część 28

          By nikt z karawany ich nie zauważył, pozostali w lesie, zachowując odległość kilkunastu kroków od jego skraju. Szli powoli, gotowi do ewentualnej obrony. Nasłuchiwali, jednak nie dochodziły do nich żadne nienaturalne odgłosy.

          Wkrótce Veronika znów dostrzegła ruch i zatrzymała się. Błyskawicznie spojrzała w tamtą stronę i zauważyła ciemną, wysoką postać, która ukryła się za drzewem.

          Viktor pytająco popatrzył na czarodziejkę.

          – Teraz widziałam to wyraźnie – powiedziała do niego ściszonym głosem.

          – Gdzie?

          – Za tamtym drzewem. – Ręką wskazała kierunek.

          – Ubezpieczaj mnie. – Błyskawicznie wyciągnął miecz i puścił się biegiem w stronę kryjówki tajemniczej postaci.

          Veronika pozostała na swoim miejscu. Była czujna, gotowa do użycia magii. Gdy Viktor dotarł do celu, zamachnął się mieczem. Ostrze wbiło się w drzewo. Wyszarpnął je i zaczął się rozglądać.

          – Pokaż się! – zażądał.

          – Viktor, chodź – poprosiła czarodziejka. – Chodź. To magia.

          – Domyślam się. – Ruszył w jej stronę wyraźnie zirytowany. – I co ty na to? Może to on?

          – Nie sądzę. – Pokręciła głową.

          – Myślisz, że to jest to, o czym mówił dziadek?

          – Tak – potwierdziła – ale nie mam pojęcia, z czym mamy do czynienia. Muszę tu wrócić, jestem bardzo ciekawa.

          – A ja jestem lekko poirytowany. – Rozejrzał się po raz kolejny.

          – Nie denerwuj się. – Zerknęła na niego.

          – Nie powiedziałem, że jestem zdenerwowany. Panuję nad sobą. Poza tym gniew jest dobry. Pomaga wyzwolić ukrytą energię.

          – Już parę razy widziałam cię rozgniewanego i faktycznie wyglądało to jakbyś uwolnił wiele energii. Przerażające – stwierdziła.

          – Bez przesady. Nie musisz się mnie obawiać. Nie zrobię ci krzywdy – zapewnił ją – nie jesteś moim wrogiem.

          – Ja nie przesadzam. Twoi ludzie też nie są twoimi wrogami, a schodzili ci z drogi i nawet nie odważyli się patrzeć w twoją stronę.

          – Nie są głupi – powiedział i ruszył na skraj lasu.

          – Świetnie. Nie masz się czego obawiać. Nie zrobię ci krzywdy – powtórzyła po nim lekko rozbawiona.

          – Nie prowokuj mnie. – Spojrzał na nią, mrużąc oczy, po czym uśmiechnął się i pokręcił głową.

          – Zaczekaj tu – poprosiła, gdy parę kroków dzieliło ich od łąki.

          – Podejdę bliżej, żeby wszystko widzieć – zdecydował. – Nie martw się, nie zobaczą mnie.

          – Chyba nie chcesz wyjść z lasu?

          – Nie. – Zatrzymał się i skrył za potężnym pniem.

          Veronika rozejrzała się jeszcze raz i rzuciła na siebie zaklęcie Niewidzialności. Wtedy zobaczyła pięć postaci. Po sylwetkach oceniła, że to mężczyźni. Choć stali blisko, nie widziała ich zbyt wyraźnie. Dwóch z nich miało długie łuki. Jeden był ubrany w coś, co przypominało zbroję łuskową. Obserwowali, ale chyba nie zamierzali atakować.

          – Gdzie jesteś? – zapytał Viktor.

          – Uważaj, w lesie jest ich pięciu – wyszeptała czarodziejka.

          – Widzisz ich? – Zwrócił się w stronę, skąd dobiegał głos kobiety.

          – Tak. Dwóch ma łuki, ale nie sądzę, aby chcieli ci teraz zrobić krzywdę.

