część 30

          – Myślisz, że on się jeszcze do czegoś nadaje? – zapytał Viktor, gdy został sam z Veroniką. – Wygląda jak kupa nieszczęścia.

          – Nie mów tak – poprosiła. – Kiedyś uratował mi życie i przeze mnie się w to wpakował. Nie mów tak o nim.

          – Mówię, jak jest. Przecież też to widzisz.

          – Owszem, bardzo się zmienił. Gdy widzieliśmy się ostatnim razem, nie był zabójcą krasnoludzkim i wygląda na to, że ostatnio sporo przeszedł... – zamilkła. – Nieważne. Liczy się tylko to, że się znalazł. Marcus jakiś czas temu powiedział, że zabójca krasnoludzki wskaże nam drogę. Mamy go.

          – I mamy mapę – przypomniał Viktor. – Jeśli chce tam iść, ja mu tego nie zabraniam, ale gdyby to ode mnie zależało, zasugerowałbym mu, żeby został, odpoczął... Jeśli chce, proszę bardzo. Nawet mam wolne miecze. Może to mu poprawi humor?

          – Trochę na pewno. Zauważ, że on tam był, a to już więcej niż mapa. Przyda nam się.

          – Miejmy nadzieję, że będzie w lepszym stanie, gdy tam dojedziemy i oby coś pamiętał... Nie ma w tym złośliwości – zapewnił, widząc jej spojrzenie. – Jeśli powie nam, że tam wszędzie jest ciemno, mgliście i strasznie, chyba w niczym nam to nie pomoże. To akurat wiedzą wszyscy.

          – Będzie dobrze, nie przesadzaj. W końcu coś zaczyna się układać w tym całym bałaganie. Jeszcze tylko ten czarnoksiężnik... – Rozejrzała się odruchowo. – Dobrze, że wampir nie będzie nas szukał, tylko na nas zaczeka. Obawiałam się, że zjawi się niespodziewanie – przyznała.

          – A skąd masz pewność, że będzie czekał? – zapytał Viktor.

          – Tak mi się wydaje – odparła. – Schował się w Sylvanii i pewnie jest przekonany, że tam przyjedziemy, żeby uwolnić towarzyszy... Jak teraz uratuję Jose, będzie mi winny przysługę. To dobrze – powiedziała bardziej do siebie niż do niego.

          – Tak? Dlaczego? – zainteresował się.

          – Jest skuteczny i lubię go mieć przy sobie. Do tego jest niezwykle honorowy. Gdy uratowałam mu życie za pierwszym razem, poprzysiągł, że nie opuści mnie, dopóki nie zrewanżuje się tym samym. Dotrzymał słowa.

          Viktor pokiwał głową z uznaniem.

          – Dobrze zrozumiałem, że jakaś dziewczyna ma z tym wszystkim coś wspólnego?

          – Mówiłam ci, że jest tam nasza znajoma – przypomniała czarodziejka. – Ale to chyba nie jest istotne? Istotne jest to, że mamy tam pojechać, załatwić wampira i uwolnić towarzyszy.

          – To, czego tak naprawdę chce ten wampir i jak wiele jest gotów poświęcić, by to zdobyć, też może okazać się istotne – zauważył.

          – Jestem przekonana, że jest zdeterminowany. – Zaczęła przyglądać się Gottriemu, który jadł na uboczu.

          – Więc będzie bardzo ciężko – stwierdził Viktor.

          – Owszem – potwierdziła i ruszyła w stronę krasnoluda.


          – Powiedziałeś, że Alex zniknął – zwróciła się do Gottriego, zbliżając się.

          – Tak, w górach – odpowiedział krótko.

          – Nie rozumiem. Pokłóciliście się?

          – Nie. – Zerknął na nią i natychmiast spuścił wzrok. – Rozdzieliliśmy się, gdy straciliśmy trop. Mieliśmy się spotkać w umówionym miejscu. Poszliśmy dwiema ścieżkami, by zwiększyć szanse... – zamilkł.

          – Ty byłeś sam z Jose, a on poszedł z resztą krasnoludów? – dopytywała Veronika.

          – Nie, one nas opuściły przy górach.

          – Czyli Alex poszedł sam?

