część 31

          Odetchnęła głęboko i podeszła do Marcusa, który wyglądał na zamyślonego.

          – Już w porządku – powiedziała do niego znacznie spokojniej.

          – Wszystko układa się w całość.

          – Tak, wiemy dokąd jechać, Dietmund jeszcze się nas nie spodziewa i w tym momencie mamy przewagę. Trzeba dobrze to rozegrać. Musimy to zaplanować. Gottri mówił, że tam są dwa wampiry. Z dwoma poradzimy sobie bez problemów.

          – Wyciągnijmy z niego, ile się da – zasugerował Hoefer.

          – Porozmawiaj z nim – poprosiła. – Ja dziś chyba nie powinnam.

          Skinął głową na znak zgody.

          – Przekaż mu, że dostanie miecz od Viktora. Może to poprawi mu humor.

          – Dam mu go od razu – zdecydował i ruszył w kierunku Viktora.


          Veronika była już spokojniejsza, ale nadal przechadzała się w samotności. Zatrzymała się, gdy zauważyła, że Viktor powoli zmierzał w jej stronę.

          – Robi się coraz ciekawiej – stwierdził i zerknął w stronę obozu. – Nie wiem, jakie miałaś plany, ale sugerowałbym dowiedzieć się, gdzie jest ten wampir i podziękować im wszystkim za pomoc.

          – „Im wszystkim" to znaczy komu?

          Viktor wskazał Hoefera, jego ludzi i Gottriego.

          – Wykluczone – odmówiła bez namysłu.

          – To taka luźna sugestia. Skoro już podjęłaś decyzję, nie wiem, czy powinienem silić się na uzasadnienie.

          – Chętnie posłucham.

          Stanął obok niej.

          – Nie wiem, kim są ci dwaj – popatrzył na Filipa i Ulrycha – ale z pewnością nienawidzą mnie i moich ludzi. Teraz mamy wspólny cel, ale wydaje mi się, że mogą sobie przypomnieć pewne zdarzenia, gdy zrobi się nerwowo.

          – Nic takiego nie będzie miało miejsca. O tym zapewnił mnie Marcus. – Spojrzała na Viktora. – Mam nadzieję, że twoi ludzie także nie będą sprawiali kłopotów.

          – Na pewno nie będą stali bezczynnie, gdy ktoś będzie ich atakował albo znieważał. Tego chyba nie możecie od nich wymagać.

          – Czy Filip i Ulrych robili coś takiego? – zapytała czarodziejka, jednak nie czekała na odpowiedź. – Poza tym, gdybym już miała wybierać, zrezygnowałabym nie z nich, a z twoich ludzi.

          – Moi ludzie nie mają do nich żalu, więc nie można zakładać, że będą ich prowokować. Pomijając spojrzenia twoich kompanów i rzucane od czasu do czasu półsłówka... To nic takiego, jestem w stanie to zignorować, a moi ludzie mają satysfakcję.

          – Co? – Popatrzyła na niego zaskoczona.

          – Nie słyszałaś Ulrycha i Filipa? No tak – uśmiechnął się lekko – mówią to, kiedy nie słyszysz. Twoi dwaj pomocnicy aż się palą do tego, by wszcząć awanturę.

          – Ale satysfakcja?

          – Widzę, że jesteś wzburzona i nic do ciebie nie dociera.

          – Dociera – zapewniła go, posyłając mu nieprzyjemne spojrzenie. – Mówisz mi o jakiejś satysfakcji.

          – Wyłapałaś jedno słowo z tego wszystkiego i przerwałaś mi – uniósł się nieco. – Zapamiętałaś jedno słowo?

          – Zapamiętałam wszystko. To mnie po prostu uderzyło – rzuciła zirytowana.

          – A cała reszta mojej wypowiedzi? Chyba to słowo w tym kontekście brzmiało trochę inaczej, nie uważasz? Mówię o tym, czego można się spodziewać ze strony moich ludzi, a czego można się spodziewać po nich. – Skinął w stronę Filipa i Ulrycha. – I powtarzam po raz kolejny, oni – wskazał swoich podwładnych – nie będą wszczynać awantur.

          Veronika i Viktor przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Oboje byli wytrąceni z równowagi.

          – Ten tam – machnął ręką w kierunku Marcusa – podobno nie jest już kapłanem. Po jaką cholerę wyciągnął teraz ten symbol Morra? By machać nim krasnoludowi przed oczami?

