część 21

          Veronika zabrała ręcznik i udała się nad rzekę. Filip dogonił ją w połowie drogi.

          – Co się dzieje? – zaniepokoiła się.

          – Nie powinnaś nigdzie chodzić sama – powiedział.

          – Idę się wykąpać. – Zerknęła w stronę Viktora, który właśnie udzielał wskazówek jednemu ze swoich ludzi. – Chcę być sama.

          Filip podążył za jej wzrokiem.

          – Nie boję się go – oświadczył.

          – W porządku, ale... ja idę się wykąpać. – Poczuła się niezręcznie. – Nie potrzebuję towarzystwa.

          – Proponuję ci swoje usługi. Kto będzie pilnował twoich rzeczy? – zapytał. – Obiecuję, że nie będę patrzył. Zerknę tylko co jakiś czas, by sprawdzić, czy się nie topisz.

          – Jesteś niezwykle troskliwy. Bardzo ci dziękuję, ale nie skorzystam – zakończyła rozmowę i przyspieszyła.


          Po kąpieli usiadła na trawie w pobliżu rzeki, wyjęła list od Gerta i znów zaczęła go czytać. Kłębiły się w niej różne uczucia: smutek, gniew, żal i pretensje do samej siebie. Nie mogła sobie darować, że tego nie przewidziała.

          – Co robisz? – Z zamyślenia wyrwał ją głos Viktora.

          – Właśnie miałam wracać – odparła i pospiesznie złożyła list.

          – Długo cię nie było. Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku.

          – Chyba się zasiedziałam. – Uśmiechnęła się do niego, wstając. – Jak się udał trening? – zapytała.

          – To się okaże w praktyce... Coś się stało? – Przyglądał się jej.

          – Nie – zaprzeczyła. – Dlaczego?

          – Jesteś przygaszona.

          – Nie... Wszystko jest w porządku – skłamała i ponownie posłała mu uśmiech. – Dzisiaj będziemy w mieście.

          – Kazałem kupić dla nas namiot.

          – Dla nas? – powtórzyła zaskoczona.

          – Uważasz, że to coś złego? – Zerknął na nią, ale nie czekał na odpowiedź. – Tak czy inaczej, tobie się przyda. Będziesz miała trochę więcej swobody. Sama zdecydujesz, kiedy będziemy dzielić pokój bądź namiot. Nie chcę, żebyś czuła się skrępowana.


          Czarodziejka spakowała swoje rzeczy i dołączyła do Viktora, który czekał na nią ze śniadaniem. Pocałował ją w policzek, podał jej miskę z jedzeniem, po czym zaczął ją karmić. Sprawiał wrażenie szczęśliwego.

          – Dzień dobry – powiedział. – Teraz te słowa mają sens.

          – Wcześniej nie miały? – zapytała.

          – Dotąd były puste. Po prostu kolejny dzień... – Pochylił się, objął ją i pocałował.


          Po posiłku ruszyli w dalszą drogę. Veronika jechała z przodu, narzucając pozostałym tempo. Zależało jej, by jak najwcześniej dotrzeć do miasta.

          – Spieszymy się? – zapytał po jakimś czasie Viktor.

          – Im szybciej dotrzemy do miasta, tym lepiej – odparła Veronika.

          – Skoro tak twierdzisz...

          – W zasadzie może nie powinniśmy zatrzymywać się w mieście, jeśli Marcus nie ma tam nic do załatwienia. Moglibyśmy przyspieszyć tę podróż. Nie musimy przecież nocować w zajazdach, przynajmniej dopóki pogoda nam sprzyja – zastanawiała się głośno. – Straciliśmy już wiele czasu...

          – To twoja wyprawa.

          – I Marcusa – poprawiła Viktora.

          – Ja odniosłem wrażenie, że ty tutaj rządzisz. To nie on prosił mnie o pomoc. To znaczy, ty też mnie nie prosiłaś, ale to z tobą wszystko uzgadniałem.