          – Tak. Czekaliśmy na niego w umówionym miejscu przez jakiś czas. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie zawrócić i go nie szukać, ale uznaliśmy, że to bez sensu.

          – Nie zawróciliście? – Nie mogła w to uwierzyć.

          – Zastanawialiśmy się nad tym i doszliśmy do wniosku, że albo zrezygnował, albo tamten go dorwał, albo stało się coś, co uniemożliwiło mu kontynuowanie podróży... Wiesz, Jose...

          – Łeb mu urwę, jak go dostanę w swoje ręce! – krzyknęła, tracąc panowanie nad sobą. W głowie jej się nie mieściło, jak mogli w takich okolicznościach porzucić swojego towarzysza. Przecież mógł ulec wypadkowi i liczyć na ich pomoc. Jose zachował się niezwykle lekkomyślnie i karygodnie.

          Czarodziejka zostawiła krasnoluda, bo emocje nie pozwalały jej na kontynuowanie tej rozmowy. Nie chciała mu mówić, co o tym myśli, a obawiała się, że nie będzie w stanie się powstrzymać.

          – Wszystko poszło nie tak! – uniósł się Gottri.

          Veronika gwałtownie odwróciła się w jego stronę.

          – Jak można zostawić towarzysza?! – wrzasnęła – Jak?!

          – To nie najgorsze, co można zrobić – powiedział już ciszej.

          – W tej chwili nie wyobrażam sobie niczego gorszego! Prawdopodobnie on potrzebował waszej pomocy, a wy go zostawiliście! Ten cholerny Jose w ogóle nie myśli! Nie wiem, kto go wypuścił z Kolegium!

          Krasnolud odłożył miskę, ukrył twarz w dłoniach i siedział tak, kręcąc głową.


          Czarodziejka starała się uspokoić. Chodziła w tę i z powrotem kilkadziesiąt kroków od obozu.

          Hoefer podszedł do niej po dłuższej chwili.

          – Widzę, że się zdenerwowałaś... – zaczął niepewnie.

          – To, co zrobili, przechodzi ludzkie pojęcie. – Pokręciła głową. – Co gorsze, domyślam się, że to nie wszystko.

          – Najważniejsze, że nie jest jeszcze za późno.

          – Jak to nie jest za późno? – zapytała. – Ten chłopak mógł tam na przykład złamać nogę i umierać z głodu, bo nie raczyli po niego wrócić. Tak się nie robi! – uniosła się po raz kolejny.

          – Rozumiem twój gniew – położył rękę na jej ramieniu – ale postarajmy się panować nad emocjami i skupić się na przyszłości. To jest już zamknięta sprawa i nie mamy na nią wpływu. – Spojrzał w stronę krasnoluda. – On z pewnością przeżył coś, co... Zresztą sama wiesz.

          – Już po tym powinien postawić sobie irokeza – rzuciła.

          – Spokój jest mu potrzebny.

          – Czy ja go niepokoję? Po prostu spytałam, co z Alexem.

          – A mnie się wydawało, że krzyczysz – powiedział z łagodnym uśmiechem.

          – Jak miałam zareagować? Chyba są, do cholery, jakieś zasady. – Z trudem powstrzymywała się, by nie podnieść głosu. – Mówią, że nie można mi ufać, że jestem fałszywa, a ja nigdy w życiu nie zrobiłabym czegoś takiego. Narzeczony porzucił mnie, bo go wykorzystałam, okłamałam i nie byłam warta jego poświęceń. Nigdy bym tego nie zrobiła, rozumiesz? – W ostatniej chwili zapanowała nad łzami, które cisnęły się jej do oczu. – Dałabym się za niego zabić, a on mi wywinął taki numer. Tak po prostu się nie robi. – Odeszła parę kroków, po czym odwróciła się w stronę Hoefera. – Przecież wiesz, że tak się nie robi. Gdy zostałam porwana, nie pojechaliście dalej do Sylvanii, tylko przekazałeś mi wiadomość, że mnie znajdziecie. Wy byście mnie szukali, a oni – ręką wskazała Gottriego – pojechaliby dalej. Tak się nie robi i mogłam się zirytować. Oni zachowali się tak samo jak ten durny Gert. – Popatrzyła w stronę obozu i zauważyła, że Viktor ją obserwował.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top