część 32
Stanął przed czarodziejką wyprostowany i przynajmniej pozornie pewny siebie.
– Słucham. – Skupiła na nim swoją uwagę.
– W cztery oczy – powiedział krasnolud, zerkając na Filipa.
– Możesz nas zostawić? – Veronika zwróciła się do najemnika.
Mężczyzna skinął głową i ruszył w kierunku Ulrycha. Gottri głęboko wciągnął powietrze.
– Zawiodłem, wiem o tym – zaczął. – Nikt nigdy nie będzie musiał mi o tym przypominać. Rozumiem, że się wkurzyłaś. Nie wiem, co się stało z Alexem. W zasadzie... wiesz jak było... O sobie teraz mówię. Z tym już koniec, nigdy więcej żadnego alkoholu.
– Przepraszam, że tak się uniosłam, ale po prostu bardzo mnie to poruszyło – powiedziała. – Winię za to Jose, nie ciebie. To on za to odpowiada. Przez długi czas zachowywał się niewłaściwie, na co zresztą zwracałam mu uwagę, a tu popisał się na całego. Teraz to już nieważne.
– To przeze mnie Jose trafił do niewoli – wyznał, wpatrując się w swoje buty.
– Jak to? – zapytała, ale Gottri milczał. – Jeśli nie chcesz o tym mówić...
– Chcę, ale to nie jest łatwe. Daj mi chwilę... – urwał i odetchnął. – To było w nocy na warcie... Jose spał, ja siedziałem. Dłużyło mi się, ręce czegoś potrzebowały... Jeden łyk jeszcze nikomu nie zaszkodził, tak? Każdy ci to powie. – Pokręcił głową. – Jeden łyk, drugi i tak dalej. Gdy się ocknęliśmy, byliśmy... Można powiedzieć, że mieliśmy noże na gardłach. Ja nie pamiętam dokładnie, co się wydarzyło. – Zerknął na Veronikę, po czym spuścił wzrok. – Pewnie będziemy musieli ułożyć jakiś plan. Weź pod uwagę, że Jose może mieć do mnie żal. Nie udało się nam przez to, że się nachlałem... – głos mu zadrżał. – Był jeszcze czas, żeby ich dogonić. Mieliśmy świeży trop. Potem okazało się, że cały czas deptaliśmy im po piętach, chociaż w górach ciężko było czytać ślady. To dlatego się rozdzieliliśmy... – zamilkł.
– Chcesz tam z nami iść? – zapytała czarodziejka.
– Oczywiście. – Spojrzał na nią. – Wyznacz mi zadanie, a ja je wykonam. Tylko żebym... Jose może to... Wiesz, może wybuchnąć.
– Chyba nie jest aż takim idiotą, by tam stwarzać dodatkowe problemy. Chociaż nie wiem, bo mam już o nim bardzo kiepskie zdanie – przyznała.
– To z miłości.
– Tak się nie robi. – Nie znajdowała usprawiedliwienia dla postępowania Jose.
– A z Alexem było różnie. Raz był z nami, raz nie. Przecież pamiętasz, jak sobie pojechał, gdy się posprzeczaliście, a potem wrócił. W górach było tak samo. On gdzieś jechał, potem wracał i to było normalne – tłumaczył Gottri.
– Tak, ale umówiliście się...
– Za każdym razem się umawialiśmy – przerwał Veronice – i za każdym razem wracał.
– Mniejsza z tym. – Nie chciała drążyć tego tematu.
– Wszystko złe to ja. – Krasnolud popatrzył jej w oczy.
– To nieprawda, Jose zawinił. Z pewnością nie ty go prowadziłeś, tylko mu pomagałeś. To do niego należała ta decyzja. Może i zawiniłeś, ale nie w tej sytuacji... Z miłości – powtórzyła i pokręciła głową. – Zastanów się jeszcze, czy na pewno chcesz tam jechać. Bardzo nam pomogłeś, dostarczając tę mapę. Będę chciała jeszcze z tobą porozmawiać. Opiszesz mi dokładnie to miejsce. Im więcej szczegółów będę znała, tym lepiej. Naprawdę, jeśli nie chcesz tam wracać, jeśli wolisz iść w swoją stronę, to nie ma sprawy.
– Ja zrobię co trzeba – zadeklarował. – Jestem gotowy zginąć za tę sprawę.
– To nie jest konieczne. Mam tu wielu ludzi.
– Ich też jest wielu – powiedział.
– Mówiłeś, że są tam dwa wampiry. – Spojrzała na niego zaniepokojona.
– Bo wampiry są dwa, ale jeden z nich mieszka w zamku w mieście i dysponuje oddziałem zbrojnych. To nie jest taka prosta sprawa.
Veronika pokręciła głową i wstała. Nagle straciła przekonanie, że poradzą sobie bez większych problemów.
– Jutro dokładnie mi wszystko opowiesz, dobrze? – zwróciła się do krasnoluda.
– Dobra – zgodził się i po chwili ruszył w stronę drogi, zostawiając ją samą.
Kobieta w zamyśleniu przeszła parę kroków, po czym usiadła, nie mając na nic ochoty. Nikt do niej nie podchodził, ani nie niepokoił jej w żaden sposób. Viktor zerkał czasami w jej stronę, ale także się nie zbliżał.
Gdy najemnicy zaczęli dosiadać wierzchowców, zza wzgórza właśnie wyjeżdżała karawana, którą wcześniej dostrzegła Veronika.
– Jedziesz?! – krzyknął do czarodziejki Filip.
– Nie – odpowiedziała, nie podnosząc się z miejsca. – Dogonię was.
– Obcy tu są! – Skinął w kierunku wozów i ruszył w jej stronę. – Zostanę z tobą, bo jeszcze sobie coś zrobisz. – Uśmiechnął się.
– Słucham? – zapytała z nutą niedowierzania w głosie.
– Niektórzy nie radzą sobie z problemami – powiedział Filip.
– Człowieku, czy ja wyglądam, jakbym miała problem? Nie mam żadnych problemów. Mamy coś do załatwienia, ja muszę przemyśleć kilka spraw i to wszystko.
– To świetnie. Jedziemy?
– Ty tak, ja nie. Chcę tu jeszcze posiedzieć.
– Może po prostu im powiem, że zostaniemy tu jakiś czas? – zaproponował.
Pokręciła głową.
– Przecież nie zostawimy cię tu samej. Z jednej strony przeklęty las, z drugiej czarnoksiężnik, tam wampir – machnął ręką w kierunku, w którym zmierzali – tu cholera wie co. – Skinął w stronę karawany. – Może to jakaś banda zboczeńców. Proszę cię, nie możesz siedzieć tu sama.
– Daj mi spokój, ładnie cię proszę. Chcę zostać sama – powiedziała z naciskiem, wstając.
– Całkiem niedawno mówiłaś, że nie powinno się zostawiać towarzyszy, poza tym tu nie jest bezpiecznie – upierał się.
– Jeśli zaraz stąd nie odjedziesz, będziemy tego żałować. Zostaw mnie, grzecznie proszę.
Filip przez moment przyglądał się kobiecie, po czym zawrócił konia i odjechał, po chwili doganiając pozostałych, którzy byli już na drodze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top