część 54
– Co się dzieje? – usłyszała zaniepokojony głos Gerta i poczuła dotyk jego dłoni na swojej twarzy.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że tuż za nim stał wysoki, szczupły mężczyzna w podeszłym wieku. Miał na sobie białe szaty charakterystyczne dla magów z Kolegium Światła.
– Dzień dobry – przywitała go. – Bardzo się cieszę, że pana widzę.
– Witaj. Miło mi to słyszeć. – Uśmiechnął się lekko i podszedł do niej.
Wyciągnął w jej stronę rękę i wymamrotał coś pod nosem.
– Ładny pierścień – powiedział, uważnie przyglądając się kobiecie.
– Dziękuję. – Nie miała złudzeń, że na tym temat się zakończy.
Czarodzieje mieli obowiązek zabezpieczać wszystkie magiczne przedmioty. Ktoś bez licencji musiał mieć specjalne pozwolenie z Kolegium na posiadanie tego typu rzeczy.
Mężczyzna przeniósł wzrok na Gerta, po czym pochylił się nad Veroniką.
– Komu służysz? – zapytał szeptem.
– Imperium – odpowiedziała, choć nie miała pewności, czy właśnie o to mu chodziło.
Mag wyprostował się dość gwałtownie.
– Musimy zostać sami – zwrócił się do gospodarza. – Niektóre rytuały wymagają ścisłej tajemnicy.
– Wszystko w porządku? – Gert wyraźnie się zaniepokoił.
– Gdyby było w porządku, nie byłoby mnie tutaj – odparł.
– Idź. Nie przedłużaj – kobieta poprosiła narzeczonego.
Ten, nieco uspokojony jej słowami, skinął głową i natychmiast opuścił sypialnię.
– Gdzie masz zezwolenie? – zapytał ostro czarodziej, gdy tylko zostali sami.
– Nie potrzebuję.
– Pytam o dokumenty – doprecyzował.
– W skórzanej torbie – odparła, bacznie go obserwując.
Ruszył ostrożnie w stronę leżących pod ścianą bagaży, nawet na chwilę nie odwracając się tyłem do swojej pacjentki. Oboje byli już bardzo czujni.
– Proszę mi ją podać. Sama wyjmę dokumenty. – Nie chciała, by w jego ręce dostały się księgi znalezione przy wampirze.
Niosąc torbę, zajrzał do środka. Na szczęście nie zorientował się, co tam się znajdowało.
– Nieładnie – skomentowała ten gest.
– Wolałbym, żeby tu nie było broni... w tej sytuacji – powiedział, odstawiając bagaż w zasięgu ręki Veroniki.
Wyjęła swoją licencję, po czym podała mu ją. Rozwinął zwój i zaczął czytać, zerkając na czarodziejkę. Po wszystkim bez słowa zwrócił jej dokument. Schowała go z powrotem, a wtedy on zestawił torbę na ziemię.
– Zajmijmy się twoimi ranami – zaczął wyraźnie rozluźniony.
– W środku są kule – poinformowała go.
– Muszę rzucić okiem. Nie będę ci dłubał w ciele, ale muszę to najpierw obejrzeć – wyjaśnił.
– Wiadomo, co tu się dzieje? – zapytała, korzystając z okazji.
– Wampir oszalał. Pierwszy raz słyszę, żeby wampiry przemieniały na taką skalę – powiedział, zdejmując jej opatrunki.
– Przemieniają? – W ogóle nie brała pod uwagę takiej ewentualności.
– Owszem. Sądzę, że tylko jeden z nich jest prawdziwym von Carsteinem. To musi być jakiś odmieniec... Cechy tych, których udało nam się złapać, wskazują na to, że wywodzą się właśnie z tego rodu.
– Ci nowo przemienieni od razu napadają na ludzi? Muszą pić krew – sama sobie odpowiedziała.
– Owszem, ale ktoś za tym stoi. Jedna wyszła – poinformował ją, oglądając ranę postrzałową. – Coraz więcej ludzi ginie, nie mówiąc o ich duszach. Jeśli znasz rozwiązanie, zastosuj je szybko. Jeśli potrzebujesz pomocy, nie wahaj się... Teraz się nie ruszaj – polecił i zaczął wypowiadać długie, skomplikowane zaklęcie.
Do pokoju napłynęło wiele strumieni światła. W pewnym momencie Veronika odniosła wrażenie, że uniosły ją do góry. Początkowy niepokój przeszedł w przyjemne uczucie orzeźwienia. Ból stopniowo ją opuszczał. Gdy nienaturalna światłość się rozproszyła, opadła na fotel, a w sypialni znów zagościła szarość.
Czarodziejka poruszyła się, by ocenić swój stan. Po niedawno odniesionych ranach nie było nawet śladu.
– Tak lepiej. Dziękuję – powiedziała z ulgą i od razu wstała.
– Mam tu jeszcze jednego pacjenta.
– Tak, Jose. To czarodziej – poinformowała mężczyznę, jednak brak jakiejkolwiek reakcji z jego strony mógł świadczyć o tym, że Gert już mu to zdradził. – Ma pan jakieś dobre mikstury lecznicze?
Z podręcznej torby wyjął flakonik z przezroczystym płynem.
– Nie jest to tak skuteczne jak magia, ale może bardzo pomóc – wyjaśnił, podając jej lekarstwo.
– Ile się należy? – zapytała.
– To już jest uregulowane.
– W takim układzie dziękuję. – W ostatniej chwili powstrzymała się przed podaniem mu dłoni na pożegnanie.
Hierofanci, szczególnie ci starsi, starali się unikać wszelkich kontaktów cielesnych. Wszyscy członkowie Kolegium Światła byli zobowiązani do celibatu, a z wiekiem ich troska o zachowanie czystości przeradzała się w pewnego rodzaju obsesję.
Veronika wygrzebała ze swojego bagażu ubrania, które zamierzała włożyć i skierowała się do łaźni, pytając o drogę ochroniarza stojącego na korytarzu.
– Wszystko w porządku? – zapytał ją Gert, który akurat wychodził z pokoju Jose.
– Tak. Idę się umyć – odpowiedziała.
– Nie ma wody. Zaraz przyniosę.
– Dziękuję. Dobrze by było, żebyśmy za godzinę ruszyli... Może po obiedzie?
– Postaram się – rzucił i szybko zszedł po schodach.
Wrócił po chwili w towarzystwie Alexa. Każdy z nich wniósł po dwa wiadra wody, którą od razu wlali do wanny.
– Co się dzieje? – Kobieta zauważyła roztargnienie narzeczonego.
– Jestem trochę zalatany. Muszę na chwilę usiąść – przyznał.
– Możemy wyjechać później. Spokojnie zjemy obiad – powiedziała.
– Dobry pomysł. Nie mamy prowiantu na drogę.
– I trzeba znaleźć tego mojego krasnoluda. Chyba został w zajeździe. To on uratował mi życie – wyjaśniła. – Pojedzie z nami, ale trzeba kupić mu kuca i broń. – Uświadomiła sobie, że nie uda im się szybko opuścić miasta.
– Zaraz się tym zajmę – zadeklarował Gert.
– Daj spokój. Wykąpię się i wszystko załatwię.
– Nie znasz Nuln. Zajmę się tym – powtórzył i wyszedł w pośpiechu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top