część 29

          Ruszyła w stronę ogniska, przy którym siedzieli dwaj najemnicy. Viktor dołączył do niej po chwili.

          – Znów się nie wyspałaś – zaczął. – Musimy coś z tym zrobić. Naprawdę nie ma innego sposobu? Może istnieje jakiś amulet, który informowałby o tym, że ktoś w pobliżu używa magii?

          – Pewnie istnieje, ale nie mam czegoś takiego i nie wiem, gdzie miałabym tego szukać... Ja niestety nie znam innego rozwiązania. – Usiadła na ziemi, zmięła pergamin i wrzuciła go do ognia. Opanowała już zapisane na nim zaklęcie i nie chciała, by wpadło w niepowołane ręce.

          – Rozumiem, po prostu wybiegam w przyszłość – wyjaśnił. – Jesteś głodna? Nałożyć ci?

          – Na razie nie, dziękuję.

          – Przejdźcie się – polecił swoim ludziom.

          Mężczyźni od razu podnieśli się z miejsc i odeszli. Viktor usiadł obok Veroniki i objął ją.

          – Dokąd się wybierasz po Sylvanii? – zapytała.

          – Nie wiem – odparł, wzruszając przy tym ramionami. – Jesteśmy najemnikami. Wszystko zależy od kolejnego zlecenia, więc takich rzeczy nie planujemy.

          – A plany na dalszą przyszłość?

          – Niektórzy takie robią. – Wskazał kilku swoich ludzi i w paru zdaniach opisał, co zamierzają.

          Nie było to nic nadzwyczajnego, pragnęli domu czy rodziny. Znalazł się też taki, który marzył o zdobyciu fortuny i życiu w pałacu.

          – Frank chce wyjechać na południe, poznać tam tuzin Estalijek i spędzić z nimi starość.

          – Ze wszystkimi naraz? Będzie potrzebował więcej złota niż ten, który marzy o pałacu – skwitowała z rozbawieniem czarodziejka.

          – Prawda jest taka, że połowa z nich nie dożyje pięćdziesiątki – powiedział Viktor.

          – Chyba zdają sobie z tego sprawę.

          – Myślę, że nie wszyscy. Wolą wierzyć w tuzin Estalijek...


          Kolejna noc minęła spokojnie i wcześnie rano ruszyli w dalszą drogę. Około południa zatrzymali się, by odpocząć. Karawany za nimi nie było widać, natomiast z przeciwka nadjeżdżały dwa wozy. Na pierwszym z nich siedziało dwóch mężczyzn. Sądząc po wieku i podobieństwie, mogli to być ojciec i syn. Drugim powoził brodaty mężczyzna w bliżej nieokreślonym wieku. Towarzyszył mu krasnolud z irokezem. Veronika rozpoznała w nim swojego znajomego.

          – Gottri! – krzyknęła.

          Poderwał się i zaczął się rozglądać, więc pomachała do niego.

          – Stój! – krasnolud wrzasnął na woźnicę.

          Oba wozy gwałtownie zatrzymały się i Gottri zeskoczył na ziemię. Veronika natychmiast ruszyła w jego stronę. Patrząc na niego, uświadomiła sobie, że być może on był tym, o którym mówił Marcus.

          – Gdzie Jose? Co z nim? – zapytała, gdy spotkali się w połowie drogi.

          – W niewoli. Zawiodłem – przyznał, kręcąc głową.

          – Ale wiesz gdzie?

          – Tak – potwierdził. – Mam mapę. – Drżącą dłonią podał jej zwój, który wyjął zza pazuchy.

          Od razu rozwinęła pergamin, na którym była zaznaczona droga do zamku w Sylvanii.

          – Dziewczyna żyje? – dopytywała czarodziejka.

          – Żyła – odparł krasnolud.

          – A Alex?

          – Zniknął – mruknął po chwili milczenia. – Nie wiem, gdzie jest.

          – Jose jest w niewoli u wampira?

          Gottri tylko skinął głową.

          – To dobrze – stwierdziła Veronika. – Jest w tym samym miejscu co dziewczyna, tak?

          – Ja jej nie widziałem, ale tam był ten wampir... to znaczy, były dwa wampiry... – urwał, wbijając wzrok w ziemię.

          – Pojedziesz z nami? – Liczyła na to, że się zgodzi. To by im znacznie ułatwiło zadanie.

          – Tak. Mam was tam zaprowadzić.

          – Jak to masz nas tam zaprowadzić? – zdziwiła się.

          – Jose – głos mu zadrżał – jest zakładnikiem...

          – Chodź, opowiesz nam wszystko. – Wskazała mu kierunek i ruszyła w stronę towarzyszy.

          – On chce nóż... Wiesz jaki nóż? – zapytał po drodze.

          – Yhm – potwierdziła.

          – Masz go? – Zerknął na nią.