          – Tak... – mruknął – Tylko wróć przed zmrokiem. – Stanął plecami do drzewa i zaczął przeczesywać wzrokiem las.

          – Wrócę – obiecała i ruszyła w stronę karawany.


          Na początku przemieszczała się dość szybko. Odległość była znaczna i prawdopodobieństwo, że ktoś zauważy poruszającą się trawę, było znikome. Nie zamierzała wchodzić do ich obozu. Chciała zatrzymać się w bezpiecznej odległości pozwalającej przyjrzeć się ludziom, którzy przebywali między wozami.

          Zbliżyła się na tyle, że słyszała ich rozmowy. Wszyscy zdawali się być rozluźnieni. Nie rozpoznała żadnego głosu ani twarzy, konie również nie wyglądały znajomo.


          Przedłużyła działanie zaklęcia i ostrożnie wróciła do lasu. Zatrzymała się kilka kroków od Viktora, który uważnie obserwował obóz.

          – Gdzie ty jesteś? – powiedział szeptem do siebie.

          – Już wróciłam – odezwała się Veronika.

          Zanim wypowiedziała te słowa do końca, obrócił się gwałtownie w jej stronę, wyciągając miecz. Kobieta odruchowo się cofnęła.

          – Pokaż się – nakazał jej ostrym tonem.

          – Już... – Rozproszyła magię, by mógł ją zobaczyć.

          – Udowodnij, że to ty – Przyglądał jej się z podejrzliwością.

          Westchnęła, pokręciła głową i ruszyła w drogę powrotną.

          – Idziesz? – zapytała, oglądając się za siebie.

          – To mi wystarczy – mruknął – chociaż liczyłem na coś milszego. Nic nie zauważyłem w lesie – powiedział, zrównując się z nią.

          – Byli jakby z cienia. Dość wyraźnie ich widziałam, gdy byłam pod wpływem zaklęcia. Tam – skinęła w stronę karawany – nie widziałam niczego niepokojącego.

          – To dobrze – skwitował Viktor.

          – Chyba nie najlepiej. – Zerknęła na niego.

          – Wiem, najlepiej by było, żeby przyszedł i stanął ze mną twarzą w twarz, ale...

          – Z tobą to on nie stanie twarzą w twarz – przerwała mu.

          – Skoro go tam nie ma – spojrzał w kierunku wozów – istnieje szansa, że nic niespodziewanego nie wydarzy się w nocy, gdy będę spał. To dobrze... – Pokiwał głową. – Chyba to dobrze, że nie przyjdzie do nas tej nocy?

          – Ja bym wolała, żeby przyszedł – odparła z westchnieniem. – Chciałabym już mieć to za sobą.


          Po powrocie do obozu Veronika podeszła do Marcusa, by poinformować go, że nie dostrzegła nikogo podejrzanego wśród kupców i ich towarzyszy.

          – Popraw mnie, jeśli się mylę, ale on nie może bez przerwy używać iluzji – powiedział Hoefer.

          – Nie może – potwierdziła czarodziejka.

          – Jednak kamuflaż wchodzi w grę...

          – Owszem, ale przyjrzałam się im dokładnie i nie sądzę, by tam był. Oczywiście nie mam pewności... Mniejsza z tym. Ja muszę się przespać.

          – Nie dysponuję takimi zdolnościami jak ty, ale będę czuwał – zadeklarował.

          – Obudź mnie o jedenastej – poprosiła i poszła prosto do namiotu.


          Przyśnił jej się Gert. Tak ją zdenerwował, że uderzyła go w twarz. Czyjś dotyk przerwał ich kłótnię.

          Gdy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą Viktora.

          – Co się dzieje? – zapytała zdezorientowana.

          – Marcus poprosił, żebym cię obudził – wyjaśnił. – Wszystko w porządku?

          W jego spojrzeniu dostrzegła troskę.

          – Tak – powiedziała, siadając na posłaniu.

          – Przy ognisku jest kolacja dla ciebie.

          Skinęła głową i wstała. Przypięła miecz i zabrała ze swojej torby zwój z zaklęciem, po czym wyszła na zewnątrz.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top