29. Otwórz oczy, Adam

Bailey
Po tym jak zaniosłam kołdrę do pokoju gościnnego, wróciłam do zdezorientowanego Colina.

- Czemu go nie pogoniłaś? - zapytał z nieukrywanym niesmakiem.

- Nie mogłam.

- Jeszcze przed chwilą się na niego wydzierałaś, a teraz proponujesz mu nocleg.

- Mów ciszej.

- Nie zamierzam - burknął. - Kompletnie cię nie rozumiem.

Podniosłam z łóżka swoją piżamę i poszłam się przebrać do łazienki.

Kiedy wiązałam sznureczki przy spodenkach, ktoś zapukał do drzwi.

- Chwila.

Rozpuściłam włosy, odłożyłam gumkę na półkę i złapałam za srebrną klamkę.

- Widzisz, ja przynajmniej pukam.

Minęłam szybko Adama, by nie zdążyć się zarumienić. Nadal mi wypominał naszą wpadkę z pierwszego dnia pobytu w moim domu.

Colin też zdążył się już przebrać i leżał na swoim materacu.

- Nie oglądamy filmu? - zapytałam.

- Nie mogę żadnego znaleźć.

Podeszłam do włączonego laptopa i wpisałam w Google: "fajne filmy dla młodzieży".

- Jesteś zły? - rzuciłam przez ramię.

- Nie - westchnął - ale rozczarowany.

- Mną? - Uniosłam ciemne brwi.

- Za łatwo się dałaś. Było go męczyć do końca.

Usiadłam na krześle, nie spuszczając z niego wzroku. Od kiedy bawił się w Wujcia Dobrą Radę?

- Powiedz przynajmniej, co zamierzasz.

- Nie wiem... On chce jutro wracać do Kanady.

- Dziesięć minut temu gadał, że tego żałuje, a ty jesteś dla niego najważniejsza, bla, bla, bla...

- Nie pomagasz, Col.

- To, że jestem gejem nie znaczy, że nie znam się na hetero związkach. Miłość to miłość.

- Nie wątpię.

- Nie wierzę, że godzinę temu byłaś gotowa go ukatrupić, a teraz latasz cała w skowronkach.

- W żadnych skowronkach. - Rzuciłam w niego paczką chusteczek. - Dobrze wiesz, że nie ma gdzie spać.

- A co z jego ojcem?

- Nie żyje - przerwał nam inny głos.

Obróciłam się przestraszona, a w drzwiach ujrzałam Adama. Jak dużo słyszał? O czym my rozmawialiśmy?

- O czym ty mówisz? - Zmarszczyłam czoło.

- Nie ładnie podsłuchiwać - prychnął Colin.

Wilde wszedł do środka i oparł się biodrem o szafę na ubrania. Miał na sobie piżamę w czerwoną kratę, która dodawała mu wiele uroku.

- Byłem dzisiaj u niego, ale go nie zastałem. Dlatego, że od ponad miesiąca albo dłużej, nie żyje.

- Och - tylko tyle byłam w stanie z siebie wydusić.

- Nie wiem dlaczego. Inaczej pewnie w ogóle bym tu nie przyszedł, ale... - nie dokończył.

- Nie masz nikogo?

Popatrzyłam karcąco na zuchwałego Colina. Gdybym siedziała bliżej, dostałby ode mnie po głowie.

- Ta, stary. Zostałem sam. Jutro się zmywam. Tutaj już nawet nie mam domu.

- Słyszałaś, Bailey? - Colin nie miał zamiaru przestać. - Znowu chce cię zostawić.

- To nie tak - zaprzeczył Adam. - Po prostu nic tu nie mam. Ani pracy, ani mieszkania.

- Bo postanowiłeś to wszystko rzucić i pojechać w pizdu.

- Colin!

Oboje popatrzyli na mnie zdziwieni. Wybiegłam z sypialni i wyszłam na jedyny balkon. Oparłam łokcie na białej poręczy, patrząc na granatowe niebo. Gdybym paliła, już papieros wystawałby mi z ust. Jednak jestem grzeczną dziewczynką, a one nie śmierdzą dymem.

Zamierzałam chwilę tu postać i pomyśleć. Nie oczekiwałam goniących za mną chłopaków. Mój spokój niestety został przerwany odgłosem zamykanych drzwi. Na balkon wyszła tylko jedna osoba i oparła się o balustradę pośladkami.

- Przykro mi w związku z twoim tatą - powiedziałam. Nie musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć, że to on. - I przepraszam za Colina.

- Nie musisz, ma rację.

- Mimo wszystko przesadził.

