część 34
Późnym popołudniem wybrali miejsce na nocleg i zatrzymali się. Najemnicy zajęli się przygotowaniem obozu, a kucharz od razu zaczął gotować.
Veronika poprosiła Hoefera, żeby zbudził ją przed północą i po posiłku położyła się spać.
Obudziła się zaniepokojona i nerwowo się rozejrzała. Viktor leżał obok niej. Dokoła panowała cisza. Słychać było tylko wiatr i trzask ogniska. Skoncentrowała się na wiatrach magii, ale nie wyczuła niczego nietypowego. Ostrożnie wstała i zaczęła się ubierać.
– Dokąd idziesz? – zapytał ją Viktor.
– Zaraz przyjdę – powiedziała i wyszła na zewnątrz.
Dwóch strażników stało u wejścia do namiotu.
– Wszystko w porządku? – zwróciła się do nich, rozglądając się po obozie.
Skinęli głowami.
– Coś się stało? – zapytał ją półgłosem Marcus siedzący przy ognisku.
– Nie – odparła. – Chyba już czas na zmianę.
Wróciła do namiotu po miecz i zerknęła na Viktora. Spał, więc zachowywała się cicho. Nie chciała go budzić. Zabrała ze sobą pergamin i przybory do pisania, po czym wyszła na zewnątrz. Zamierzała popracować nad nowym zaklęciem. Chciała stworzyć coś, co pomoże im w Sylvanii. Coś, na co wampiry nie będą odporne. Myślała o mgle, która mogłaby unieruchamiać. Gdyby działała na ciało, a nie na umysł, byłaby skuteczna.
O świcie wszyscy zaczęli szykować się do wyjazdu. Zanim ruszyli, do Veroniki podszedł Zygmunt.
– Dzień dobry, pani. Czy na dziś mam wyznaczone jakieś zadania? – zapytał.
– Gdy dotrzemy do miasta, dowiesz się, czy jakiś dyliżans jedzie do Averheim albo do Streissen – powiedziała. – Udasz się do moich rodziców i tam na mnie zaczekasz. Myślę, że będzie ci u nich wygodniej niż w zajeździe w Leichenbergu, a tam, dokąd się wybieramy, nie zamierzam cię zabierać.
– Jak pani sobie życzy. – Odczekał chwilę, by upewnić się, że to wszystko, po czym poszedł w stronę swojego konia.
Tego dnia podróż wyjątkowo męczyła czarodziejkę, ponieważ było parno, a taka aura zdecydowanie jej nie sprzyjała. Na drodze prawie nie było ruchu. Przez cały dzień minęli zaledwie kilka wozów i jednego piechura wyglądającego na mnicha.
Gdy wyjechali z lasu, na horyzoncie zobaczyli ciężkie, ciemne chmury. Prawdopodobnie były nad Sylvanią, choć z daleka nie mogli tego stwierdzić z całą pewnością.
Po południu dotarli do celu. Leicheberg był dużym miastem, otoczonym solidnym murem z wieloma wieżyczkami strzelniczymi. Dodatkową ochronę stanowiła szeroka fosa i drewniane, zaostrzone pale gęsto powbijane w ziemię.
Już przy bramie dało się wyczuć napięcie miejscowych. Solidnie uzbrojeni strażnicy zatrzymywali każdego i żądali dokumentów.
– Witamy w Leichenbergu – usłyszała Veronika po tym, jak okazała swoje papiery.
Towarzysze popatrzyli na nią nieco zdziwieni.
– Liczymy na to, że zostanie pani u nas na dłużej. Pomoc magów bywa nieoceniona – powiedział strażnik. – Stać! Dokumenty – zwrócił się do Filipa, który chciał minąć bramę.
– Nie mam – przyznał najemnik.
– Zjedź na bok – strażnik gestem wskazał mu miejsce – i przygotuj bagaże do przeszukania. – Przeniósł wzrok na Viktora, który był następny w kolejce. – Dokumenty – zażądał.
– Nie mam i nie pozwolę się przeszukiwać. Żaden z moich ludzi także nie będzie się na to godził – oznajmił. – Jeśli podejrzewasz mnie o konszachty z wampirami, to chętnie ci udowodnię, jak bardzo się mylisz. – Położył dłoń na rękojeści miecza.
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się spojrzeniami. W końcu strażnik zerknął na czarodziejkę, która czekała nieopodal, rozejrzał się i przepuścił ich bez dalszej kontroli.
