część 52

          Podszedł od razu i kucnął obok niej.

          – W co wy żeście się znowu wpakowali? – zapytał zatroskany. – Wszystko będzie dobrze. Znam najlepszego medyka w mieście... Jest dyskretny – dodał szeptem, pochylając się nad narzeczoną. – Jak skończysz, zajmij się nim – polecił najemnikowi, wskazując na Jose.

          Ten, blady i zakrwawiony, siedział nieopodal na jednej z ławek.

          – Myślę, że mamy pecha – powiedział czarodziej – ale przynajmniej chwycili trop.

          – Gdzie ja pojadę w takim stanie? – jęknęła zrezygnowana kobieta.

          Gert popatrzył na nią w zamyśleniu.

          – Nie ma wyjścia. Jakoś dotrzemy na plantację i odprawimy służbę – stwierdził.

          – Potrzebny nam czarodziej z Kolegium Światła – wtrącił Jose.

          Ktoś taki faktycznie mógłby rozwiązać ich problem. Niektórzy Hierofanci potrafili zupełnie uzdrowić nawet umierającego.

          – Jest tu taki? – Veronika z nadzieją w głosie zapytała narzeczonego.

          – Nie wiem – odparł.

          – Dowiedz się – poprosiła. – Może moglibyśmy realizować nasz plan.

          – Niech nikt się nie rusza! – doszło ich od wejścia.

          Gert spojrzał w tamtą stronę i wstał.

          – Dobrze, że panowie są – powiedział do nowo przybyłych. – Później porozmawiamy – rzucił do narzeczonej, odchodząc.


          Nie bez wysiłku Veronice udało się usiąść. Zobaczyła, że jej narzeczony rozmawia ze strażnikami miejskimi. Najemnicy trzymali się z boku, a krasnolud z kuflem piwa w ręku opierał się o ścianę i obserwował to, co się działo.

          Podszedł do czarodziejki, po tym jak na niego skinęła.

          – Szukasz pracy? – zapytała go. – Ochrona – dodała, widząc malujące się na jego twarzy niezrozumienie.

          – A kogo miałbym ochraniać?

          – Nas. Mnie albo jego. – Spojrzała w stronę Jose. – W zależności od tego, kto by tego potrzebował – wyjaśniła.

          – Wolę ciebie. Nie ufam magom – zaznaczył.

          – Trzymamy się razem. Chodzi o wspólną podróż i wsparcie w ewentualnej walce.

          – Dawno nie walczyłem – przyznał uczciwie.

          – Świetnie ci poszło. Chcesz tę pracę czy nie? – Nie miała już siły na dalszą rozmowę.

          – A za ile? – zapytał po chwili namysłu.

          – A ile byś chciał? – Nie zamierzała żałować mu złota. Doskonale zdawała sobie sprawę, że ogłuszając wampira, uratował jej życie.

          – Wydaje mi się, że lubicie pakować się w kłopoty... – zaczął. – Dużo będzie tych kłopotów?

          W odpowiedzi lekko skinęła głową i skrzywiła się, bo nawet najmniejszy ruch, potęgował ból, który niezmiennie czuła.

          – Dla kogo pracujecie? – dopytywał.

          – Dla nikogo – odparła, zamykając na chwilę oczy.

          – To znaczy, że pracujecie na własną rękę? – Zdziwił się. – Łowcy wampirów?

          – Nie. Powiedzmy, że ostatnio mamy pecha.

          – I chcecie, żebym ja wam przyniósł szczęście? Niech będą dwa srebrniki na tydzień... – Zamilkł na moment, by sprawdzić jej reakcję. – I złota korona od głowy. Ten tu też się liczy – dodał.

          – W porządku – zgodziła się, nieco zaskoczona tą ceną. Przeciętni najemnicy liczyli sobie dziesięć razy więcej.

          – Będę potrzebował broni – mówił dalej. – Swoją sprzedałem. Nie była mi potrzebna. Najlepiej topór dwuręczny. Poza tym potrzebuję kuca. Nie będę za wami biegał... Zgadzasz się? – zapytał, spodziewając się odmowy.

          – Tak, ale to będzie mój kuc i mój topór, a ty będziesz z nich korzystał. Jeśli zechcesz, spłacisz mi to potem – zaproponowała. – Możemy to omówić później?

          – W porządku. Przy pierwszej lepszej okazji coś sobie załatwię – stwierdził i spojrzał na wampira, po czym mało dyskretnie rozejrzał się po izbie.

          – Zaraz wracam – powiedział i odszedł parę kroków.

          Pokręcił się tam chwilę i zaczął przesuwać coś nogą w stronę kobiety. To był pistolet. Wyciągnęła po niego rękę, ale krasnolud go przydepnął, kręcąc głową.

          – Chciałam ci pomóc – wyjaśniła, więc cofnął stopę.

          Wsunęła broń za siebie, po czym z wysiłkiem włożyła ją za pasek.

          – Dobra. Będzie z tego parę sztuk złota – oszacował i usiadł obok czarodziejki. – Nie lubię broni palnej... Napijesz się? – zapytał. – Uśmierzy ból – dodał, a gdy odmówiła, łyknął ze swojej piersiówki. – Jak cię zwą?

          – Veronika.

          – Gottri – przedstawił się.

          – Dziękuję za pomoc. – Lekko się uśmiechnęła.

          – To kiedy zaczynam i jakie jest moje zadanie?

          – Dzisiaj. Na razie o szczegóły pytaj Gerta – odpowiedziała i lekko skinęła głową w stronę narzeczonego.

          – Pracuję dla ciebie? – upewnił się.

          – Tak, ale teraz on się tym zajmie, dobrze? Nie mam na to siły – przyznała.


          Kilku strażników miejskich opuściło zajazd. Ich dowódca posłał po kapłana Morra i kontynuował rozmowę z Gertem, natomiast do Veroniki podeszło dwóch najemników. Jeden z nich przy niej kucnął.

          – Pomożemy pani wstać – powiedział.

          – Nie wiem, czy mam na to ochotę – odparła.

          – Jak to? – Zdziwił się.

          – Mam mały kłopot z nogą – wyjaśniła.

          Mężczyzna wyprostował się i odpiął miecz. Oddał go swojemu kompanowi, by po chwili delikatnie wziąć czarodziejkę na ręce.

          – Tak lepiej. – Uśmiechnęła się, usiłując ukryć grymas bólu.


          – On jest od ciebie? – zapytała Gerta, gdy zbliżali się do drzwi.

          – Tak – potwierdził. – Ma na imię Alex. Jak chcesz, może cię ochraniać.

          – Świetnie. Teraz czuję się bezpiecznie.

          Słysząc to, jej narzeczony zmrużył oczy, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do rozmowy z oficerem straży miejskiej.


          – Wytrzyma pani w siodle? – zapytał ją Alex.

          – Tak – odparła bez przekonania.

          Najemnik podszedł z nią do wierzchowca Jose.

          – Tamten jest mój. – Wskazała swojego rumaka.

          – Naprawdę? Pani narzeczony zna się na rzeczy, ale sam na takim nie jeździ. – Pomógł jej usiąść na koniu. – Na pewno sobie poradzisz? – zapytał z wątpliwością w głosie.

          Veronika skinęła głową, starając się przyjąć najwygodniejszą pozycję.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top