          – Co powiedział Dietmund? – zmieniła temat. – Ty też byłeś w niewoli? – Właśnie podeszli do Marcusa, więc przedstawiła mu krasnoluda. – To Gottri, był moim ochroniarzem. Zaprowadzi nas do celu.

          – Zna drogę? – zapytał Hoefer.

          – Tak, był tam... Co powiedział wampir? – znów zwróciła się do krasnoluda i skinęła na Viktora, by do nich dołączył.

          Gottri zmęczonym wzrokiem spojrzał na Marcusa, potem na Veronikę. Dopiero wtedy kobieta przyjrzała się mu. Sprawiał wrażenie znacznie starszego, był wychudzony, a do tego ta fryzura, która jednoznacznie wskazywała, że dopuścił się jakiejś hańby. Nie wyglądało to najlepiej.

          – Powiedział, że za miesiąc mam cię przyprowadzić z nożem... – zaczął. – I Gerta. Jest z wami? – Rozejrzał się niepewnie.

          – Nie ma – odparła. – Już z nami nie podróżuje.

          – Opuścił nas – wyjaśnił Hoefer.

          – Wypuści Jose, jeśli dostarczysz mu nóż – powiedział krasnolud.

          – Mam być z Gertem, tak? – upewniła się.

          – Tak powiedział – potwierdził Gottri.

          – To bez sensu – stwierdził Marcus. – Jeśli chodzi mu tylko o nóż...

          – I o zemstę – wtrąciła kobieta. – Strasznie go upokorzyliśmy.

          – On nas nie wypuści, nawet jak dostanie to, czego chce, prawda? – Hoefer popatrzył na krasnoluda, który twierdząco skinął głową.

          – Nikt nie będzie do niego szedł i niczego od nas nie dostanie. – Stanowisko Veroniki było jasne w tej sprawie i nie zamierzała zmieniać zdania.

          – Nie wiem, jakie plany ma twój znajomy. – Marcus spojrzał na nią.

          – Co zamierzasz? – zwróciła się do Gottriego. – Chcesz robić to, co on każe, czy pomożesz nam go załatwić?

          Krasnolud popatrzył na najemników, po czym przeniósł wzrok na Hoefera. Przez chwilę milczał, co wzbudziło niepokój Veroniki.

          – Pewnie macie rację – powiedział w końcu.

          – Gottri, jak możesz myśleć inaczej? – zapytała, na co ten tylko wzruszył ramionami. – To wampir. Wiesz, co mu zrobiliśmy. Ani Jose by stamtąd nie wyszedł, ani ta dziewczyna. Nikt nie wyszedłby z tego żywy, a nad nami pastwiłby się chyba latami za to, jak go potraktowaliśmy.

          – Co to za nóż? – zainteresował się Marcus.

          – Nie wiem – skłamała. – Należał do niego. Zostawił go w swojej torbie.

          – Masz go przy sobie?

          – Nie – zaprzeczyła.

          – To dobrze – stwierdził mężczyzna, kiwając głową.

          – Jeśli masz jakieś wątpliwości, jedź dalej – czarodziejka zwróciła się do krasnoluda, tym samym przerywając rozmowę na temat noża. – Twoje wahanie bardzo mi się nie podoba.

          – W zasadzie teraz się zastanawiam... po co ja w ogóle wróciłem... – powiedział.

          – Jak to po co? Choćby po to, żeby nam powiedzieć, gdzie on jest.

          – Powinienem był zrobić wszystko, żeby im pomóc... – zamilkł – choćby oznaczało to śmierć... Ja jak głupi ruszyłem do Nuln.

          – I bardzo dobrze zrobiłeś – stwierdziła. – Przynajmniej nie będziemy tracić czasu na szukanie, a tak wcześnie nie będzie się nas spodziewał. Zaskoczymy go. Ważne tylko, żeby się nie dowiedział, że jesteśmy blisko.

          – Wszystko świetnie się układa – odezwał się Viktor, który przysłuchiwał się rozmowie.

          – Więc kim był tamten krasnolud? – zapytał Hoefer, zwracając się do czarodziejki. – To ty go znalazłaś.

          – Powiedziałeś, że to ma być ktoś taki, więc zaczepiłam go na ulicy. – Wzruszyła ramionami. – Jego topór mnie zmylił.

          – Tak, to mogło być mylące – przyznał Marcus.

          – Jedziesz czy nie?! – krzyknął mężczyzna z wozu.

          – Nie! – odpowiedział Gottri. – Dzięki za pomoc!

          Czarodziejka spojrzała na krasnoluda i dopiero wtedy zauważyła, że nic przy sobie nie miał.

          – Nie patrz tak na mnie – powiedział do niej – to mi w niczym nie pomoże.

          – Zjedzmy coś – zaproponował Hoefer i od razu ruszył w stronę swoich bagaży.

          Gottri skinął głową i podążył za nim.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top