część 36
Viktor właśnie czyścił swój miecz, gdy Veronika wróciła do izby. Zaczął jej się przyglądać, bo bez słowa usiadła na łóżku.
– Jest jeszcze jedna osoba, która mogłaby umożliwić nam odwrót – odezwała się w końcu, podnosząc na niego wzrok.
– Kto? – zapytał.
– Krasnolud. Gdyby zebrał się na odwagę i o umówionej porze wpadłby im na plac, to może przez chwilę mieliby zajęcie.
– Ile czasu by nam to dało? Nie jestem pewien, jak szybko leci strzała.
– Mógłby nie przechodzić od razu do ataku, tylko na przykład zażądać spotkania z gospodarzem. Trzeba by było to dopracować – stwierdziła.
– Jakoś sobie tego nie wyobrażam – powiedział. – Poza tym to nie w moim stylu. Żadnego z moich ludzi bym nie wystawił, mając pewność, że idzie na śmierć, chyba że sam zgłosiłby się na ochotnika.
– Gdybym ja miała ludzi i oni zgłaszaliby się na ochotnika do takiej misji, nie puściłabym ich. Gottri to zabójca krasnoludzki, a poza tym nie jest moim podwładnym.
– Masz rację, zawsze może odmówić. Oczywiście będzie wiedział, jaka jest jego rola? – upewnił się Viktor.
– Naturalnie. Widzę, że robisz z siebie świętoszka, a ze mnie jakiegoś potwora – wyrzuciła mu.
– Nie jestem świętoszkiem. Po prostu są rzeczy, na które się nie decyduję. Powiedziałem tylko, że to nie w moim stylu.
– Na pewno nie. W twoim stylu jest mordowanie w zajazdach i porywanie kobiet na zlecenie czarnoksiężników – rzuciła. – To jest w porządku.
– Proszę cię, nie licytujmy się. Wcale cię nie krytykuję.
– A to pytanie, czy bym cię tam zostawiła? Co to za pomysł? I niby dlaczego mam ryzykować życie za obcych ludzi? Gdybym tak postępowała, dawno byłabym martwa.
– W takim wypadku chyba powinniśmy to zorganizować inaczej – stwierdził. – Jeśli interesują nas tylko wampiry, nawet nie trzeba tam wchodzić. One prędzej czy później stamtąd wylezą. Ewentualnie można je do tego sprowokować... – zamilkł na moment, wyraźnie zastanawiając się nad czymś, po czym popatrzył na Veronikę. – Krasnolud ma cię tam zaprowadzić. Można umówić spotkanie z Dietmundem w wybranym przez nas miejscu.
– Już on by się odpowiednio przygotował do tego spotkania. – Co do tego nie miała wątpliwości. – Obawiam się, że będzie bardzo ostrożny, bo parę razy już mu dokopaliśmy. Nie zgodzi się na to.
– Nie miałby wyjścia. Musiałby się zjawić... Chyba że odesłałby krasnoluda z wiadomością.
– Jestem przekonana, że by na to nie poszedł. Podejrzewam, że teraz on może przeceniać nasze możliwości. Nie ma się nad czym zastanawiać. Trzeba spróbować ich uwolnić – zdecydowała. – Ja mówiłam o ostateczności. Zostawimy ich, gdy nie będzie innego wyjścia.
– Dobrze. – Skinął głową. – Pamiętaj, że nie jestem przeciwko tobie. Po prostu mnie zaskoczyłaś, ale nie obawiaj się, nie zapominam, kim jesteś i zapewniam cię, że to mi nie przeszkadza. Wiem, że jesteś inna, nauczono cię rozwiązywania problemów w specyficzny sposób, ale obojgu nam zależy przede wszystkim na skuteczności. Mnie po prostu niektóre rozwiązania nie przyszłyby do głowy, jednak masz rację, krasnoludowi pisana jest śmierć. Zresztą każdego to czeka, więc nie ma większego znaczenia, jak to zrobimy.
– To nie jest kwestia komu jest, a komu nie jest pisana śmierć. To kwestia tego, czy ktoś chce umrzeć, czy nie. Jego irokez to deklaracja, że chce umrzeć jak najszybciej i to w walce, więc niech tam idzie i walczy. Walka z Chaosem chyba jest w porządku.