Ruszyli w stronę centrum, by tam wynająć pokoje. Po drodze Veronika zwróciła uwagę na rycerza z Zakonu Czarnego Kruka, który siedział przy biurku ustawionym przed jednym z zajazdów. Właśnie rozmawiał z uzbrojonym mężczyzną i co jakiś czas notował coś na pergaminie. Nieopodal kręcił się demagog, który zachęcał do wstępowania do zakonu oraz wsparcia finansowego jego działalności. Chodził po ulicy z niedużym plecionym koszykiem, do którego chętni mogli wrzucać datki.
Dalej stał ktoś, kto krzyczał o organizowanej przez siebie wyprawie do Sylvanii. Z szaleńczą pasją przedstawiał wizję bliskiego zwycięstwa nad wampirami.
– Gwarantuję, że w mojej armii nie ma żadnego czarodzieja, są tylko porządni mężczyźni! – wrzeszczał.
Zanim dotarli do zajazdu, byli świadkami kilku podobnych sytuacji. Ponad to Veronice rzuciło się w oczy, że ludzie w Leichenbergu wyglądali na biedniejszych od mieszkańców innych miast Imperium. Znaczna ich część odziana była w łachmany i mało kto nosił buty. Taki widok był typowy dla wsi.
W zajeździe, który wybrali, było dość mrocznie. W głównej izbie unosił się nieprzyjemny, nieco duszący zapach. Marcus zatrzymał się przy barze i wrzucił monetę do stojącego tam pojemnika z napisem: „Wspieramy walkę z wampirami".
Późnym popołudniem Veronika i Viktor jedli już obiad w skromnie urządzonym i zaniedbanym pokoju. Czarodziejka była zmęczona i milcząca.
– Jak długo tu zostaniemy? – mężczyzna przerwał ciszę.
– Jutro powinniśmy ruszyć... – powiedziała – może pojutrze. Trzeba się dobrze przygotować... Chyba mamy czas. Może powinniśmy założyć, że ruszymy pojutrze. Nawet jak będziemy mieli plan, zawsze coś może nam przyjść do głowy w międzyczasie. Lepiej będzie się z tym przespać.
– Jedziemy tam, odbijamy tę dwójkę, zabijamy wampiry i wracamy, tak? – zapytał.
– Tak... Jesteś gotowy ruszać zaraz? – Spojrzała na niego.
– Nie. – Pokręcił głową. – Pomyślałem, że dobrze by było wiedzieć, jaką armią dysponuje ten wampir.
– Na pewno nie mamy szans go przebić – stwierdziła.
– Więc otwarta walka nie wchodzi w grę. Trudna sprawa... – Zamyślił się na moment. – Jeśli pojedziemy całym oddziałem, ktoś może uznać nas za zagrożenie. Jeśli się rozdzielimy, stworzymy kilka słabych grup...
– Część musi zostać tutaj – przerwała mu.
– A jeśli wpadniemy akurat na kolację albo przez przypadek natkniemy się na jakieś podróżujące wampiry?
– Będziemy musieli sobie radzić. Jeśli będzie z nami twój oddział, możemy mieć pewność, że będą kłopoty. Zakładam, że ich tam jest znacznie więcej niż nas, więc tak czy inaczej nie mielibyśmy z nimi szans. W niewielkiej grupie może nam się uda przemknąć niepostrzeżenie. To chyba jedyna możliwość... – zamilkła. – Przydałby nam się jakiś skrytobójca. – Znów pomyślała o Gercie.
– W tym mieście pewnie prędzej znajdziemy jakiegoś fanatyka niż kogoś takiego – zauważył Viktor. – Może uda się nam wejść tam po cichu, ale tak już nie wyjdziemy.
– Inaczej w ogóle nie wyjdziemy. Jak ty to sobie wyobrażasz? Myślisz, że nas wypuszczą?
– Wyjście trzeba będzie sobie wyrąbać – stwierdził.
– W Sylvanii? – To wydawało jej się nierealne.
– Mówię o zamku. Potem trzeba będzie się ukryć i zniknąć.
– Jak mamy tam zniknąć, skoro jest tam pełno szpiegów i zdrajców? – zapytała.
– Będziemy unikać miejscowych.
– To gdzie ty chcesz się ukryć? Na pustkowiu? Dotrą do nas po śladach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top