Rozdział 3
-Dlaczego to zrobiłaś?! Pidge błagam cię myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi-Jęczał Lance.
-Chciałam, żeby twój chłopak siedział blisko ciebie.
-On.Nie.Jest.Moim.Chłopakiem-Wycedził, przez zaciśnięte zęby.
-Ale cały czas, o nim mówisz.
-Dlatego, że go nienawidzę.
Pidge spojrzała, na niego z uśmieszkiem godnym szatana.
-Doprawdy?
-Ale, za to...Tam idzie, moja ''dziewczyna''-Lance obrócił się, w kierunku Allury.
Dziewczyna stała, przy wysokim białowłosym chłopaku. Uśmiechała się i raz po raz, poprawiała włosy. Pidge udała, że się dusi.
-Oh proszę cię Lance...Ona tak bardzo wykracza, poza twoją ligę...I po za tym, ma chłopaka...I na pewno nie wie, nawet o twoim istnieniu.
Lance westchnął. Ze zbolałą miną, patrzył na dziewczynę. Tak bardzo chciałby, z nią kiedyś porozmawiać.
-Lepiej chodźmy, poszukać Hunk'a...-Zmienił temat.
-A może lepiej, poszukajmy twojego chłopaka? Wybiegłeś tak bez słowa, z pewnością się o ciebie martwi...
-Pidge!
-No dobra, przestanę...narazie. A tak w ogóle, to nie wiesz?
-Co?
-Hunk dość często, gada z taką jedną Shay.
-No i co z tego?
-Chyba mają się, ku sobie-Zachichotała dziewczyna.
-Że, co proszę?!
-To co słyszałeś. Ona jest z równoległej klasy i jest dość miła. Pożyczała mi kiedyś książki o astrologii-Oznajmiła.
Lance spuścił głowę. Nie wierzył, w słowa przyjaciółki. A co jeśli to prawda? A co jeśli Hunk znajdzie sobie dziewczynę i przestanie się z nim zadawać? Najbardziej zraniło go to, że przyjaciel nic mu, jak do tej pory nie powiedział.
-Pójdę się przewietrzyć-Mruknął.
Musiał na spokojnie przetrawić, tę informację.
-To takie miłe, że jednak idziesz poszukać Keith'a-Dziewczyna wprost nie mogła się powstrzymać, od kolejnej złośliwości.
Spojrzał na nią, z rosnącym zirytowaniem.
-Odpuścisz mi kiedyś?-Zapytał.
-Dobrze wiesz, że nie. W takim razie, ja pójdę do biblioteki. Matt obiecał mi kogoś, dzisiaj przedstawić-Powiedziała i odeszła.
Patrzył jak znika, za zakrętem korytarza. Westchnął i poszedł w stronę schodów. Nagle przypomniał sobie o tajemniczej piękności. I to tak gwałtownie, że prawie spadł z nich. Ciągle zastanawiał się, jak mogła się nazywać. Idąc rozglądał się uważnie. Możliwe, że dziewczyna jest, z równoległej klasy.
Wychodząc z budynku, prawie wpadł na grupkę dziewcząt siedzących na schodach. Był tak skołowany dzisiejszym dniem, że ledwo wyjąkał jakieś powitanie. Dziewczęta spojrzały na niego i zachichotały.To go podniosło nieco na duchu. Potoczył po, nich wzrokiem. Niektóre znał z klasy inne z widzenia. Ale była, jedna której w ogóle nie kojarzył. Jasnowłosa piękność z autobusu! Z wrażenia zaparło mu dech. Na jej widok, ponownie zabiło mu serce.
-Hej, hej piękna. Czy my się, skądś nie znamy?-Zapytał, z szarmanckim uśmieszkiem.
-Nie jestem pewna...Ale chyba wpadliśmy na siebie, w autobusie tak?
''A , więc mnie pamięta!''
-Istotnie...Twoja uroda mnie poraziła.
Dziewczęta znowu zachichotały. Jasnowłosa uśmiechnęła się, z delikatnym wymuszeniem.
-Mogę poznać, twe imię?-Zapytał.
-Nyma. Nazywam się Nyma. A ty?