– Tak, ale prawdopodobnie go zastrzelą i nawet nie będzie miał okazji sięgnąć po broń – zauważył.
– Wybacz, ale ja nie będę organizować mu walk.
– Trzeba będzie mu wytłumaczyć, jakie to ma znaczenie dla ogółu. Żeby wiedział, że ta misja będzie miała sens, a nasze zwycięstwo będzie jego zwycięstwem. – Uśmiechnął się i pokręcił głową. – Dopiero teraz o tym pomyślałem.
– A ja od samego początku myślę w ten sposób... – Popatrzyła na Viktora. – Jose też trzeba wyciągnąć. Jeśli tego nie zrobimy, pewnie źle się będę z tym czuła. Tak mi się wydaje, chociaż nigdy nie byłam w podobnej sytuacji.
– Powinnaś przestać już o tym myśleć. – Ukląkł za nią i zaczął masować jej kark.
– Dopiero zaczynam. Poprosiłam Marcusa, aby wywołał wizję, która wskazałaby osoby idealne do tego zadania. Z takimi informacjami łatwiej byłoby ułożyć dobry plan.
– Nie myśl, że jeśli mu się nie przyśnię, to nie pójdę. – Palcami przeczesał jej włosy.
– Jak mu się nie przyśnisz, to cię nie wezmę. – Zerknęła na niego z uśmiechem.
– To nie znaczy, że nie pójdę.
– W nocy zdejmę ci naszyjnik, uśpię cię, a potem pomyślę co dalej. – Pocałowała go.
– Jeśli mu się nie przyśnię, wynajmę osobny pokój.
– I nie wpuścisz mnie w nocy? – zapytała, obejmując go.
– Nie zrobiłabyś tego – stwierdził, kładąc ją na łóżku.
Veronikę obudziło pukanie do drzwi. Ulrych poinformował ją, że już czas na jej wartę. Wstała z ociąganiem i powoli zaczęła się ubierać. Ponieważ w izbie było ciemno, Viktor zapalił świecę i zasłonił okno.
– Już jedenasta – mruknęła jeszcze zaspana.
– Na to wygląda... Dokąd idziesz? – zapytał, gdy już gotowa skierowała się do drzwi.
– Najpierw do Marcusa. Chcę z nim porozmawiać, zanim się położy. Muszę się dowiedzieć, jak mu poszło zdobywanie informacji.
– Mogę iść z tobą?
Skinęła głową na potwierdzenie.
Na korytarzu stali dwaj ludzie Viktora oraz Ulrych. Veronika upewniła się, że Hoefer jeszcze się nie położył, po czym zapukała do niego.
– Nie za późno? – zapytała, gdy otworzył jej drzwi.
– Oczywiście, że nie. Wejdźcie – zaprosił ich.
– Udało ci się coś załatwić? – zaczęła czarodziejka, gdy usiedli przy niewielkim stole.
– Niestety nie mamy planu zamku – powiedział Hoefer. – Trakt prowadzi od granicy Sylvanii prosto do miasta. Po drodze nie ma żadnych osad. W zasadzie nic tam nie ma.
– To dobrze – stwierdziła.
– Gottri mówił, że zatrzymywali się tylko przy studniach, gdzie poili konie. Nie odwiedzali żadnych zajazdów... – Zerknął na zapisany pergamin, który leżał na blacie. – Nie jest tam tak ciemno, jak mogłoby się wydawać. Tam też świeci słońce i jest sporo ludzi. Większość historii mówi o strasznym, mrocznym miejscu pełnym szkieletów, magicznych oparów i wampirów. Wygląda zwyczajniej, niż można by zakładać, chociaż gęste chmury pojawiają się tam często ni z tego, ni z owego o różnych porach dnia. Nie wiadomo, z czego to wynika i po prostu trzeba przyjąć taką postać rzeczy... – zamilkł na chwilę. – Miasto... Gottri niewiele z tego zapamiętał. Kiedy tam wjeżdżali, był skrępowany, zakneblowany i miał zawiązane oczy. Gdy stamtąd wyjeżdżali, udało mu się zerknąć. Wyglądało dość normalnie, ale niezbyt długo jechał główną ulicą i niewiele zdołał zobaczyć... W centrum miasta stoi zamek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top