część 58

          Wieczorem dotarli do zajazdu. W środku panowała kompletna cisza i półmrok.

          – Co tu tak pusto? – Veronika od razu zapytała wyraźnie znudzonego karczmarza siedzącego za barem.

          – Służba poszła do miasta – odparł, wzruszając ramionami. – Widocznie nikogo oprócz was nie wygnało na szlak. Wszyscy teraz pędzą do Averheim na targi koni i święto ciasta.

          – Właśnie. Powinni tędy przejeżdżać – zauważyła.

          – Ale święto już się zaczęło. Sześć pokoi?

          – Nie, trzy – odpowiedziała.

          – Ja chcę mieć swój – wtrącił krasnolud. – Tylko żeby był wygodny i ocieniony. Koniecznie – zwrócił się do barmana.

          – Kargunie, nie zostaniemy tutaj długo – odezwał się Hoefer. – Wcześnie wstaniemy, słońce nie zacznie ci dokuczać.

          – Ja poproszę jeszcze kąpiel i kolację – dodała Veronika.

          – Nie skończyłem – krasnolud nieco się uniósł. – Chociaż mi się nigdzie nie spieszy. Mogę zaczekać. I nalej mi piwa, bo jest straszna susza.

          – Dobrze. Więc cztery pokoje, kąpiel dla pani i kolacja dla wszystkich – podsumował karczmarz.


          Gdy dostali klucze, wszyscy, z wyjątkiem Karguna, udali się do pokoi.

          – Dlaczego to piwo jest ciepłe? – doszło ich z dołu jego pytanie.


          Gert otworzył okno i wyjął z torby kilka rzeczy.

          – Zobaczę, co z końmi – powiedział. – Jak nie ma służby, to chyba nikt nam ich nie oporządzi.

          – Jeśli i w stajni nikogo nie ma, to mnie zawołaj – poprosiła Veronika.

          – Po co? – Spojrzał na nią zdziwiony.

          – Zajmę się swoim – odparła.

          – Nie ma takiej potrzeby. Poradzę sobie – zapewnił ją. – Ty się wykąp w tym czasie... Chyba że masz na to jakąś szczególną ochotę?

          – Nie. Lubię na nim jeździć, ale żeby zaraz go sprzątać...

          – Czyścić – poprawił ją z uśmiechem, po czym wyszedł.


          – Kolacja już jest – powiedział Gert, stając w drzwiach pokoju, gdy Veronika właśnie miała wychodzić. – Chodźmy. – Podał jej ramię.

          – Powinniśmy odłożyć decyzję o ślubie – zaczęła niepewnie, gdy schodzili do głównej izby. – Tak chyba będzie lepiej.

          – Dobrze – zgodził się po chwili. – Porozmawiamy o tym, jak wrócimy do domu.

          – Tak, ewentualnie...

          – I tak się cieszę, że jeszcze tu jesteś. – Uśmiechnął się lekko.

          – Ja cały czas zmierzam w stronę Sylvanii.

          – Zgadza się, ale mogłabyś się urwać. Mogło być znacznie gorzej – stwierdził.

          – Tak, mogło być... – zamilkła na moment. – Nie chodzi mi o to konkretne zajście w Averheim, tylko o ogół. To, że skompromitowałeś się przed moimi znajomymi, nie ma większego znaczenia. Każdy kiedyś gdzieś się ośmieszył. To normalne. Jednak taki ewidentny brak zaufania, sprawdzanie... Prędzej bym pomyślała, że będziesz się bał przy mnie zasnąć, niż że zrobisz coś takiego. Prawie od razu powiedziałeś mi, czym się zajmujesz. To dziwne, że ufasz mi w naprawdę poważnych sprawach, a w tej kwestii nie.

          – Dla mnie ta kwestia też jest poważna – powiedział.

          – Źle się wyraziłam. Chodziło mi o to, że łatwiej jest zaufać w tej kwestii, niż w tych innych – wyjaśniła.

          – Nie wiem. Nie jesteś moim wrogiem, więc...

          – Przecież nie mogłeś wiedzieć, jakie mam zamiary – zauważyła.

          – Wtedy, owszem, podjąłem pewne ryzyko i zdawałem sobie z niego sprawę.

          – Ale ja nigdy nie dałam ci powodów do podejrzeń o zdradę. – Popatrzyła na niego.

          – Nie wiem. Spotykanie się z byłymi kochankami, nocne wyjścia beze mnie...

          – Przecież chciałam, żebyś ze mną poszedł – przerwała mu.

          – Za drugim razem?

          – Nie, ale chyba wiadomo, dlaczego wtedy nie chciałam twojego towarzystwa. To oczywiste, że nie miałam ochoty patrzeć na to, jak będą ci się śmiać w twarz – powiedziała. – Wybacz, nie masz argumentów.

          – Nie spieram się z tobą, więc nie potrzebuję argumentów.

          Zakończyli rozmowę, gdyż dotarli do głównej izby. Przy dwóch zsuniętych stołach zastawionych jedzeniem siedzieli ich towarzysze.


          Krasnolud był duszą towarzystwa i niemal bez przerwy zabawiał wszystkich swoimi opowieściami. Nikt, z wyjątkiem Filipa, nie żałował sobie alkoholu. Hoefer opuścił ich jako pierwszy, mniej więcej po godzinie. Narzeczeni bawili się znacznie dłużej.


          Była jeszcze noc, gdy Veronikę obudził ostry ból brzucha. Miała wrażenie, jakby ktoś dźgał ją nożem. Była mokra od potu i kręciło jej się w głowie. Przeklęła, podejrzewając, że przyjęła jakąś truciznę.

          Z wysiłkiem podniosła się z łóżka i wciągnęła ubranie. Potem usiadła przy śpiącym Gercie i szturchnęła go.

          – Obudź się – powiedziała.

          – Co się dzieje? – zapytał zdezorientowany.

          – Jak się czujesz?

          – Niedobrze mi. Co się dzieje? – powtórzył, po czym nagle złapał się za brzuch i jęknął. – Trucizna...

          – Wiem. – Wstała z trudem i powoli podeszła do drzwi.

          Uchyliła je i wyjrzała na korytarz. Filip spał na krześle.

          – Wstawaj, masz wartę. – Obudziła go.

          Mężczyzna zaczął podnosić się z wysiłkiem. Wtedy Veronika zyskała pewność, że to nie alkohol był przyczyną ich stanu.


          Czarodziejka, przytrzymując się ściany, dotarła pod drzwi Marcusa i zapukała w nie. Po chwili otworzył jej z mieczem w ręku. Był wyjątkowo blady.

          – Też jesteś chory? – zapytała.

          – Wymiotowałem.

          – Chyba ktoś nam podał truciznę – poinformowała go.

          Hoefer wychylił się i spojrzał na Filipa, który z grymasem bólu opierał się o ścianę i ciężko oddychał.

          – Obudź Ulrycha i Karguna – poprosiła. – Może chociaż któryś z nich dobrze się czuje.

          – Zachowajcie ciszę i przygotujmy się do wyjazdu – polecił Marcus.


          Kobieta nie wyobrażała sobie podróży w takim stanie, ale w zaistniałej sytuacji pomysł Hoefera wydał jej się rozsądny. Powoli wróciła do swojego pokoju.


          Gert leżał na łóżku i zwijał się z bólu.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top