część 57

          – Nie chce mi się wierzyć, że ktoś śledził Mekela. Był w karocy, gdy do niej wsiadłam i nawet nie zauważyłam jego obecności. Był świetnym magiem i doskonałym szpiegiem. Nie sądzę... – Pokręciła głową. – Jedynie atak Dietmunda wydałby mi się logicznym wytłumaczeniem tej sytuacji, ale on chyba jest teraz zajęty.

          – Gdyby on za tym stał, nie mielibyśmy po co jechać do Sylvanii.

          – Owszem... – Popatrzyła na niego. – To ma sens. Obie te zbrodnie prawdopodobnie zostały dokonane w nocy.

          – Większość morderców pracuje w nocy – zauważył Gert.

          – Tak, wiem... On miałby motyw. Zemsta. Poza tym sądzi, że mamy jego książki i nóż, który jest mu niezbędny. Zadał sobie wiele trudu, żeby go stworzyć... – zamilkła na moment. – Gdyby o to chodziło, najpierw zgłosiłby się do mnie.

          – Straciliśmy człowieka i przez to jesteśmy osłabieni jako grupa. To jest jakiś krok.

          – A dlaczego Mekel? – zapytała. – Nawet z nami nie podróżował. To bez sensu.

          – Nie wiem – przyznał Gert – ale trzeba to ustalić.

          – Jak? Domyślam się, że masz jakiś pomysł.

          – Nie pojadę z wami – oznajmił, obserwując jej reakcję. – Muszę spojrzeć na to z dystansu. Kiedy jesteśmy wszyscy razem, widzimy mniej, niż gdybyśmy byli rozdzieleni. Ja znam się na tych sztuczkach i najlepiej będzie, jak pojadę za wami.

          – Wykluczone – stanowczo zaprotestowała. – Nie zgadzam się na to, Gert.

          – W innym przypadku będziemy ślepi. On z łatwością się ukryje – przekonywał ją.

          – Wykluczone – powtórzyła z naciskiem. – Za każdym razem, gdy ktoś jest sam, dochodzi do tragedii. Nie ujmując ci niczego, mój mistrz z pewnością był od ciebie sprytniejszy, a mimo to nie żyje.

          – Może nie spodziewał się ataku.

          – Myślę, że on zawsze spodziewał się ataku. Taka praca. Jak nie mamy oczu dookoła głowy, to jesteśmy martwi... Może to jest dobry pomysł, żeby ktoś za nami pojechał, ale nie ty.

          – Więc kto? – zapytał.

          – Można by wynająć kogoś z miasta – powiedziała. – Kogoś, kto z pozoru nie będzie miał z nami żadnego związku. Kogoś, kogo z nami w ogóle nie widziano. Wyglądałby na przypadkową osobę, która podróżuje w tym samym kierunku co my.

          – Znajdziesz tu takiego?

          – Mogę pójść do szefowej gildii i poprosić, żeby kogoś wyznaczyła do tego zadania. Ona najlepiej będzie wiedziała, kto się nadaje. Zapłacimy i tyle.

          – Myślałem, że to jest sposób, bym mógł się zrehabilitować – przyznał. – Gdybym go dorwał... Ale nie będę się z tobą spierał. Już wiem, że to nie ma sensu.

          – Nie zrehabilitowałbyś się, jakbyś był trupem.

          – A gdybym go dorwał? – zapytał.

          – Jeśli byś go dorwał... Już wolę, żebyś był żywym idiotą niż martwym bohaterem.

          – Nie chcę, żebyś myślała o mnie w ten sposób – powiedział. – Wreszcie jest okazja, żebym mógł coś zrobić... Jestem jak bukłak przyczepiony do twojego siodła. Nie mam zbyt wielu okazji, żeby się wykazać. Jeśli już, nie pozwalasz mi działać...

          – Ja ci niczego nie zabraniam – przerwała mu.

          – Przecież właśnie to zrobiłaś. Nie wiem, jak chcesz to nazwać.

          – Czy gdybym ja wpadła na taki pomysł, zgodziłbyś się na to? – zapytała pewna odpowiedzi.

          – Pomimo tych okoliczności, chodzisz sama, gdzie chcesz. Nie śledzę cię i nie zatrzymuję.

          – Nie chcę ci związywać rąk, ale uważam, że to zbędne ryzyko – tłumaczyła.

          – Gdybym był gdzie indziej, nie byłoby mnie z tobą i...

          – Oni nie zginęli przy mnie – weszła mu w słowo. – Mekel został zamordowany gdzieś na drodze w nocy, a my dopiero w południe dotarliśmy w to miejsce – przypomniała.

          – Nie wiadomo, gdzie to się stało i nie wiadomo, jak długo jechał... Mamy jeszcze czas, żebyś mogła się tym zająć? Znalezienie odpowiedniej osoby chyba nie jest takie proste.

          – Pójdę do kogoś, która zna wszystkich i wybierze odpowiedniego człowieka.

          – To jeszcze nie daje gwarancji, że ktoś, kogo potrzebujemy, akurat jest w mieście.

          – Morderca idealnie by się do tego nadawał – stwierdziła.

          – Wiem, ale nie może być byle jaki – zaznaczył i zamyślił się na moment. – To nawet nie musi być morderca, jeśli ma tylko obserwować... – zamilkł i spojrzał na narzeczoną. – To bez sensu. Co on może zauważyć? Będzie tylko widział ludzi, którzy jadą w tym samym kierunku. To nam nic nie da.

          – Ty byś widział to samo – zaznaczyła.

          – Niekoniecznie... Chyba że nasz wróg dobrze się kamufluje.

          – Jestem przekonana, że świetnie to robi.

          – Tak, ale przecież nie może bez przerwy udawać na przykład kupca – zauważył. – Wtedy nic by nie zdziałał. W pewnym momencie kupiec musiałby zniknąć, by mógł się pojawić zabójca.

          – Kupiec mógłby iść po prostu spać jak mnóstwo innych osób. To nic nie da – stwierdziła, kręcąc głową. – Musimy trzymać się razem, rozglądać się i czekać. Trzeba założyć, że to ponownie w nas uderzy. Nikt nigdzie nie powinien łazić sam.

          – Dobrze – zgodził się Gert.

          – Mam nadzieję, że moje argumenty cię przekonały. – Przyglądała mu się uważnie.

          – Tak – potwierdził. – Masz rację, chociaż na początku wydało mi się to dobrym pomysłem.

          Veronika skinęła głową i wróciła do pakowania. Wtedy narzeczony podszedł do niej i ją objął.

          – Kocham cię – wyszeptał.

          Spojrzała na niego nieco zaskoczona.

          – Nie patrz tak na mnie – powiedział i pocałował ją, po czym mocno przytulił.


          Przed wyjazdem z Averheim Veronika w towarzystwie Gerta udała się do banku krasnoludzkiego, by zostawić tam wszystkie cenne przedmioty. Nie mogła dopuścić do tego, by jej zaklęcia i księgi, które zdobyła, wpadły w ręce wampirów. Zostawiła tam także nóż, którym zamordowano jej mistrza i list z informacją na temat tego zdarzenia. Skrytkę opłaciła z góry na trzy lata. Zaznaczyła, że po tym czasie zawartość ma zostać odesłana do Altdorfu na adres, który podała. Uznała, że przełożony Mekela będzie najodpowiedniejszą osobą do odebrania tych rzeczy.

          Nie potrwało to długo i wkrótce narzeczeni dołączyli do Marcusa i jego towarzyszy, którzy opuścili już miasto.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top