- Należało mi się. - Popatrzyłam w jego oczy. Gdyby miały morski kolor, już dawno bym w nich utonęła.

- Co zrobimy? - zapytałam bez emocji.

- Nie wiem, Bailey. - Uśmiechnął się, a potem przygryzł wargę. - Nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie.

- Nie wyjeżdżaj.

- Nie mogę tu zostać. Nic mnie tu nie trzyma, a w Richmond mam małe mieszkanie nad zatoką.

- Nic cię tu nie trzyma? - powtórzyłam jego słowa mocnym tonem. - Czy ty masz rozdwojenie jaźni? Zdecyduj się, kim dla ciebie jestem!

Zmarszczył gęste brwi, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Czy facetom trzeba wszystko tłumaczyć?!

- Myślałam, że się pogodziliśmy i jest okej. Możesz być w stosunku do mnie fair i wyjawić swoje uczucia? Powiedz prosto z mostu, czy mnie lubisz, czy masz mnie głęboko w dupie!

Zabić najpierw jego czy siebie? Gapiłam się na niego z zaciśniętymi zębami, a on jeździł obojętnym wzrokiem po ogrodzie. A potem wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, co wytrąciło mnie z równowagi.

- Palisz?!

- Moja sprawa.

- Daj mi to. Nie pal tego świństwa!

Wkurzył się, kiedy próbowałam mu wyrwać paczkę, więc cisnął nią w kąt balkonu.

- Jest w każdym stopniu NIEidealny, Bailey - powiedziałam sama do siebie. - Ogarnij się, dziewczyno.

- Słyszę to.

- Przecież o to mi chodzi - prychnęłam.

Odwróciłam się do niego bokiem, by nie musieć patrzeć w jego oczy. Emanowały spokojem, którego mi w tej chwili brakowało.

- I nie mam cię w dupie.

- Jak to ładnie zabrzmiało - udałam śmiech. - Może wracajmy do środka.

- Czekaj, nie chcę rozmawiać przy Colinie.

- Rozmawiać? - Przystanęłam. - Słucham cię, kochany.

- Nie możemy utrzymywać relacji mimo mojego wyjazdu? Przecież są telefony, Skype... W tej chwili nie mam jak tu zostać.

- Było o tym pomyśleć, zanim uciekłeś jak tchórz.

- Bailey, no... - Zakrył twarz dłońmi. - Nie wiem co robić. Po prostu nie wiem...

Usiadłam na kafelkowej podłodze i pociągnęłam go za rękę w dół. Zjechał plecami po ścianie aż do pozycji siedzącej. Cały czas przygryzał dolną wargę, jakby miał się rozpłakać, ale oczywiście nie zrobił tego. Był silny. O wiele silniejszy ode mnie.

- Jesteś beznadziejnym rozmówcą - westchnęłam.

- Wiem.

- I beznadziejnym przyjacielem.

- Nie dołuj mnie, proszę.

Oparłam głowę o chropowatą ścianę. Poczułam jak nasze dłonie zetknęły się bokami na podłodze, ale nie zabrałam swojej. On też tego nie zrobił.

- Jestem beznadziejny we wszystkim.

Spojrzałam na niego spod opadających na twarz włosów. Nie powiedział tego z uśmiechem, a prawdziwą powagą.

- Nie przesadzajmy. Na pewno jest coś, w czym jesteś dobry.

- Na przykład? - Jego pytanie zawisło w powietrzu, bo zabrakło mi odwagi na odpowiedź. 

W czym był dobry? W całowaniu, przyprawianiu mnie o rumieńce, uściskach, byciu odważnym i niezniszczalnym, w życiu na własną rękę...

- Nie masz pomysłów, co? - Wyprostował nogi.

- Mógłbyś być dobrym chłopakiem - wyznałam. - Gdybyś tylko otworzył oczy.

Podniosłam się z podłogi, otrzepałam ręce i wróciłam do środka domu.

Adam
Przez ostatni miesiąc nie miewałem trudnych i nieprzespanych nocy. Budziłem się promieniami słońca, które wpadały przez sypialniane okno. Wynająłem bardzo tanie mieszkanko nad wodą. Widok rekompensował wszelkie niewygody, których mogłem spodziewać się po niskiej cenie. Żyłem za ostatnią wypłatę i szukałem nowej pracy. Czułem się naprawdę szczęśliwy i... wolny. Nikt mnie nie znał. Czysta karta była dla mnie jak nowe życie.

