część 37
– To nie jest kwestia zamiaru. Ja nie wiem, ile to będzie trwało. Może tydzień, może miesiąc, a może pięć lat. To, że będziesz czekał pod Kolegium, niczego nie zmieni.
– Powiedz mi, jak ja mam w takiej sytuacji oddzielić życie prywatne od zawodowego? Jeśli ty będziesz tam pięć lat, a ja będę pięć lat bez ciebie, to widzę tu konflikt. Co ja mam robić przez te pięć lat? – zapytał zrezygnowany.
– Chciałam powiedzieć, że to co robiłeś, zanim mnie poznałeś, ale lepiej nie.
– Dlaczego?
– Pewnie sobie nie odmawiałeś – odparła.
– Ty o tym – pokręcił głową – a ja już myślałem, że mówisz o pracy.
– Nie, mówiłam o kobietach – wyjaśniła.
– A maksymalnie ile to może potrwać? – zapytał.
– Do śmierci ze starości.
– Co? – Patrzył na nią z niedowierzaniem. – Nie ma jakiegoś rozsądnego limitu? Przecież, jeśli to potrwa z piętnaście lat, my się nie poznamy, jak wyjdziesz.
– Będę o siebie dbała – obiecała, uśmiechając się do niego.
– Będę siwy i pomarszczony. Stracimy najlepsze lata – zmartwił się. – Nie możesz z tym zaczekać, aż nic ci się już nie będzie chciało?
– Sam mówiłeś, że magowie, którzy kończą wędrówkę po sześćdziesiątce to nieudacznicy – przypomniała.
– Chyba będę musiał zmienić zdanie na ich temat. Wygląda na to, że wszystko zależy od motywów.
– Skoncentruj się na tym, co istotne – poprosiła. – Dzisiaj doszło do morderstwa. Może stoją za tym kultyści? – Spojrzała na niego zaniepokojona. – Wydaje mi się, że znał zabójcę.
– To bardzo prawdopodobne – Gert zgodził się z narzeczoną – ale istnieje też możliwość, że to było przypadkowe spotkanie. Jesteś pewna, że ten sztylet nie należał do twojego mistrza?
– Tak – potwierdziła. – Nigdy go u niego nie widziałam.
– Może nie nosił go na co dzień. Mówiłem ci, to specjalistyczna broń. Można by poszukać tego, kto ją wykonał, chociaż to będzie żmudna robota... Krasnoludy znają się na broni, przede wszystkim na tej drogiej. Z drugiej strony, jeśli ktoś robił to na zamówienie i był z tym u kogoś, kto się zna na tych rzeczach, to raczej się nie dowiemy, dla kogo był zrobiony. Wiesz, tajemnica zawodowa.
– Zawsze można go przycisnąć – zasugerowała.
– Yhm, można spróbować – zgodził się z narzeczoną. – Jeśli klientem był jeden z was, z pewnością posługiwał się fałszywą tożsamością i wtedy nawet tortury nic nam nie dadzą – zaznaczył. – A może macie jakiś warsztat i uznanego rzemieślnika na usługach?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Wychodzi na to, że ja już nic nie wiem. Mam nadzieję, że Marcus dzisiaj mi powie, kto to zrobił.
Helmut zatrzymał się obok drogowskazu ustawionego w pobliżu niedużego mostu. Dwa wozy z pewnością nie mogłyby się na nim minąć. Na lewo od głównej drogi była niewielka wioska.
– Zostajemy tu na obiad? – zapytał, gdy pozostali do niego dojechali.
Hoefer obejrzał się na Veronikę, po czym twierdząco skinął głową.
– Dziwnie się czuję – powiedział cicho Gert, przechylając się w stronę kobiety. – To my powinniśmy decydować. Nie pracujemy dla nich, prawda?
– Nie – zaprzeczyła – ale oni dla nas też nie pracują.
– Nie wiedziałem, ale może tak jest lepiej. Chociaż z drugiej strony...
– Lepiej – przerwała mu. – Nikt nie będzie nam narzucał swojej woli, a ja nie będę ponosić za wszystko odpowiedzialności.
– Ale stracimy na tym przy podziale łupów – zauważył.
Po obiedzie ruszyli w dalszą drogę.
Była piąta, gdy przejechali przez bramę miasteczka otoczonego solidną, wysoką palisadą.
– Pewnie się zaraz położysz? – Veronika zwróciła się do narzeczonego.
– Tak – potwierdził – ale najpierw coś zjem i się umyję. A ty jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?
– Może odwiedzę znajomego. – Zerknęła na Gerta.
– Dobrego znajomego? Kolegę, przyjaciela, kochanka, eksmęża? – zainteresował się.
– Nie byłam mężatką – odparła.
– Aha, w porządku. Pójdę z tobą, skoro nie chcesz mi odpowiedzieć – zdecydował.
– Przecież odpowiedziałam.
– Nieprawda. – Pokręcił głową. – Nie jestem aż tak zmęczony.
– W zasadzie kolega, dobry kolega.
– W zasadzie kolega – powtórzył. – Wiesz co? W zasadzie to ja się czuję świetnie.
– Przestań. Jakie to ma znaczenie, co było kiedyś? Przecież wiesz, że nie pakowałam się w żadne związki.
– Ale święta to ty raczej nie byłaś – zauważył.
– Nie byłam. I co? Spałam z nim, bo myślałam, że jest w mieście przejazdem i więcej go nie zobaczę. Nic takiego.
– A teraz jedziesz go odwiedzić. I co ja mam myśleć? – zapytał. – Spałaś z nim, bo myślałaś, że go więcej nie zobaczysz, a teraz jedziesz go odwiedzić. – Znów pokręcił głową. – Ja chcę do Sylvanii – jęknął.
– O co ci chodzi? – Roześmiała się, widząc jego minę.
– Tam z pewnością nie masz znajomych, z którymi spałaś – mruknął.
– Mówisz tak, jakbym miała takich w każdej wiosce – powiedziała z wyrzutem.
– Ja wiem, że to jest trudny teren...
– Wcale nie jest – przerwała mu. – Nie byli stąd.
– A wielu ich było? – zapytał, przyglądając się jej. – Tak mniej więcej.
– Kilku. Daj spokój, nie byłam dzieckiem, gdy się poznaliśmy. Z żadnym z nich, oprócz tego jednego, nie miałam potem kontaktu.
– I akurat z nim musisz się spotkać.
– Nie muszę – powiedziała. – Pomyślałam, że byłoby miło. Lubiliśmy się, tak czysto koleżeńsko. Fajny z niego chłopak.
– W porządku. Nie wiem, czy uda mi się zasnąć, ale przecież nie mogę zabronić ci spotykać się ze znajomymi. Musisz mi jednak obiecać, że nie będziesz nadużywać alkoholu i mnie nie zdradzisz. – Jego spojrzenie świadczyło o tym, że mówił zupełnie poważnie.
– Obiecuję, kochanie. – Uśmiechnęła się do niego.
Jechali długą, stosunkowo szeroką ulicą, na końcu której stał wysoki budynek ogrodzony drewnianym płotem. Veronika wiedziała, że właśnie tam mieściła się siedziba gildii ochroniarzy, która tak naprawdę była częścią gildii złodziei z Averheim. Tam przebywały osoby mające problemy z prawem w stolicy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top