część 37

          – Sprawdzimy, czy się tu nie ukrywają? – czarodziejka zwróciła się do Arthura, nie chcąc niczego zaniechać.

          Łowca zamyślił się na chwilę, po czym dowiedział się od miejscowego, gdzie mieszka starszy ich wsi.


          Podjechał do wskazanej chaty i głośno zapukał. Veronika i Gert towarzyszyli mu, choć trzymali się z tyłu.

          – Co jest do cholery?! – usłyszeli ze środka zaspany, męski głos. – Bart, to ty? Idź spać!

          – Otwierać! Łowcy czarownic! – zażądał Eckstein.

          Błyskawicznie w drzwiach pojawił się siwy, niewysoki i bardzo chudy mężczyzna.

          – Błagam o wybaczenie. – Kłaniał się nisko ze skruchą.

          – Szukamy zbiegów – oświadczył Arthur, nie zważając na przeprosiny. – Każ ludziom wyjść z chałup. – Niech wszyscy ustawią się w szeregu na środku. – Odruchowo skinął w stronę studni, która znajdowała się w centrum osady.

          – Tak, panie – powiedział starzec, patrząc w dół. – Ortolf, wstawaj – nerwowo zwrócił się do kogoś ze swojego domu. – Leć i budź wszystkich. Niech wyłażą na plac. Pany z miasta czekają.

          Niemal natychmiast na zewnątrz wyszedł chłopak z rzadkim zarostem na twarzy. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Ukłonił się przybyszom po kolei, po czym w pośpiechu ruszył budzić współmieszkańców.

          Łowcy kręcili się po wsi, zaglądając we wszystkie zakamarki, a wyraźnie zdenerwowani ludzie gromadzili się w centrum. Veronika uważnie ich obserwowała.

          Gdy wszyscy już się zebrali, dowódca nakazał podwładnym przeszukanie chat, zaznaczając przy tym, by nie robili niepotrzebnego bałaganu. Sam natomiast stanął przed miejscowymi.

          – Dlaczego się chowasz?! – wrzasnął na jednego z mężczyzn. – Chodź tu!

          – Nie chowam się, panie – wyjąkał przestraszony, wychodząc przed szereg ze spuszczoną głową.

          – Patrz na mnie! – zażądał Arthur tonem budzącym respekt, po czym spojrzał na czarodziejkę, bo tylko ona mogła rozpoznać tego, którego szukali.

          Gdy przecząco pokręciła głową, ruszył wzdłuż szeregu, przyglądając się każdemu z osobna. Wśród zebranych nie było Borisa Widmera. Przeszukanie także nie wniosło do sprawy niczego nowego.


          – Rozejdźcie się, wszystko w porządku. Pany szukali zbiegów – usłyszeli za sobą głos starszego, opuszczając osadę.


          – Za trzy godziny dotrzemy do zajazdu – powiedział Eckstein, gdy wrócili już na główną drogę. – Być może tam się zatrzymali albo jest tam ktoś, kto ich widział.

          – A jeśli nie? – zapytała Veronika.

          – To mogłoby znaczyć, że ich zgubiliśmy.

          – Gdyby bez przerwy jechali traktem, schwytanie ich byłoby tylko kwestią czasu. Jeśli jednak zboczyliby z drogi, szczególnie nocą, mieliby duże szanse, by nam uciec – analizowała kobieta. – Dotąd ten czarnoksiężnik wykazywał się sporym sprytem.

          – Pewnie mieli gotowy plan ucieczki – Arthur stwierdził z niezadowoleniem.

          – To prawdopodobne – zgodziła się z nim.

          – Nie mogli liczyć na to, że przekroczą granicę Talabeklandu i przez to przestaniemy ich ścigać... Nie skręcili do wsi i założę się, że nie zatrzymali się też w zajeździe... Oni dokądś jadą. Nie uciekają w nieznane. – Popatrzył na czarodziejkę. – Może to jakieś miejsce w lesie... Szkoda, że nie jesteśmy w stanie precyzyjnie określić ich celu. To mogłoby wskazać nam kierunek.

          – Moim zdaniem pojechali traktem, by jak najszybciej dotrzeć do miasta – wtrącił Gert. – Tam mieliby największe szanse na to, by się ukryć. Wiecie, dużo ludzi, trudno kogoś znaleźć...

          – Nie jestem o tym przekonana – powiedziała Veronika.

          – Zajazd jest niedaleko. Jedziemy tam – zdecydował łowca. – Wkrótce dołączy do nas pięciu ludzi. Rozdzielimy się i część z nas zawróci. Może w dzień znajdziemy ślady, jeśli zjechali z drogi. Pozostali ruszą dalej. Nie zakładam, że ci kultyści będą zatrzymywać się w zajazdach, ale być może ktoś ich zapamięta. Będzie trzeba rozmawiać z podróżnymi.

          – Pojadę traktem – zadeklarowała, na co Arthur skinął głową.

          – Ja zawrócę – oznajmił. – Mogę przydzielić wam trzech ludzi.

          – Nadaj im swoje uprawnienia – poprosiła. – To znacznie ułatwi nam działanie.

          Eckstein zatrzymał się i zsiadł z konia. Od razu przygotował dokumenty i przekazał je Rudgarowi.

          – Dałbym je tobie, ale jesteś kobietą – zwrócił się do czarodziejki.

          – To jawna dyskryminacja. – Uśmiechnęła się do niego.

          – Chodzi o wiarygodność.

          – Nie zależy mi na takich papierach – powiedziała szczerze.

          – Pamiętaj, że jesteśmy poza naszą prowincją i niewiele możemy zdziałać bez wsparcia miejscowych władz – przypomniał łowcy. – Jednego czy dwóch podejrzanych możesz zatrzymać, ale gdyby miało być ich więcej, musisz to zgłosić... Dobrze by było, gdyby byli żywi. – Spojrzał w stronę Veroniki. – To chyba wszystko. Poradzicie sobie? – zapytał, na co ona twierdząco skinęła głową. – W takim razie rozdzielamy się tutaj. Powodzenia.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top