część 24

          Zarówno wieczór jak i noc minęły spokojnie. Rano Veronika zeszła na dół i zastała tam Zygmunta, który siedział przy barze i starannie składał serwetki. Gdy poprosiła o przygotowanie łaźni, mężczyzna skłonił się i od razu udał się na piętro.


          Kobieta wróciła do swojego pokoju i zaczęła się pakować.

          – Dzień dobry – powiedział Viktor, stając w progu jej izby. – Nie śpisz?

          – Dzień dobry. Oczywiście, że nie. – Uśmiechnęła się do niego. – Zjemy razem śniadanie? – zaproponowała.

          – Oczywiście. Zamówię.

          – Jeszcze nie teraz – poprosiła. – Najpierw chciałam się wykąpać. Czekam, aż przygotują łaźnię.

          – A, czekasz na dziadka. – Wszedł do środka i usiadł na łóżku.

          – Dobrze, że mi przypomniałeś. – Wyjęła z sakiewki pięć złotych koron.

          – Zapłaciłem za wszystko – powiedział, obserwując jej poczynania.

          – To napiwek dla niego – wyjaśniła.

          Viktor uniósł brwi.

          – Trzymał ci książkę przez całą noc? – zażartował.

          – Skądże. Po prostu urzekła mnie jego etykieta.

          – Jest dziwny – stwierdził.

          – Fenomenalny, zupełnie niepasujący do tego miejsca. Jest cudowny, stąd ten napiwek.

          – Aż tak bym się nim nie zachwycał, ale masz rację. Z pewnością wiele widział. Jest stary. Ile on może mieć? Z siedemdziesiąt? – zastanawiał się.

          – Może.

          – I jeszcze pracuje. – Pokręcił głową i spojrzał w stronę drzwi, gdy Zygmunt zapukał w futrynę.

          – Pani kąpiel gotowa – oznajmił.

          – Bardzo dziękuję – odparła Veronika i sięgnęła po swoje rzeczy.

          – Zaczekaj – Viktor zatrzymał służącego – chciałem z tobą pogadać. – Ruszył do wyjścia.

          Przechodząc obok Zygmunta, czarodziejka podała mu wcześniej przygotowane monety i podziękowała za miłą obsługę. Zaskoczony mężczyzna popatrzył na pieniądze.

          – Nie mogę tego przyjąć – oświadczył, wbijając wzrok w podłogę.

          – Dlaczego? – zdziwiła się Veronika.

          – Pan Niklaus wypłaca mi pensję – wyjaśnił.

          – To napiwek. To przecież naturalne w zajeździe. Gdy gość jest zadowolony z obsługi, daje napiwek. – Absolutnie nie rozumiała jego stanowiska.

          – Proszę to zabrać. – Zygmunt trwał przy swoim.

          Zdezorientowana czarodziejka spojrzała na Viktora przysłuchującego się tej rozmowie. Z jego twarzy wyczytała, że był równie zaskoczony co ona.

          – Miło mi słyszeć, że jest pani zadowolona – powiedział służący.

          – Teraz już trochę mniej – odparła, chowając do kieszeni niechciane złoto.

          – Proszę wybaczyć.

          – Mowy nie ma. – Zamknęła drzwi od pokoju i poszła do łaźni.


          Po kąpieli Veronika udała się do Viktora. Śniadanie czekało już na stole, a on stał przy oknie i patrzył na coś z niesmakiem. Podeszła do niego i zobaczyła, że po ulicy szła roześmiana grupa niziołków. Miały ze sobą nieprzeciętnie dużą beczkę i śpiewały coś o piwie. Znów obchodziły jedno ze swoich świąt.

          – Powinni je zamknąć w jakimś cyrku – podsumował Viktor. – Co to w ogóle jest? Jak bogowie mogli coś takiego stworzyć? – Pokręcił głową. – Ja na ich miejscu tak bym się nie cieszył. Miałbym żal do swoich rodziców.

          – A ja myślę, że byś nie miał – powiedziała rozbawiona.

          – Gdybym tylko miał świadomość, że mógłbym być kimś takim jak teraz, chyba odwróciłbym się od bogów – ciągnął Viktor.

          – Sądzę, że żadnemu niziołkowi nawet nie śniło się, że mógłby być kimś takim jak ty.

