część 47

          Veronika wzięła od niego papiery i skinęła głową. Zdawała sobie sprawę, że Gert będzie niezadowolony, jednak uznała, że dobrze się stało. Przede wszystkim będzie bezpieczny, a ponadto zrobi wszystko, by dotrzeć do miasta. Poczuła wewnętrzny spokój, którego ostatnio tak jej brakowało.


          Zjechała na bok i zatrzymała konia. Narzeczony dołączył do niej i zdenerwował się, gdy przedstawiła mu sytuację.

          – Wykluczone. Bez ciebie nigdzie nie jadę. Jak ty sobie to wyobrażasz? – oponował.

          Na nic zdawały się jej tłumaczenia, że to niezwykle ważne.

          – Skoro Rudgar nie chce posłać żadnego ze swoich, niech któryś z krasnoludów się tym zajmie – zaproponował.

          – On im nie ufa...


          Ich rozmowa trwała na tyle długo, że łowca postanowił osobiście sprawdzić, czy nie ma żadnego problemu.

          – Niech ktoś inny się tym zajmie – powiedział Gert, oddając mu dokumenty. – Ja w to nie wchodzę.

          Rudgar przyjrzał mu się z zaciętą miną. Wyraźnie nie miał ochoty na dyskusje. Kobieta obawiała się, że z tego mogą wyniknąć dodatkowe kłopoty.

          – To nie jest prośba, tylko polecenie wydane przez łowcę czarownic – oświadczył ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Niewykonanie go jest równoznaczne z utrudnianiem pracy łowcy czarownic, a co za tym idzie, z szeroko pojętym sprzyjaniem Chaosowi. Za to może grozić kara śmierci.

          Gert uśmiechnął się sztucznie i schował notatki do swojej torby.

          – Zajmę się tym z przyjemnością – powiedział, mając świadomość, że w tak postawionej sprawie, odmowa nie wchodziła w grę.


          Po chwili Rudgar dołączył do swoich ludzi i narzeczeni zostali sami.

          – To jadę – rzucił Gert, po czym zawrócił konia i ruszył w drogę powrotną.

          Veronikę zszokowało jego zachowanie.

          – Spotkamy się gdzieś? – musiała prawie krzyknąć, by ją usłyszał.

          Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę:

          – Jak to? Przecież wy stamtąd nie wrócicie.

          Po tych słowach zamarła. Nie spodziewała się usłyszeć czegoś takiego.

          Powoli do niej podjechał.

          – Przecież oni się nas spodziewają. To znaczy was – zaczął. – Arthur prawdopodobnie już wpadł w ich ręce. Będą świetnie przygotowani i dokładnie obstawią teren. Wpadniecie w zasadzkę jak nic.

          Kobieta słuchała tego, co do niej mówił i czuła jedynie żal. Spojrzała na łowców czekających nieopodal.

          – Jeśli jesteś o tym przekonany, mogłeś chociaż się ze mną pożegnać... Czy może to już nie ma znaczenia? – Tylko chwilę czekała na odpowiedź, której nie uzyskała. – Jeśli tak, to w porządku. Powodzenia – rzuciła i ruszyła w swoją stronę, ukrywając rozczarowanie.

          Prawie od razu się z nią zrównał.

          – Myślałem, że pojedziesz za mną, żeby się pożegnać – powiedział, wbijając wzrok w grzywę konia, po czym oboje się zatrzymali.

          – Długo mamy czekać? – zapytał zniecierpliwiony Rudgar.

          – Dogonię was – odpowiedziała czarodziejka.

          – Ruszamy! – zarządził łowca i dosiadł swojego wierzchowca.

          Durak spojrzał w stronę narzeczonych.

          – Skąd jesteś? – zwrócił się do Gerta.

          – Z Nuln.

          – Dobrze... Pójdziemy tam i skopiemy im dupy. Potem wrócimy do zajazdu i rozpijemy beczkę piwa, a wtedy we czwórkę ruszymy do Nuln. Znajdziemy cię i tak cię kopnę w zad, że już nigdy więcej nie będziesz wątpił w możliwości krasnoludów.

          – W takim wypadku będę czekał – zapewnił go. – Biorąc pod uwagę okoliczności, będę czekał z niecierpliwością. Powodzenia.

          Durak machnął potężną ręką i podążył za pozostałymi. Patrząc na niego, Veronika pomyślała, że ten obiecany kopniak raczej nie grozi jej narzeczonemu.


          – I co teraz? – Gert przerwał ciszę.

          – Jak to co? Jedziesz do Talabheim... – Odruchowo rozejrzała się, by sprawdzić, czy nikt ich nie usłyszy. – Skopiuj te informacje i dostarcz je do Kolegium Cienia – poprosiła szeptem, pomimo że byli sami.

          – Dobrze... Dziwnie się czuję z tym, że cię tu zostawiam.

          – A ja się cieszę – przyznała szczerze. – Zrobisz coś ważnego. Może nawet bardziej niż my przyczynisz się do rozwiązania sprawy.

          – Jakoś nie poprawia mi to nastroju.

          – Proszę cię, tylko nie rób głupot.

          – Bez obawy. To zostawię wam. – Uśmiechnął się lekko. – Ja bardzo rozsądnie podchodzę do życia...

          – Przestań – przerwała mu. – Przecież i tak nie chciałeś tam jechać.

          – Wygląda na to, że jednak mam w sobie duszę bohatera. Gdybyś zgodziła się zawrócić, pojechałbym tam za ciebie. – W jego oczach zagościła nadzieja.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top