część 44
– Jakie miłe powitanie – powiedział Gert, gdy minęli bramę.
– Prawda? – Veronika uśmiechnęła się do niego. – A ty liczyłeś na to, że mnie aresztują.
– Po prostu pasowałaś do rysopisu, a ja, jako praworządny obywatel, czułem się w obowiązku poinformować o tym władze – tłumaczył narzeczonej.
– Na drugi raz, gdy powiem, że nie widzieliśmy żadnej atrakcyjnej kobiety, przytakuj mi - pouczyła go.
– Ale jak możesz coś takiego powiedzieć? Że niby po drodze nie widziałaś żadnego lustra?
– Dokładnie – potwierdziła, udając powagę.
– Ale ja nie potrzebuję lustra, żeby cię widzieć...
– Czy to znaczy, że dziś też będą bójki? – wtrącił się Filip.
– Skąd to pytanie? – zdziwiła się kobieta.
– Jak to skąd? – zapytał. – Gdy pojawiają się twoi znajomi, robi się interesująco.
– To był strażnik miejski. – Udawała, że nie wie, o co mu chodzi.
– I twój znajomy – zaznaczył Filip. – Strażnicy też się tłuką. Oni chyba lubią to bardziej niż inni.
– Nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi – zauważył Hoefer.
– Nie zrobiłam tego specjalnie – broniła się czarodziejka.
– Wiem – powiedział i popatrzył znacząco na Filipa. – Trzymaj emocje na wodzy.
– Robię to na chłodno – odparł najemnik, wzruszając ramionami. – Jasne – dodał, dostrzegając dezaprobatę w spojrzeniu Marcusa.
– Idziesz spać, czy wybierasz się ze mną? – Veronika zapytała narzeczonego.
– Skoro Filip nie może, to ja pójdę – odparł. – Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Nie. Z przyjemnością przedstawię cię moim znajomym – zapewniła go.
– Bardzo mnie to cieszy. – Uśmiechnął się.
– O ile nie będziesz wdawał się w bójki. – Puściła do niego oko.
– Ja? Co to za pomysł? – Udał oburzenie. – Przecież wiesz, że ja jestem pokojowo nastawiony. Nie porównuj mnie do Filipa.
– Mówię to na wszelki wypadek. Bywasz zazdrosny.
– Owszem – przyznał.
Veronika zdecydowała, że zatrzymają się w przyzwoitym, ale nie najdroższym zajeździe znajdującym się niedaleko karczmy, w której się umówiła. Gdy mieszkała w Averheim, było to ciche miejsce idealne dla strudzonych podróżnych pragnących odpocząć. Od czasu do czasu spotykali się tam miejscowi szulerzy, ale zatrudniana przez właściciela ochrona dbała o to, by ich wizyty nie zakłócały spokoju innych gości.
– Kiedy spotkasz się z krasnoludem? – kobieta zwróciła się do Hoefera, gdy zsiadali z koni przed budynkiem.
– Jak tylko się rozpakujemy – odparł. – Filip, zostaniesz tu. Ulrych, pójdziesz ze mną. Helmut, masz wolne - wydał dyspozycje.
– Nie wiemy jeszcze, kiedy ruszamy? – upewniła się.
– Sądzę, że im szybciej, tym lepiej.
– Powiesz nam, jak wrócisz? – zapytała.
– Tak – potwierdził Marcus.
W lokalu było sporo gości. Prawie wszystkie stoły były pozajmowane przez amatorów różnorakich gier. W pomieszczeniu panował gwar i zaduch, w związku z czym narzeczeni od razu zamówili kolację do pokoju.
Posiłek przerwało im pukanie do drzwi. Po zaproszeniu Hoefer wszedł do środka.
– Musimy zaczekać. Kargun będzie wolny pojutrze – oznajmił.
– Cudownie – ucieszyła się czarodziejka.
– Możemy jutro wziąć ślub – powiedział Gert.