          – Z pewnością. Z pewnością niziołki myślą, że to uciążliwe, niewygodne i... nie wiem co jeszcze. Może zawroty głowy od tej wysokości albo coś w tym stylu. Ktoś naszych rozmiarów nie mieści się do żadnego porządnego domu, trzeba budować specjalne zajazdy. Pewnie patrzą na nas jak na dziwadła, interesujące okazy. Muszę przestać o tym myśleć, bo zaraz się zdenerwuję.

          – Żartujesz, prawda? – upewniła się.

          – Trochę – przyznał – ale jeśli niziołki w ten sposób o mnie myślą... – Znów pokręcił głową. – Jedzmy i zabierajmy się stąd. Odwiedźmy wreszcie tę Sylvanię.


          Po posiłku Veronika wróciła do siebie po bagaże. Po raz kolejny sięgnęła po list od Gerta i przeczytała go. Nadal nie mogła pogodzić się z tym, co napisał. Doszła do wniosku, że powinna o nim zapomnieć. Najlepiej by było udawać, że nigdy nie istniał, choć to zdawało się być zbyt trudne. Wszystko jej o nim przypominało i ciągle o nim myślała.


          Gdy zeszła na dół, większość jej towarzyszy była już na zewnątrz.

          – Gdzie znajdę właściciela zajazdu? – zapytała karczmarza, zatrzymując się przy barze.

          – Ja jestem właścicielem – odparł.

          – W takim układzie mam do pana pewną sprawę – zaczęła. – Obsługiwał nas starszy mężczyzna...

          – Coś nie tak? – przerwał jej.

          – Nie, właśnie wszystko w porządku. Chciałam dać mu napiwek – wyjaśniła.

          – On nie przyjmuje napiwków. – Skrzywił się. – Wprawia tym w zakłopotanie klientów. Gdy komuś bardzo na tym zależało, doliczałem mu to do pensji.

          – Właśnie o to chciałam pana prosić.

          – Niestety to niemożliwe – powiedział karczmarz. – Już tu nie pracuje.

          – Dlaczego? – Veronika nie zdołała ukryć zaskoczenia.

          – Bo pracuje dla mnie – odezwał się Viktor, który właśnie wszedł do środka. – Pojedzie z nami do Leichebergu, zaczeka tam, a potem odeślę go do mojego znajomego w Talabheim, który na pewno znajdzie mu jakąś lżejszą pracę.

          – Ostatecznie to był mój pracownik i jeśli pani nalega... – zaczął barman.

          – Nie, nie nalegam. – Czarodziejka posłała mu nieprzyjemne spojrzenie.

          – Wiedziałem – mruknął niezadowolony.

          Veronika pomyślała, że Gert także zabrałby Zygmunta z tego miejsca. Była pewna, że wysłałby go na swoją plantację i kazał siedzieć w fotelu na ganku. Choć miał nadmiar pracowników, nieraz zatrudniał ludzi, którzy według niego potrzebowali pomocy i zupełnie ignorował fakt, że Ediego za każdym razem doprowadzało to do szału.


          Służący w stroju podróżnym siedział wyprostowany na koniu. Do jego siodła przytroczony był spory bagaż.

          – Ile mu zaproponowałeś? – kobieta zwróciła się do Viktora.

          – Nic. Zapytałem go tylko, czy nie chciałby wrócić do starego zajęcia. – Zerknął w stronę Zygmunta. – Pracował kiedyś w dużym domu, zarządzał służbą. Ja nie będę mu płacił, nie potrzebuję go.

          – Chętnie bym go zatrudniła, ale nie w dużym domu... – Zamyśliła się na moment. – Może w średnim.

          – Masz dom? – zapytał Viktor.

          – Nie, ale mogłabym kupić. Chyba warto mieć dom – powiedziała, patrząc na Zygmunta.

          – Jeśli masz na to ochotę, to czemu nie. W mniejszym domu pewnie miałby mniej pracy.

          – Jest stary. Nie musiałby tam pracować. – Dosiadła swojego rumaka.

          Viktor przez chwilę patrzył na nią zdumiony, nie ruszając się z miejsca.

          – Jeśli chcesz... – odezwał się w końcu. – Nie jest moją własnością, nawet dla mnie nie pracuje. Ja mu tylko coś zaproponowałem. Nie sądzę, by mój przyjaciel odmówił, ale do Talabheim daleka droga, więc, jeśli złożysz mu propozycję, a on się zgodzi, jest twój.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top