część 11

          Veronika nie ruszyła się z miejsca, tylko wzrokiem śledziła ludzi. W spanikowanym tłumie zauważyła mężczyznę, który w zakrwawionej dłoni trzymał nóż. Jego ubranie także było zachlapane krwią. Zachowywał się inaczej niż wszyscy. Szedł powoli mniej więcej w jej stronę, co chwilę oglądając się za siebie. Czarodziejka nie spuszczała z niego wzroku. Wszystko wskazywało na to, że tylko ona się nim zainteresowała. Akolici skupili się wokół Tolzena, a ochroniarze w kolczugach ruszyli za kilkoma uciekającymi osobami. Stanęła w bramie, do której zmierzał podejrzany człowiek.

          – Nawet kapłani nie są bezpieczni – powiedział, przechodząc obok niej.

          Bardzo ją to zaskoczyło, jednak gdy tylko ją minął, dotknęła go z zamiarem uśpienia. Zdążył się nieco odwrócić, zanim skończyła wypowiadać zaklęcie. W chwilę po tym jego bezwładne ciało upadło na ziemię.

          Wyjrzała na rynek, by sprawdzić, co się dzieje. Dwóch akolitów właśnie niosło kapłana do powozu, pozostali krążyli po placu z mieczami w dłoniach. Machnęła na jednego z nich, który akurat na nią spojrzał. Zawołał najbliżej stojącego ze swoich kompanów i obaj biegiem ruszyli w jej stronę. Cofnęła się, by skryć się w bramie. Nie chciała zwracać na siebie uwagi tutejszych mieszkańców.

          Akolici zwolnili, zachowując ostrożność. Byli czujni i gotowi do walki.

          – Co tu się dzieje? – zapytał ostro jeden z nich.

          – Ten facet szedł z zakrwawionym nożem – wyjaśniła Veronika.

          Chłopak podszedł do leżącego i pochylił się nad nim.

          – Widziałem go w tłumie – powiedział.

          – Kapłan żyje? – zapytała.

          – Żyje. Widziałaś coś?

          – Nie, tylko jego. Był nienaturalnie spokojny i szedł z nożem w ręku. Mijając mnie powiedział, że nawet kapłani nie są bezpieczni.

          – Znowu jakiś fanatyk – stwierdził akolita i kucnął przy zatrzymanym. – Żyje.

          – Śpi – wyjaśniła.

          – Jak to śpi?

          – Uśpiłam go. Jestem magiem. Kapłan Tolzen poprosił mnie o pomoc w sprawie zamachu. Nie jestem tu przypadkiem. On w każdej chwili może się obudzić.

          Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i jeden skinął głową, po czym ściągnął sznur, którym przepasany był jego habit i skrępował nim leżącego.

          – Rany kapłana są poważne? – dopytywała w międzyczasie.

          – Ciężko powiedzieć. Został trafiony w brzuch. Jest nieprzytomny – odparł, po czym zwrócił się do swojego towarzysza. – Przyprowadź tych dwóch, niech go zabiorą.

          Chłopak schował miecz i pobiegł w stronę ochroniarzy, którzy przesłuchiwali kilka zatrzymanych osób.

          Veronika przez chwilę przyglądała się związanemu człowiekowi. To zwykły pijaczyna. Był brudny i śmierdział alkoholem. Na twarzy miał zaniedbany zarost, włosy półdługie i tłuste. Na szyi nie miał żadnych symboli. Co tu się dzieje? – zapytała sama siebie i stanęła u wylotu bramy. Zaczęła obserwować ludzi. Większość pouciekała, a zatrzymani krzyczeli, że nic nie widzieli. Część mieszkańców wyglądała z okien, bram i zaułków, śledząc zdarzenia na placu. Sprzedawcy powracali na swoje stragany, chyba po to, by pilnować towarów. Karocy już nie było.

          – Nie spisałaś się – usłyszała za sobą głos akolity, który został przy skrępowanym mężczyźnie.

          – Wy też, a byliście bliżej – odcięła się, choć miała poczucie porażki. – Ten tu też by wam uciekł.

          Chłopak więcej się nie odezwał.

          W końcu zjawili się ochroniarze.

          – Ty go zatrzymałaś? – zapytał ostro jeden z nich.

          – Tak – potwierdziła spokojnie, choć przeszywał ją wrogim spojrzeniem.

          – Widziałaś jak to zrobił?

          – Nie.

          – Na pewno? – Miała nieodparte wrażenie, że posądza ją o kłamstwo.

          – Na pewno. – Nie dała się wyprowadzić z równowagi.

          – To zamachowiec i prawdopodobnie kultysta – nieznacznie zmienił ton. – Za schwytanie kultysty możesz odebrać nagrodę w siedzibie łowców czarownic – oświadczył, po czym zabrali obezwładnionego mężczyznę i po chwili zniknęli jej z pola widzenia.

          – Co teraz? – zapytał akolita, który został z nią w bramie. – Zamierzasz pójść do świątyni?

          – Nie – odparła krótko.

          – W świątyni jest bezpiecznie...

          – Sądzę, że tam będzie teraz najbezpieczniej – powiedziała i ruszyła, zastanawiając się nad tym, co ma dalej robić.

          Czym prędzej opuściła dzielnicę, przebrała się w ustronnym miejscu i skorzystała ze studni na jakimś podwórzu, by umyć twarz. Martwiła się, że Tolzen może nie odzyskać przytomności i nawet nie będzie miała informacji, czy łowcy dowiedzieli się czegoś od przesłuchiwanych w tej sprawie. Ponad to była na siebie zła. Nie poradziła sobie z zadaniem, którego się podjęła. Nie przewidziała, że grupa akolitów nie zdoła ochronić kapłana w razie bezpośredniego ataku. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że w tłumie można wyjąć nóż zupełnie niepostrzeżenie. Akolici powinni byli zadbać o to, by miał przed sobą pustą drogę. Ona też mogła o to zadbać. Dobrze, że chociaż udało jej się schwytać tego mężczyznę. Gdyby nie ona, po prostu by sobie poszedł. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tamci z taką zawziętością rozganiali tłum zamiast szukać podejrzanych. Powinni zatrzymać tam obecnych, każdego przeszukać i przesłuchać. Wszyscy to schrzanili.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top