          – Pewnie miał w tym cel.

          – Właśnie. Znasz jego cele? – zapytał prowokująco Viktor.

          – Pomaga mi i jest mi potrzebny. To mi wystarczy.

          – O krasnoludzie nie wspomnę...

          – Proszę – założyła ręce na piersiach i pewnie spojrzała mu w oczy – nie krępuj się.

          – Akurat to chyba jest oczywiste. Zresztą już powiedziałem, co o nim myślę. Krasnolud... – Pokręcił głową i parsknął. – Ci zabójcy nie są zdrowi psychicznie. Do kompletu były kapłan, co już samo w sobie brzmi dość absurdalnie, i dwóch rozdrażnionych najemników, którzy mają pretensje do większości tutaj sprawnych wojowników...

          – Dorzuć do tego jeszcze czarodziejkę z Kolegium Cienia, której tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi, nie wiadomo, czego chce, do czego dąży i kiedy komu wbije nóż w plecy. Idealna drużyna. Tak zostanie – zakończyła, patrząc na niego wyzywająco.

          – Świetnie. Jak sobie życzysz. – Rozejrzał się. – Chyba powinniśmy już jechać.

          Veronika bez słowa ruszyła w stronę koni. Słyszała, że szedł za nią.

          – Zbierać się! – ryknął na podwładnych.


           Czarodziejka dosiadła swojego rumaka i nie czekając na nikogo, puściła się galopem w dalszą drogę. Chciała być jak najdalej. Wiedziała, że Viktor miał rację, dokoła panował bałagan. Powinna zrezygnować z części ludzi, bo grupa była zdecydowanie zbyt liczna, by niepostrzeżenie wprowadzić ją do Sylvanii. Musiała dobrze wybrać osoby, które miały jej towarzyszyć. Tylko co do Marcusa była pewna. Potrzebowała jego pomocy.

          Zjechała z drogi i zatrzymała się po godzinie przy strumieniu, który wypływał z lasu. Jej towarzysze byli daleko, a z przeciwka jechały wozy. Zsiadła z konia i podprowadziła go do wody. Wyjęła z torby wódkę, list od Gerta i usiadła na trawie. Popijając, znów zaczęła czytać. W pewnym momencie nie wytrzymała i rozpłakała się. Czuła, że to, co się działo dokoła, przerastało ją. Ze złością rzuciła pustą już butelką.

          Gdy zorientowała się, że jej towarzysze się zbliżają, pospiesznie schowała list, wytarła twarz i założyła kaptur. Nie chciała, by ktokolwiek oglądał ją w tym stanie.


          Veronika spojrzała na Filipa, który podjechał do niej i zeskoczył z konia.

          – Wszystko w porządku? – zapytał.

          – Tak – skłamała.

          – Gdybyś chciała pogadać, jestem do dyspozycji – zaoferował się. – Gdybyś nie chciała gadać, to też. Czasem wystarczy przytulić się do kogoś. Ludzie zapominają, jakie to ważne.

          Zerknęła w stronę pozostałych, którzy byli już niedaleko. Zygmunt, z którym na jednym koniu podróżował krasnolud, zjechał z drogi i skierował się w stronę Veroniki i jej rozmówcy.

          – Nie krępuj się – powiedział do czarodziejki Filip, wyciągając ręce do uścisku.

          – To akurat nie jest mi teraz potrzebne, ale dziękuję.

          – A na co masz ochotę? – zapytał.

          – Chyba na nic – odparła.

          – Mam też wino, nie takie drogie i słodkie, od którego robi się niedobrze. To porządne wino, które...

          – Dawaj – przerwała mu.

          – Właśnie. – Sięgnął do plecaka. – Jeden porządny łyk i od razu świat zmieni kolory.

          – Musi być wyjątkowe – stwierdziła.

          Podał jej butelkę, więc się napiła. Nie miała wątpliwości, że był to bardzo tani trunek. W przeszłości często takie pijała.

          – A teraz? – zapytał Filip, ponownie rozkładając ręce.

          – Nie, jeszcze nie. – Pokręciła głową i skupiła swoją uwagę na Zygmuncie i Gottrim.

          – Cholera, a ci tu czego? – mruknął Filip i schował wino do plecaka.

          Krasnolud niezgrabnie zgramolił się z wierzchowca i ruszył w kierunku Veroniki. Zygmunt został przy koniu.


          – Musimy pogadać – zaczął Gottri.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top