Marcus popatrzył na niego zdziwiony.
– To świetna wiadomość – ciągnął. – Jesteś innego zdania? – zapytał, widząc zdumienie na twarzy narzeczonej.
– Jestem zaskoczona – odpowiedziała po chwili.
– Jak to? Przecież jesteśmy zaręczeni. – Chwycił ją za rękę i pokazał pierścionek, który nosiła na palcu. – Już dawno mieliśmy to zrobić.
– No tak, ale...
– Po prostu nie było czasu – przerwał jej – a teraz będziemy mieli cały dzień.
– Gert, może byłoby lepiej, gdybyśmy jednak mieli na to trochę więcej czasu?
– Tak? A ile? – zainteresował się.
– Ja już pójdę, a wy sobie porozmawiajcie – zdecydował Hoefer, o obecności którego narzeczeni najwyraźniej zapomnieli.
– Zaraz wychodzimy. Czy mogę u ciebie coś zostawić? – zapytała go Veronika.
Mężczyzna skinął głową, opuszczając izbę.
– Jesteś gotowy? – zwróciła się do Gerta.
– Tak, nawet bardzo – odparł wyraźnie podekscytowany.
– Miałam na myśli wyjście. Wkrótce wychodzimy, pamiętasz?
– Zmieniłaś temat – zauważył – ale nieważne. Możemy o tym porozmawiać w tym Smoczym czymś.
– Oddechu. Wolałabym nie.
– Dlaczego? – Przyglądał jej się uważnie. – Wstydzisz się mnie? Może nie chcesz, żebym ci towarzyszył?
– Nie wstydzę się ciebie, ale...
– Czy ty nie chcesz, żebym z tobą poszedł? – Znów nie dał jej dokończyć.
– Gert, uspokój się – poprosiła. – Przecież sama ci to zaproponowałam.
– Może liczyłaś na to, że odmówię.
– Wyobraź sobie, że nie – rzuciła nieco zirytowana.
– W porządku. Skoro jednak nie chcesz tam rozmawiać o ślubie, porozmawiajmy teraz – nie ustępował.
– Niech ci będzie. – Westchnęła zrezygnowana.
– Słucham, ile czasu potrzeba na ślub? – zapytał.
– Nie wiem, ale na pewno trochę więcej. Poza tym jutro będę miała kaca.
– To może nie pij tyle – zasugerował.
– Jesteśmy w Averheim. Nie byłam tu trzy lata. Spotkam się z przyjaciółmi i...
– Ja nie byłem tu znacznie dłużej – oznajmił, przerywając jej tym samym.
– I nie masz tu przyjaciół.
– Może mam – mruknął. – Skąd wiesz, że nie mam?
– To idź do nich i napij się z nimi – zaproponowała.
– Yhm, rozumiem... Dobrze, tak zrobię – oznajmił, wstając od stołu. – Świetnie.
– Niby kogo ty tu znasz? – zapytała, śledząc go wzrokiem.
– Zygfryda, Ebera... No co? Nie zmyślam – zapewnił, widząc na jej twarzy lekki uśmiech.
– W porządku. Ja biorę klucz. Nie będę się szarpać po nocy z wytrychami.
– O mnie się nie martw, poradzę sobie – powiedział i sięgnął po sakiewkę. – Potrzebujesz pieniędzy, czy może koledzy będą ci stawiać?
– Dziękuję, mam swoje, ale faktycznie pewnie koledzy będą stawiać.
– Idziemy? – zapytał, nieudolnie ukrywając niezadowolenie.
– Oczywiście. – Podniosła się z miejsca i ruszyła do wyjścia.
Zawróciła jeszcze po torbę z książkami, którą miała zostawić pod opieką Marcusa. Zatrzymała się na korytarzu i, gdy Gert zamknął drzwi, zabrała mu klucz. Potem zapukała do Hoefera i oddała mu swoje rzeczy.
Narzeczony czekał na nią przy schodach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top