część 42

          Dieter odprowadził go wzrokiem.

          – Ma szczęście, że przyszedł z tobą. Tylko dlatego wyszedł stąd o własnych siłach. – Spojrzał na Veronikę. – Nie żartuję. Nie lubię, gdy ktoś mi podskakuje. Fajnie było, potłukli się, ale oprócz mięśni trzeba mieć jeszcze trochę rozumu. Jak się mówi do człowieka, to powinien zrozumieć... No nic, zostawmy to i napijmy się. Chyba przydałby mi się jakiś przyjemny masaż – stwierdził, sięgając po kufel.

          – Nie znam tu nikogo, kto mógłby się tym zająć – powiedziała.

          – A ty? Pamiętam, że kiedyś byłaś w tym świetna. – Uśmiechnął się, patrząc jej w oczy.

          – Już dawno zapomniałam, jak to się robi.

          – Naprawdę? – Pochylił się w jej stronę i ściszył głos. – To bardzo dobrze, że tu jesteś. Przed ślubem powinnaś to sobie przypomnieć. Chyba nie chciałabyś się skompromitować?

          – Nie zamierzam tego robić po ślubie.

          – Jak to? – zdziwił się. – Chcesz złożyć śluby czystości?

          – Ja mówię o masażu – wyjaśniła rozbawiona.

          – Ja też.

          – O jakim? – zapytała, śmiejąc się.

          – A o jakich masażach my możemy rozmawiać?

          – My? O wszystkich tylko nie o tych, o których rozmawiamy – odparła. – Zaraz chyba się zawstydzę. Wyobrażasz to sobie?

          – Czuję, że wspomnienia wracają. Naprawdę to czuję.

          – Wierzę. Jutro będę w Averheim. Ciekawa jestem, jak tam wszystko wygląda – zmieniła temat. – Dużo się zmieniło? Tu jest trochę inaczej.

          – Żadnych znaczących zmian nie było...


          Około dziesiątej Dieter odprowadził Veronikę do zajazdu, w którym się zatrzymała. Tam wypili jeszcze po piwie, po czym się pożegnali.


          Na korytarzu na piętrze stał Filip.

          – Nareszcie – powiedział na widok czarodziejki. – Już miałem iść cię szukać. Wszystko w porządku?

          – Tak – potwierdziła. – Mówiłam ci, że to mój znajomy i nic mi przy nim nie grozi. – Zatrzymała się przy swoich drzwiach.

          – To jakiś cholerny oprych – mruknął. – Tacy jak on chyba nie mają zasad.

          – Jesteśmy przyjaciółmi.

          – Ludzie się zmieniają – stwierdził. – W porządku, przebierz się i kładź się spać.

          – Jak każesz. – Uśmiechnęła się i weszła do ciemnej izby.

          Zamknęła drzwi na klucz, po czym zapaliła świecę. Gert spał. Było duszno, więc zgasiła światło i otworzyła okno. Potem zdjęła ubranie i położyła się obok narzeczonego, starając się go nie obudzić.


          – Wyspałeś się? – Veronika zapytała Gerta, gdy leżeli rano w łóżku.

          – Yhm – mruknął. – Jak spotkanie?

          – Było bardzo miło – przyznała.

          – Bardzo? – Spojrzał na nią badawczo.

          – Tak – potwierdziła. – Nie zdradziłam cię. Szkoda, że to nie jest dla ciebie oczywiste... – Patrzyła na niego z wyrzutem. – Musisz o mnie źle myśleć, skoro przed spotkaniem ze znajomym musiałam ci obiecać, że tego nie zrobię.

          – To nie tak. – Energicznie pokręcił głową. – Po prostu się boję.

          – Rozumiem, że możesz sądzić, że lekko podchodzę do tych spraw, biorąc pod uwagę, jak się poznaliśmy – ciągnęła – ale musisz mieć do mnie trochę więcej zaufania.

          – To nie jest kwestia zaufania. Można komuś ufać i bać się...

          – Pewnie – przerwała mu – ale co w takim razie da ci moje zapewnienie? Co się zmieni, gdy to usłyszysz?

