część 25
– Świetnie. Na to liczyłam – ucieszyła się. – Od początku uważałam, że opuszczenie miasta może być kłopotliwe.
– Jak długo zostaniesz? – zapytał Arthur.
– W Hergig?
– W tym pokoju. – Podszedł do niej i położył dłonie na jej ramionach. – Może powinniśmy zrobić sobie przerwę?
– Chyba nie mamy na to czasu.
– Jestem innego zdania... Może jednak twoje zasady nie są takie żelazne, skoro tak łatwo przychodzi ci łamanie prawa? Przyznaj, że tak naprawdę zawsze robisz, co chcesz.
– Czasami robię to, co muszę – odparła.
– Odnoszę wrażenie, że swoje zasady traktujesz wybiórczo... – Delikatnie dotknął jej włosów. – Mówiłem ci już, że doprowadzasz mnie do szaleństwa? Obawiam się, że mogę przestać nad sobą panować.
– W takim wypadku powinnam już pójść – powiedziała, ruszając do drzwi. – Dam ci znać, gdy dopracuję szczegóły.
– Dobrze... Będziesz jeszcze obserwować swojego kupca?
– Nie zamierzam tracić czasu. Od razu zajmę się tą kobietą.
– Ta izba będzie cały czas do mojej dyspozycji. Gdy zdobędziesz jakieś informacje albo będziesz chciała się ze mną spotkać, przyjdź tu. W razie czego wsuń zalakowaną wiadomość pod drzwi.
Gdy Veronika wróciła do zajazdu, Gert siedział na dole przy piwie. Poza nim w pomieszczeniu był tylko barman. Kobieta skinęła mu głową i podeszła do narzeczonego.
– Długo cię nie było – stwierdził. – Jak się bawiłaś?
– Nie bawiłam się.
– Przepraszam. Chyba jestem zazdrosny – wyznał.
– Nie spałam z nim – powiedziała.
Spojrzał na nią zaskoczony, ale chyba właśnie to chciał usłyszeć.
Tej nocy bezskutecznie próbowała zasnąć. W końcu, zirytowana tym, podniosła się z łóżka.
– Dokąd idziesz? – zapytał Gert.
– Chciałam się przejść... Pomyślałam, że zobaczę, gdzie mieszka ta Ingrid Lutzen.
– To czeka nas spacer. – Od razu zaczął się ubierać. – Wchodzimy do środka? Nie wiem, co zabrać.
– Dzisiaj raczej nie.
– Może powinniśmy, żeby później poszło sprawnie – zasugerował.
– Nie wiem, czy to w ogóle będzie konieczne. Widzę różne możliwości. W zasadzie wystarczy, żeby wsiadła do karocy. Potem już będzie łatwo.
Bez pośpiechu dotarli na ulicę Kwiatową.
Ingrid Lutzen mieszkała w dużym domu, otoczonym kamiennym murem, znad którego wyrastały drzewa. Przez bramę widać było zadbany ogród. Biegało tam kilka psów. W dwóch pomieszczeniach na pierwszym piętrze paliło się światło.
Narzeczeni postanowili obejść posesję dookoła. Na tyłach usłyszeli rozmowę pracujących tam strażników. Od tej strony jeden z pokoi na piętrze także był rozświetlony. Veronika przez chwilę rozważała, czy nie podciągnąć się na murze, by dokładniej zobaczyć, jak wygląda teren, jednak zrezygnowała z tego pomysłu, nie chcąc niepotrzebnie alarmować psów. Szybko znalazła o wiele lepsze rozwiązanie.
Po drugiej stronie ulicy mieściły się kamienice. Drzwi tych budynków były pootwierane, więc nie było kłopotu z dostaniem się do środka. Wybrali jedną z nich i weszli na wyższe półpiętro. Widok stamtąd był równie dobry co z muru. Bez problemu mogli obserwować oświetlony pokój, a w nim młodą kobietę, która siedziała przy toaletce i czesała swoje długie włosy.
– Rozejrzyjmy się za jakimś dobrym miejscem na jutro – zaproponowała Veronika.
Spacer po okolicy przerwał im dźwięk otwieranej bramy. Z ogrodu Lutzen wyjechała karoca. Nie była ona oznakowana żadnymi herbami, ale wyglądała na bardzo drogą. Narzeczeni ruszyli za nią bez wahania.
Po kilku minutach szybkiego marszu dotarli do okazałej posesji, która także była obwarowana murem. Budynek wyglądał na opuszczony. Nad drzwiami wisiała lampa niedająca zbyt wiele światła. Poza tym wszędzie było ciemno i pusto. To miejsce budziło w Veronice niepokój.
Karoca zatrzymała się tuż za bramą. Woźnica zamknął ją, po czym wrócił na swoje siedzenie i podjechał pod pałacyk. Niestety nie było widać, kto tam wysiadł. Odległość była zbyt duża, by było to możliwe nocą.
– Trzeba się dowiedzieć, kto tu mieszka – powiedziała Veronika. – Intuicja podpowiada mi, że może mieć związek z naszą sprawą.
– Yhm... Co teraz? – zapytał Gert, rozglądając się.
– Poczekam tu i upewnię się, czy nie będzie wyjeżdżał... Dziwne, nie widać żadnej straży. – Trochę ją to martwiło.
Przyszło jej na myśl, że to miejsce może być chronione magicznie, ale nie wyczuwała żadnych działających zaklęć. Być może była zbyt daleko od budynku. Nie mogła jednak wyzbyć się przeczucia, że mieszka tu czarodziej.
– Możesz wracać do zajazdu. Poradzę sobie – zwróciła się do narzeczonego.
– Daj spokój, zostanę. Nie chcesz wejść do środka, żeby się rozejrzeć?
– Jeszcze nie. Niepokoi mnie brak strażników. Wolę działać ostrożnie. Najpierw obserwacja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top