Tej nocy jednak nie mogłem zasnąć. Zamykałem oczy, by po chwili je otworzyć. Zbyt dużo kwestii nie zostało wyjaśnionych i to nie dawało mi spokoju. Cały czas słyszałem w głowie jej zdenerwowany, smutny i rozczarowany głos. Był taki przeze mnie.

Nie jestem dla niej wystarczająco dobry. Nie jestem jej wart. Zasługuje na kogoś lepszego i dobrze o tym wiem. Przy mnie nie rozwinie skrzydeł. Nie mogę jej uszczęśliwić, zapewnić bezpieczeństwa, darzyć bezwarunkową miłością. Nie mogę przy niej zostać, ani zabrać ją do Kanady. Nie jestem takim, na jakiego mnie kreuje. Nie kocha mnie, tylko swoje wyobrażenie o mnie.

Nie mogę zostać w Portland, bo po prostu nie mam takiej możliwości. Nie cofnę mojej przeprowadzki, bo to jedyna rzecz, której ani trochę nie żałuję i z której jestem w stu procentach zadowolony. Nie chcę zawieść Bailey, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Wszystkich wokół rozczarowuję i krzywdzę... Ale mało mnie to obchodzi. To przez nich taki się stałem. Nie zależy mi na ludziach i ich uczuciach, więc co za różnica, czy do grona nieszczęśników dołączy jeszcze jedna dziewczyna?

Otóż duża różnica.

Zasnąłem po drugiej w nocy, a budzik zadzwonił o siódmej trzydzieści. Czułem się nieżywy. Nie mogłem jednak leżeć tak do południa. Zamierzałem jak najszybciej wyjść z jej domu, by więcej jej nie krzywdzić pustymi słowami.

Ominąłem śniadanie, bo nie chciałem grzebać po lodówce państwa Adams, i po przebraniu się, od razu ruszyłem ku drzwiom wyjściowym. W ostatniej chwili jednak wyczułem brak telefonu w kieszeni, bo skubany został przy łóżku. Po cichu wróciłem do pokoju i zgarnąłem go z szafki nocnej.

Wymknąłem się na korytarz, który z każdą minutą jaśniał od porannego słońca. Zagapiłem się na duże okno, za którym latały ptaki, przez co na coś wpadłem.

- Sorry, Adam - powiedział zaspany Colin.

Popatrzyłem nerwowo na przyczynę stłuczki - drzwi od sypialni Bailey.

- Co robisz? - naskoczyłem na niego.

- Idę się wysikać, a ty? - Potarł palcami oczy. - Wychodzisz?

Spojrzałem w dół na ubrane buty.

- Tak. Wracam do domu.

- Czekaj - ożywił się nagle. - Jedziesz do Kanady?

- Ciszej, stary. Złapię jakiegoś stopa i już mnie nie będzie.

On w odpowiedzi wepchnął mnie z powrotem do pokoju gościnnego, w którym spałem, i przyparł mnie do ściany. Nie był jakiś bardzo silny, ale jego wzrok mógłby zabijać.

- Zwiewasz? - zapytał przez zęby. - Po tym wszystkim co wczoraj wyprawiałeś?

- Wiem, nie powinienem tu przychodzić.

- Nie o to mi chodzi. Myślałem, że załapałeś, a ty tym czasem postanawiasz wymknąć się bez pożegnania z Bailey.

- Tak będzie lepiej.

- Dla kogo?!

- Cicho, Col, bo wszystkich obudzisz.

- Nie wiem, dlaczego to ciebie wybrała - prychnął. - Jesteś dupkiem, a zwykle od takich stroniła. Nie chcę, by wypłakiwała mi się w ramię, gdy znowu wyjedziesz. Albo to jakoś załatwicie, albo ci zaraz walnę, bo mnie wkurzasz. - Nigdy wcześniej chłopak nie zachowywał się tak impulsywnie.

- Uspokój się.

- Zamknij się - uciszył mnie. - Nie możesz jej tego zrobić. Nie znowu.

- Nie mam wyboru.

- Oczywiście, że masz. - Docisnął mnie mocniej do ściany. - Jeżeli ci na niej zależy, zawalcz o nią. Pokaż jej, że jest dla ciebie ważna. Do cholery, ty lepiej powinieneś wiedzieć, jak obchodzić się z dziewczynami.

Westchnąłem zirytowany. Że też doczekałem się reprymendy ze strony geja.

- Zachowaj się jak mężczyzna! Nie ośmieszaj naszej płci.

- To nie ja lubię w dupę.

Dostałem za to po mordzie. No cóż, należało mi się.

- Może lepiej zjeżdżaj do tej Kanady! - Ponownie uderzyłem głową o ścianę, gdy mnie na nią popchnął. - Nie pozwolę Bailey się z tobą męczyć!

