część 55

          Głos, który wcześniej słyszała, należał do człowieka wyglądającego na kapłana wysokiej rangi. Na szyi miał łańcuch z jakimś symbolem, a jego szaty były bardzo eleganckie. Właśnie zapraszał zgromadzonych do przejścia w lepszy byt, cokolwiek to miało znaczyć.

          Zebrani zajmowali miejsca przy suto zastawionych stołach. Veronika dostrzegła też kilkanaście kobiet i nieco więcej mężczyzn w jasnych tunikach. Wyróżniali się spośród pozostałych swoją nieprzeciętną atrakcyjnością. Towarzyszyli oni ludziom, którzy przywieźli skrzynie.

          Krąg wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała. Portal był otwarty. W jego pobliżu dostrzegła tylko jednego maga. Resztę prawdopodobnie zasłaniały potężne, kamienne filary. Czarnoksiężnik miał na sobie czarne szaty, ręce schowane w obszernych rękawach i kaptur na głowie. Zwrócony był twarzą do przejścia.

          Droga pod górę, prowadząca do tego miejsca, była usypana błyszczącymi kamieniami.

          Człowiek, który wcześniej agitował, zaczął podchodzić do siedzących przy stołach i kierować ich w stronę portalu. Kolejno powoli ruszali we wskazanym kierunku.

          Na uboczu stał ktoś w kapturze i z uwagą obserwował to, co się działo. Otaczała go eskorta złożona z rycerzy Khorne'a. Poza tym było z nim dwóch mężczyzn w czarnych szatach. Veronika domyślała się, że to Książę w towarzystwie czarnoksiężników.


          Gdy już zorientowała się w sytuacji, zachowując maksymalną ostrożność, wróciła do Franza.

          – Wybrałaś cel? – zapytał zniecierpliwiony. – Tam chyba jest ten Książę.

          – Owszem, a obok niego prawdopodobnie dwóch magów.

          – Skup się na nim.

          Kobieta aż wyjrzała na niego zza drzewa, przy którym stała.

          – Zostawię go tobie – rzuciła z przekąsem. – Ja zajmę się pozostałymi.

          – Nie czas na żarty – upomniał ją łowca.

          – Więc co ty do mnie mówisz? Tam są wojownicy i magowie.

          – A twoje czary?

          – A ich czary? – przedrzeźniła go zirytowana. – Bardzo cię przepraszam, ale nie jestem arcymagiem, tylko wędrownym czarodziejem. Ich jest tu zbyt wielu...

          – Co tam się dzieje? – Skinął głową w stronę wzgórza.

          – Zasłużyliście na to, by odmienić swój los! – krzyczał mężczyzna, który wcześniej przemawiał, a echo jego słów niosło się po okolicy. – Po drugiej stronie czeka was szczęście! Dostatek! Przepych! Władza!

          – Wybrali lepsze życie – skomentowała z ironią w głosie.

          – Dokąd prowadzi to przejście? – zapytał Franz.

          – Skąd niby mam to wiedzieć? Poślij jednego z krasnoludów, niech to sprawdzi... Tam są jacyś jeńcy. – Wskazała niewielkie ognisko przy lesie.

          – Ten dalej to chyba Arthur.

          – Więc trzeba się tym zająć – stwierdziła, od razu zastanawiając się jak się do tego zabrać. – Przykro mi, ale raczej nie uda nam się zrobić tego, co zamierzaliśmy.

          – To znaczy zabić ich wszystkich?

          Zdumiona Veronika znów wyjrzała na niego zza drzewa.

          – Yhm – to była jedyna odpowiedź, jaką otrzymał. – Warto by było ich uratować. – Spojrzała w stronę więźniów.

          – Skoro to jedyne, co możemy zrobić w tej sytuacji... Chyba że Arthur zdecyduje inaczej... Jak ich uwolnimy? Dasz radę do nich podejść? Krasnoludy mogłyby odwrócić uwagę.

          – Chcesz ich poświęcić?

          – Chcą walczyć – odparł, wzruszając przy tym ramionami.

          – Ja też mogłabym odwrócić ich uwagę i zrobić przy okazji trochę porządku na tym wzgórzu... Ukryję się tam. – Wskazała jeden z krzaków na polanie. – Rzucę zaklęcie i sprowadzę smoka, który zrobi tam rozgardiasz. Wy w tym czasie załatwicie strażników i zabierzecie jeńców do lasu. Musicie działać błyskawicznie, żeby nikt was nie zobaczył. Potem na konie i uciekajcie. Jeśli krasnoludy chcą, niech sobie zostają.

          – Ruszysz za nami? – zapytał wyraźnie podekscytowany.

          – Nie wiem.

          – Mamy na ciebie czekać?

          – Nie, w razie czego was dogonię. Kierujcie się w stronę traktu – zasugerowała.

          – Tam zostawimy ci konia. – Wskazał kierunek w lesie i zaraz po tym się rozeszli.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top