część 16
Po południu zobaczyli na swojej drodze wioskę rybacką. Helmut czekał na towarzyszy w pobliżu rzeki. Przy pomoście zacumowana była nieduża łódź handlowa. Czarodziejka stwierdziła, że mogą zatrzymać się w osadzie na postój, by dać nieco odpocząć koniom.
Gdy zbliżali się do zabudowań, grupa dzieciaków wybiegła im na spotkanie. Zatrzymały się przy drodze i z zainteresowaniem obserwowały przybyszy. Jakaś dziewczynka powiedziała coś na ucho chłopcu, w zabawny sposób zakrywając przy tym usta dłonią. Uwaga większości była skierowana na Ulrycha. Jego postura i wielki młot robiły na nich wrażenie.
Jeden z chłopców podbiegł do Veroniki.
– Jaki ładny! – zachwycił się jej rumakiem. – Brytoński?
– Nie – odparła.
– A wygląda jak brytoński.
– Bretoński – poprawiła go. – Bretoński, nie brytoński
– Tata mówi brytoński. Mogę dotknąć? – zapytał.
– Gryzie, lepiej nie.
– Jedziecie na wojnę? – zainteresował się chłopiec.
– A jakaś gdzieś tu jest?
– W Małej Wsi nie ma – powiedział.
Kobieta z rozbawieniem spojrzała na Gerta.
– A gdzie jest Mała Wieś? – zapytał chłopaka.
– Tu jest Mała Wieś – wyjaśnił. – My jesteśmy z Małej Wsi. Jesteśmy małymi wieśniakami – dodał z dumą.
Veronika roześmiała się w głos.
– Ucz się od niego, to było zabawne – zwróciła się do Gerta.
– Ja jestem nulnczykiem, a ona jest streissanką – poinformował chłopca.
– Błagam cię... – Czarodziejka spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą. – Spytałabym, czy ktoś już ci kiedyś wyrwał język, ale wiem, że jeszcze nie...
– Ja znam jednego pana bez języka – powiedział dzieciak.
– Mieszka tu gdzieś? – zapytała kobieta.
– Tak.
– Chętnie się z nim zaprzyjaźnię – mruknęła.
– Jest straszny i wydaje okropne dźwięki...
Zatrzymali się pod karczmą. Stała na palach, by nie sięgnęła jej woda, nawet gdy podniesie się jej poziom. Veronika zabrała ze sobą co cenniejsze i weszła do środka.
Izba była stosunkowo nieduża, dominował w niej zapach podgniłych desek. Kilku rybaków i marynarzy popijało piwo.
Na widok nowych klientów otyły mężczyzna wstał od stołu.
– Rozgośćcie się. Czego wam potrzeba? – zapytał, lekko się kłaniając.
– Piwa i czegoś ciepłego do jedzenia dla sześciu osób – zamówiła kobieta. – I niech ktoś nakarmi nasze konie.
Gert wszedł do budynku, gdy Veronika zmierzała w stronę marynarzy.
– Dzień dobry – powiedział głośno.
Kilka osób mu odpowiedziało. Mężczyźni nie spuszczali wzroku z czarodziejki.
Przywitała się, zatrzymując się przy ich stole.
– Można wiedzieć, w którą stronę płyniecie? – zapytała.
– W tę samą – odparł jeden z nich, wpatrując się w kobietę z nieskrywaną fascynacją.
– A kiedy? – Uśmiechnęła się do niego.
– Choćby zaraz. – Podniósł się z miejsca.
– Pytam poważnie.
– Czy ja wyglądam na kogoś, kto żartuje? Dokończymy piwo i odpływamy – powiedział.
– Mam towarzyszy – zaznaczyła.
– Wielu?
– Pięciu i konie. Chcemy się dostać do Streissen – poinformowała go.
– Tak jak mówiłem, płyniemy w tę samą stronę. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując brak kilku zębów. – Rozładowaliśmy towar, a stąd zabieramy kilka beczek solonych ryb. Poza tym łódź jest pusta, więc wszyscy się zmieszczą... Jest jeszcze kwestia ceny.
– Dogadamy się – zapewniła go.
– Na pewno. – Pokiwał głową z zadowoleniem.
Veronika podeszła do stołu, przy którym siedział Gert. Patrzył w stronę marynarzy i uśmiechał się w dziwny sposób.
– Dalej popłyniemy – oznajmiła, zajmując miejsce naprzeciwko niego.
– Tak – mruknął, nie odwracając wzroku – domyślam się.
– Po raz ostatni cię poproszę, przestań mówić na mój temat.
– Musisz sobie wymyślić jakąś historię – zasugerował.
– Może muszę, a może nie. Czy ktoś cię o coś pytał? Po co ględzisz o mnie nawet wtedy, gdy nie jesteś pytany?
– Z daleka widać, że coś ukrywasz – ściszył głos i pochylił się w jej stronę.
– O czym ty do mnie mówisz? – zapytała oburzona.
– Ludzie o sobie opowiadają, żalą się, mają wspomnienia. To jest podejrzane, że ty nigdy nic o sobie...
– I opowiadają jakimś dzieciakom, kim są? – przerwała mu.
– To tylko dzieciaki.
– Pewnie, ale szkoda, że nie przyszło ci do głowy, że może nie chciałam, żeby nasi towarzysze wiedzieli, skąd jestem. To było niepotrzebne, Gert.
– Dobrze. – Westchnął. – W ogóle nie będę się odzywał, ale uwierz mi, że jeśli ktokolwiek spędzi z tobą chociaż chwilę, zorientuje się, że jesteś spod... szarej gwiazdy.
– Chyba że będzie mi zależało, by myślał inaczej. Bez obawy, potrafię wcisnąć kit, ale nie widzę powodu okłamywania tych ludzi, którzy nam towarzyszą. Mimo to nie chcę, żeby wszystko o mnie wiedzieli. Nie ma o czym dyskutować. Po prostu nie mów na mój temat.
– Jeśli ktoś mnie zapyta, skąd jest moja narzeczona, co mam powiedzieć? Niech ona odpowie? To jest przecież proste pytanie. Co ja mam wtedy powiedzieć?
– Z Altdorfu – odparła. – Tam się poznaliśmy.
– Bardzo dobrze. Dla mnie od teraz jesteś z Altdorfu. O to chodzi. – Pokiwał głową.
Kobieta zerknęła w stronę drzwi, gdy do karczmy wchodzili najemnicy. Usiedli razem przy stole niedaleko baru i zaczęli po cichu o czymś rozmawiać.
W oczekiwaniu na posiłek, czarodziejka studiowała jedno z ostatnio zakupionych zaklęć. Gert bez słowa wstał i skierował się w stronę mężczyzn, z którymi wcześniej rozmawiała.
– Jesteście marynarzami, tak? – zaczął.
– Yhm – usłyszał w odpowiedzi.
– Dużo czasu spędzacie na statku i w karczmach portowych?
– No.
– I na pewno macie karty albo kości – ciągnął. – Moja towarzyszka nie przepada za tego typu rozrywkami. Może korzystając z chwili, gdy jest zajęta, moglibyśmy przepuścić trochę monet?
– Jasne. – Jeden z mężczyzn przesunął się, by zrobić miejsce przy stole. – Szczęście mi dzisiaj sprzyja, więc przygotuj się na łomot.
– Chyba nie będziemy się bić? – zapytał Gert. – Nie jestem oszustem.
Po chwili zaczęli grać w kości i zrobiło się znacznie głośniej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top