Odwróciliśmy głowy w stronę drzwi, gdy usłyszeliśmy głośne chrząknięcie. Stała tam brunetka i przyglądała nam się z uśmiechem.

- Flirtujecie za moimi plecami?

Wyrwałem się Colinowi i z czerwonym policzkiem minąłem ją w przejściu. Pogoniła za mną, a przyjaciela całkowicie zignorowała.

- Co się stało?

- Nic takiego, Bailey - odparłem z udawanym uśmiechem. - Tak będzie lepiej.

- Lepiej? - Złapała mnie za rękę. - Idziesz gdzieś?

- Do Kanady.

- Co? - Zaparła się nogami. - Teraz? Dlaczego mnie nie obudziłeś?

Popatrzyłem w jej brązowe oczy. Momentalnie się uspokoiłem. Ten kolor tęczówek dobrze mi się kojarzył.

- Proszę, zrozum mnie, Bailey. Tam jest mi lepiej. W końcu mogę zrealizować wszystkie plany i marzenia. Nie mogę zostać w Portland.

- Myślałam, że inaczej to załatwiliśmy...

- Tak, wiem. - Uniosłem jej brodę. - Nie chcę cię zostawiać, ale nie mam wyboru. A ty wcale mnie nie kochasz. Nie chciej tego, bo to źle się skończy. Nie jestem ciebie wart. Zasługujesz na kogoś lepszego.

Wyprzedziła mnie i zasłoniła ciałem schody. Nie chciała mnie puścić na dół.

- Pozwól, że ja o tym zdecyduję - mówiła szybko i dobitnie. - Nie masz o niczym pojęcia.

- Nie mogę dać ci tego, czego oczekujesz.

- A czego oczekuję?! Nigdy nawet nie zapytałeś!

W naszą "rozmowę" wtrącił się Colin, w którego oczach już kompletnie zginąłem.

- Daj sobie z nim spokój, Bailey. To cham, którego nie obchodzą uczucia innych. Nie będziesz przy nim szczęśliwa, a on nawet sam to przyznał.

- Pozwólcie mi samej wybrać! Mam swoje serce i mózg, i potrafię obydwu używać, do cholery!

Kolejna para pojawiła się na horyzoncie. Z trzeciej sypialni na piętrze wyszli rodzice dziewczyny. Nie wyglądali na zadowolonych naszą poranną kłótnią, która wyciągnęła ich z łóżka.

- Co to za słownictwo? - zwróciła się matka do córki.

- Przepraszam, mamo - zmieszała się dziewczyna.

- Co to za kłótnie o tej godzinie? - dołączył pan Adams. - Od kiedy wstajesz przed dziesiątą?

- Przepraszamy - odezwałem się. - Już nie będziemy robić zamieszania. Dziękuję za gościnę.

Zbiegłem schodami na parter, ale Bailey nie zamierzała się mnie tak szybko pozbyć. Jej rodzice musieli wrócić do pokoju, bo usłyszałem trzask drzwi.

- A róbcie, co chcecie! - krzyknął Colin z góry.

Złapałem za klamkę, ale nie nacisnąłem jej. Musiałem jeszcze raz na nią spojrzeć. A to wystarczyło, bym stracił odwagę na opuszczenie jej domu.

- Przestańcie - załkała. - Mam was wszystkich dość.

Osunęła się na ostatni schodek, a jej twarz zasłoniły długie włosy. Płakała. Przeze mnie. Już nie pierwszy raz.

Nie mogłem wyjść. To byłby cios poniżej pasa. Usiadłem obok niej i ogarnąłem wzrokiem jej trzęsące się ciało. Była taka drobna i nieszkodliwa... Zupełne moje przeciwieństwo.

- Nie płacz, proszę. - Odgarnęłam jej kilka kosmyków za ucho. - Czuję się okropnie.

- A ja niby nie? - jej głos zniekształcał cichy szloch. - Walczę o chłopaka, który ma mnie gdzieś. To żałosne.

- Żałosne jest to, że ja nie walczę.

Popatrzyła na mnie przez kilka sekund, po czym oparła głowę o ścianę.

- Możesz jechać. Nie będę cię zatrzymywać.

- Jak to? - zapytałem, marszcząc brwi. 

- Może jednak to powiedzenie ma sens.

- Jakie powiedzenie?

- No "jeżeli kogoś kochasz, pozwól mu odejść".

Złapałem ją za mokrą od wycierania łez rękę. Mógłbym to robić do końca życia.

- "Jeżeli kocha, to wróci".
 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top