          – Będzie mi trochę lepiej – odparł. – To tak jakbym wisiał nad urwiskiem, a ty wyciągnęłabyś do mnie rękę. Muszę puścić skałę i chwycić ciebie. Wiem, że nie jesteś silna. Muszę ci zaufać, ale to nie znaczy, że przestanę się bać... Rozumiesz? Można ufać i bać się.

          – Tak jest chyba zawsze, gdy komuś na kimś zależy – stwierdziła. – To normalne, ale nie mówi się o tym na każdym kroku. Nie zamierzam cię zdradzać. Niby po co?

          – Może po prostu za dużo gadam. Zazwyczaj mówię, co myślę, a czasami nawet więcej... – zamilkł na moment. – Wiem, że to nie twoja wina, że to ja...

          – Musisz się czuć strasznie niepewnie w tym związku – podsumowała.

          – Myślę, że to minie – powiedział.

          – Tak? Nie będziesz zazdrosny?

          – Nie do tego stopnia – odparł.

          – A kiedy? – zainteresowała się.

          – Tego to nie wiem. – Uśmiechnął się.

          – Może jak przestanę ci się podobać?

          – To akurat niemożliwe. – Pocałował ją w skroń. – Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejsza.

          – Boję się, że kiedyś jakiś wampir zostawi mi blizny. Chyba byłoby mi ciężko się z tym pogodzić – przyznała. – Przyzwyczaiłam się do tego, że jestem atrakcyjna... – urwała, słysząc pukanie do drzwi. – Kto tam? – zapytała.

          – Ulrych – usłyszeli w odpowiedzi. – Marcus pyta, kiedy ruszamy.

          – Niedługo. Już się zbieramy – zadeklarowała.

          – Zostało mało czasu – wyszeptał Gert i zaczął ją całować.


          Gdy wyszli z łóżka, Veronika w pośpiechu zaczęła się ubierać.

          – Nie pojadą bez nas. Zaczekają – uspokajał ją narzeczony.

          – Jasne, ale co im powiemy?

          – Że straciliśmy poczucie czasu. Wracamy do łóżka? – zaproponował z łobuzerskim uśmiechem.

          – Musisz poczekać do wieczora. – Zerknęła na niego, upychając rzeczy do torby. – Dziś dotrzemy do Averheim. Tam to będę miała spotkań...

          – Przecież nie musisz wszystkich odwiedzać. Ja tego nie robię.

          – Masz tam jakichś znajomych na cmentarzu? – zapytała.

          – Dlaczego na cmentarzu? – Zmrużył oczy.

          – Bo zazwyczaj podróżujesz w sprawach zawodowych – odparła.

          – A już myślałem, że pytasz o moich rówieśników.

          – To dobre. – Roześmiała się w głos. – To mi nie przyszło do głowy...

          Znów przerwało im pukanie do drzwi. Veronika stała blisko, więc od razu otworzyła.

          – Jesteśmy gotowi – oznajmił Ulrych.

          – Już idziemy – powiedziała.

          – Nie pakujcie się jeszcze – wtrącił Gert. – Musimy zjeść śniadanie.

          – Zjemy po drodze – zdecydowała kobieta.

          – Zjemy po drodze – powtórzył po niej narzeczony. – Najważniejsza jest zgodność – stwierdził, gdy zostali sami.


          Na dole pożegnał ich uśmiechnięty barman. Hoefer i jego ludzie czekali przy koniach na zewnątrz. Veronika przywitała się z nimi, przytroczyła swoje rzeczy do siodła i podeszła do Marcusa.

          – Udało się? – zapytała dyskretnie, na co mężczyzna twierdząco skinął głową.

          – Nie tutaj – powiedział, rozglądając się. – Obawiam się, że nie będziesz usatysfakcjonowana. Nie podam ci nazwiska. Zaraz ruszamy, tak? – upewnił się.

          – Tak – potwierdziła.

          – Więc chyba wytrzymasz?

          – Jeśli jest w mieście... – zaczęła.

          Hoefer pochylił się, by słyszała jego szept.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top