-Jestem Lance. Skoro już się poznaliśmy, to może pójdziesz ze mną na lunch? Bo lepiej nie zadawać się z obcymi osobami-Zamrugał zalotnie.
-Hmm...Nie mam, nic przeciwko-Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
-Nyma...Ale przecież ty masz chłopaka...-Zauważyła dziewczyna o krótkich fioletowych włosach.
-Że niby ja? Przecież ja, już daawno z nim zerwałam-Zaśmiała się.
Oczywiście kłamała. Ale skąd Lance, mógł wiedzieć? W tej jednej chwili liczyło się to ,że pójdzie na lunch z dziewczyną swoich marzeń!
-Nie mogę się, już doczekać-Lance uśmiechnął się szeroko.
Zszedł ostrożnie po schodach, potykając się na końcowym odcinku. Dziewczęta zachichotały po raz ostatni i powróciły do rozmowy o nowych butach Zethrid.
>...<
Lance czuł się, jak w niebie. Szedł, przez dziedziniec z rozmarzonym spojrzeniem. Już wyobrażał sobie ich spotkanie.
Zatrzymał się dopiero, gdy usłyszał czyjeś wołanie.
-Hej nowy kolego!-Podniósł wzrok, zaskoczony.
Nieopodal niego, stał Keith. Oparty o mur, palił papierosa i uśmiechał się złośliwie na jego widok.
-Jak chcesz wiedzieć, to ja mam imię.
-Serio? Nie mam pomysłu, co do tego-Wzruszył ramionami ,zaciągając się papierosem.
-Po pierwsze, nazywam się Lance. Po drugie, po co co chciałeś ze mną usiąść, jak nawet nie znałeś mojego imienia i w końcu...Ty palisz?!
-A co w tym dziwnego?-Zapytał patrząc, na niego obojętnie.
-Wiesz, jak bardzo, to jest niezdrowe? Nie rozumiem, jak można się tak truć. Jeśli myślisz, że dziewczyny to lubią to się mylisz.
-Lance...-Myślał, że już wyjaśnił mu pewną sprawę.
-...Myślisz, że chciałyby się całować z kimś, kto pali? Oczywiście, że nie. Gdyby moja mama się dowiedziała, że palę to z pewnością by mnie zabiła. Czy twoi rodzice, o tym wiedzą? Co chcesz, przez to osiągnąć? Zniszczysz sobie tylko zdrowie i życie i...
-Lance-Keith nieoczekiwanie, złapał chłopaka, za koszulkę i przyciągnął do siebie.
Jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko jego. Lance przełknął ślinę. Od dymu papierosowego i jego mocnych perfum, zakręciło mu się w głowie.
-Po prostu się zamknij. Robię ze swoim życiem to co mi się podoba, rozumiesz?-Jego ton, był stanowczy i nieco ostry.
-Ale-
-Powiedziałem ci, żebyś się zamknął.
Tego było za wiele, jak dla Lance'a. Stanowczo odepchnął od siebie chłopaka.
-Nie będziesz mi mówić, co mam robić!
Nastała niezręczna cisza. Lance gotował się od środka, natomiast Keith nadal wpatrywał się w niego kpiąco. Ten nagły wybuch złości szatyna, całkiem mu się spodobał. Dziwiło go jednak to, że obchodzi go jego los.
-Czyli w takim razie, martwisz się o mnie?-Spytał, kpiącym tonem.
-Ja...Nie oczywiście, że nie. Mam gdzieś, co robisz ze swoim życiem. Mam nadzieję, że niszczenie sobie życia jest dla ciebie zabawą idioto.Twoje płuca, by mi za to podziękowały-Stwierdził dobitnym tonem.
-Oczywiście, że czerpę z tego przyjemność Lance! Naprawdę uwielbiam to robić.Myślę, że i ty możesz kiedyś spróbować...O ile już tego, nie robisz-Chłopak uśmiechnął się czarująco-Moje płuca i ja jesteśmy ci, bardzo wdzięczni za troskę!
Szatyn nic na to, nie odpowiedział. Omiótł go, ostatnim spojrzeniem i odszedł w kierunku szkoły.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top