozmowa najwyraźniej zbudziła mężczyznę, który gwałtownie się poruszył i zaczął nerwowo rozglądać się po pomieszczeniu. W jego oczach można było dostrzec niepokojącą dzikość.

          – Prześpij się, człowieku – zwrócił się do niego Viktor. – Mam tu piętnastu ludzi. Jeśli pojawi się jakiś wampir, nawet proch po nim nie zostanie.

          – To twoi ludzie na zewnątrz? – zapytał nieznajomy.

          Viktor skinął głową.

          – Na zewnątrz, na korytarzu, w stajni... – Odwrócił się w stronę baru. – Karczmarzu, daj mu klucz do pokoju – polecił.

          Właściciel zajazdu powoli podszedł do stołu w rogu i położył klucz na blacie.

          – Pierwsze drzwi po prawej – powiedział.

          Mężczyzna przez chwilę się wahał, jednak w końcu powoli podniósł się z miejsca i sięgnął po płaszcz, odsłaniając kuszę, która miała naciągniętą cięciwę. Zabrał broń i ruszył w stronę schodów.

          Zanim wszedł na górę, odwrócił się w stronę Veroniki i Viktora.

          – Dzięki. – Skinął głową. – Niech Morr was strzeże.


          Gdy dopili wino, czarodziejka postanowiła popracować nad zaklęciem, w związku z czym udała się do swojej izby po przybory do pisania. Kiedy schodziła na dół, Viktor stał w otwartych drzwiach. Dzięki temu do środka wpadło trochę świeżego powietrza.

          Kobieta rozłożyła na stole pergaminy z notatkami i zaczęła je przeglądać. Po kwadransie Viktor zamknął drzwi i usiadł naprzeciwko niej, wyciągając nogi na ławce i opierając się o ścianę. Po jakimś czasie wyraźnie znudzony zaczął spacerować po izbie, oglądając nieliczne, wątpliwej jakości ozdoby zawieszone na ścianach.

          Karczmarz zasnął z głową na barze i wkrótce w izbie rozległo się jego chrapanie. Rozproszona tymi dźwiękami Veronika zdecydowała przenieść się na górę. Przekonała Viktora, by się położył, a sama rozsiadła się na korytarzu.

          – Nie idziesz do pokoju? – zapytał zdziwiony.

          – Nie, tu będzie mi najlepiej – powiedziała.

          – W porządku. – Pochylił się i pocałował ją. – Do zobaczenia.

          Czarodziejka zerknęła na drzwi Marcusa. W jego izbie nadal paliło się światło, co było widoczne przy progu. Przy okazji zauważyła, jak Filip, który zmienił Ulrycha na warcie, odprowadzał Viktora nieprzychylnym wzrokiem.


          Około trzeciej w nocy otworzyły się drzwi do izby Hoefera. Veronika od razu wstała i ruszyła w tamtą stronę. Mężczyzna wyszedł na korytarz, rozejrzał się i gestem zaprosił ją do środka.

          – Doznałem wizji – zaczął. – Widziałem mur miasta albo zamku, nie jestem pewien. Pod tym murem były trzy osoby. Rozpoznałem ciebie i Viktora.

          – A trzecia osoba? – zapytała czarodziejka.

          – Niestety nie wiem, kto to. Widziałem jedynie męską sylwetkę – wyjaśnił. – Myślałem o tym i doszedłem do wniosku, że potrzeba więcej ludzi. Ktoś przecież musi pilnować koni przygotowanych do odwrotu.

          – Też się nad tym zastanawiałam i wydaje mi się, że moglibyśmy pojechać tam większą grupą, skoro po drodze nie ma zajazdów ani innych zabudowań.

          – To, że nie ma zabudowań, nie znaczy, że nikogo tam nie będzie – zauważył.

          – Można by kupić jakiś wóz i udawać, że jedziemy tam handlować. Liczna eskorta chyba nikogo by nie zdziwiła.

          – Ile osób masz na myśli? – zapytał.

          – Nie wiem, więcej niż trzy. Do zamku wzięłabym minimalną ilość ludzi, ale na drogę... Dobrze by było mieć tam wsparcie.

          – Mówisz o ewentualnym wsparciu na miejscu? Odbiciu was? – upewniał się.

          – O tym jeszcze nie myślałam. Chodziło mi o drogę powrotną – wyjaśniła.

          – A może wszyscy tam pojedziemy – zaproponował.

          – Tylu ochroniarzy do jednego wozu?

          – Zależy, co się wiezie – powiedział.

          – Masz rację. O tym nie pomyślałam – przyznała. – To zwiększyłoby nasze szanse. Zakładam, że z miasta będziemy musieli wyjechać w pośpiechu i gnać co sił w koniach w stronę granicy. Tam, jeżeli teren jest odkryty, nie będzie możliwości ukrywania się, czy zastawiania pułapek. Jeśli nas dogonią, po prostu dojdzie do walki.

          – Tak, tylko obawiam się, że nie mamy dość złota, żeby kupić wóz i towar, który wymagałby tak licznej ochrony.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top