          – A ja to uzgodniłam z nim. Przecież mówiłam ci, że najpierw muszę porozmawiać z nim o waszym udziale. Nie byłoby was tu, gdyby on się na to nie zgodził – wyjaśniła. – Liczę się z nim, bo to nasza wspólna misja.

          – Jest nas wielu – zmienił temat. – Słyszałem o łowcach wampirów, którzy działają w małych grupach albo nawet w pojedynkę. Taki oddział ciężko będzie ukryć.

          – Z pewnością. Jeszcze nie wiem, jak to zorganizujemy.

          – Któryś z nich był już w Sylvanii? – Viktor skinął w stronę Hoefera i jego ludzi.

          – Był z nami taki, ale Casimir, ten czarodziej, który cię wynajął, zabił go.

          – Przydałby się ktoś, kto dobrze zna teren – zauważył.

          – Znajdziemy kogoś takiego, zanim tam wjedziemy... – zamilkła na moment i spojrzała na niego. – Mówiłam ci, że być może podziękuję wam za pomoc w Leichebergu?

          – Będzie nam potrzebna mapa Sylvanii. – Zignorował ostatnie zdanie, które wypowiedziała. – Biorąc pod uwagę, jak opisują tę krainę, ciężko odnaleźć się tam na krótkich odcinkach, a co dopiero trafić do jakiegoś odległego miejsca. Nie sądzę, aby były tam porozstawiane drogowskazy. Pewnie dawno spróchniały albo ktoś celowo je usunął.

          – Wszystko jest możliwe... Gdzie on was wynajął? – zapytała po chwili.

          – Ten czarodziej? W Averheim – odpowiedział Viktor.

          – Kiedy? Ile dni przed tą akcją?

          – W dzień poprzedzający zdarzenia – odparł.

          – Kazał wam wszystkich zabić? Jakie wydał polecenia? – dopytywała.

          – Zapewnił mnie, że ochrona będzie unieszkodliwiona. Zakładał, że nie będziecie w pełni sił. Tylko ty go interesowałaś i miałaś być żywa. Dał mi odtrutkę i powiedział, że będę wiedział, co z nią zrobić. Nietrudno było się domyślić, co się dzieje, gdy zobaczyłem krasnoluda potykającego się o własne nogi.

          Veronika utkwiła wzrok w przypadkowym punkcie przed sobą, co nie uszło uwadze Viktora.

          – Nie zabijam bez powodu – powiedział.

          – Zmieńmy temat – poprosiła.

          – Miał broń i zamierzał jej użyć...

          – Wiem – przerwała mu. – Miał rację. Tak należało.

          – Na jego miejscu zrobiłbym to samo, ale... – urwał. – Tak po prostu wyszło... Podobnie było z tym twoim narzeczonym. Gdyby nie wszedł mi w drogę, nie tknąłbym go. On rzucił się na mnie z nożem. Nie usprawiedliwiam się. Zabiłem już nie raz, ale nie robię tego dla przyjemności. Nie robię tego od tak.

          – Nie, robisz to za pięćdziesiąt sztuk złota – rzuciła ostro, nie patrząc na niego.

          – Miałem do wykonania zadanie, a oni stanowili przeszkodę i zamierzali mnie zabić. Mnie zależało tylko na tobie... – Spojrzał na nią. – Byłem w pokoju Marcusa, leżał na łóżku. Zostawiłem go tam i poszedłem dalej.

          – Naprawdę nie powinniśmy o tym rozmawiać – powiedziała chłodno. – Pół biedy gdybyś po prostu mnie porwał, ale... – Pokręciła głową.

          – Nie mógłbym tego zrobić... – urwał. – Możesz spojrzeć na to inaczej. Gdyby nie ja, wszyscy bylibyście martwi.

          – Gdyby nie ty? – zapytała z niedowierzaniem.

          – Tak, gdyby był tam ktoś inny. Nie wymordowałem ich, nie okradłem i nie spaliłem za sobą zajazdu.

          – Dziękuję – rzuciła ironicznie.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top