27. Zakończenie roku szkolnego
Bailey
Myślałam, że jest chory. Do głowy mi nie przyszło, że mógł mnie zostawić. Nie docierały do mnie słowa wychowawczyni, gdy mówiła, że Adam nie będzie już chodził do naszej klasy. Zapytałam dlaczego. Fry pokręciła z politowaniem głową. "Wyprowadził się do innego miasta, słońce" - powiedziała.
To nie tak, że za wszelką cenę chciałam go przy sobie zatrzymać. Prędzej czy później uciekłby z Portland, bo nie czuł się tu dobrze. Wiedziałam o tym, ale nie sądziłam, że tak szybko wyprowadzi się z nowego mieszkania, rzuci dochodową pracę, zostawi mnie bez jakiegokolwiek pożegnania. To mnie najbardziej bolało. Że zapomniał o miesiącach, które dla niego poświęciłam. O miesiącach, w których byłam jego bratnią duszą, przyjaciółką, wsparciem. O miesiącach, które dla obu z nas znaczyły dużo, wymęczyły nas, zmieniły, a nawet otworzyły oczy na niektóre sprawy. O miesiącach, podczas których na jego twarzy gościł uśmiech, zdjął maskę obojętności i mógł być prawdziwym sobą.
Cholernych miesiącach, które za wszelką cenę chciałam wymazać z pamięci. Marzyłam o tym, by cofnąć czas i nigdy nie odezwać się do Adama. Nie wyciągnąć pomocnej dłoni, nie spojrzeć na niego inaczej, nie oddać części serca. To były dni pełne emocji i szczęścia, a ja naprawdę chciałam o nich zapomnieć. Tak byłoby łatwiej. Ale życie nigdy nie jest łatwe.
"Jeżeli kogoś kochasz, pozwól mu odejść." Znacie, prawda? Większej głupoty chyba nigdy nie słyszałam. Jezu, gdybym miała wybór, nie pozwoliłabym. Przynajmniej nie bez ani jednego słowa. Nie w ten sposób.
Na moich jedynych osiemnastych urodzinach byli wszyscy przyjaciele. Wszyscy, poza Adamem Wildem. Pragnęłam, by ten dzień minął jak najlepiej, bym czuła się jak księżniczka, żeby wszyscy się bawili.
Tak było! Nigdy nie uśmiechałam się tyle, co tej soboty. Nikt nie miał prawa mi tego zepsuć, a tym bardziej nieobecni. Rozpierała mnie radość, którą dodatkowo wzniecał Colin. Postarał się, bym spędziła osiemnastkę w niesamowitej atmosferze i podarował mi piękny prezent. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek płakała ze szczęścia.
***
Maj, czerwiec... Sekundy, minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące... Czas leciał, a jego wysoka sylwetka nie pojawiała się na horyzoncie. Codziennie zasypiałam z myślą, czy żyje, jak się czuje, co robi i czy tęskni. Zachowywałam się w szkole, jakby nigdy żaden Adam nie przekroczył progu drzwi naszej klasy, ale nigdy nie przestałam widzieć heterochromicznych oczu. Akurat te trudno zapomnieć.
Koniec drugiego półrocza zbliżał się wielkimi krokami. Już czułam ciepłe promienie słońca, morską bryzę i piasek pod stopami. Zapowiadały się wakacje pełne wrażeń, spędzone z rodziną i przyjaciółmi. Miałam pełno planów, ale głównym punktem sierpnia były dwa tygodnie nad samym wybrzeżem.
Od zawsze ciągnęło mnie do wody. Pływanie należało do moich ulubionych sportów, jeżeli nawet nie najlepszych. Nie mogłam się doczekać momentu, aż wskoczę w fale oceanu, a one pozwolą mi się zrelaksować i zapomnieć.
Patrzyłam na płaczące trzecioklasistki, które nie chciały opuszczać murów liceum. Pomyślałam sobie, czy ja też tak będę się zachowywać. Czy będzie mi przykro skończyć szkołę? Raczej nie, gorzej będzie się rozdzielić ze znajomymi i przyjaciółmi. Colin nigdzie się nie wybiera, ale nie spotkamy się na studiach.
Ech, studia... Właśnie skończyłam drugą klasę, a nadal nie miałam planów na przyszłość. Czułam się za młoda na podejmowanie ważnych decyzji, które mogły zaważyć na moim życiu. Nie miałam pojęcia, w którym kierunku mnie najbardziej ciągnie. Humanistyka, biologia, muzyka, a może plastyka? Moje hobby nie prowadziły do żadnego zawodu. Lubiłam muzykę, ale nie potrafiłam śpiewać ani perfekcyjnie grać na jakimś instrumencie. Czytałam pokłady książek, ale nie wydawałam własnych. Rysowałam i podobno dobrze mi to wychodziło, ale nie wyżyję ze sprzedaży marnych obrazów. Lubiłam zwierzęta, ale nie byłabym wstanie spełniać lekarskich obowiązków. Interesowałam się różnymi pomniejszymi rzeczami, ale żadne nie składały się w całość, umożliwiającą mi wybór pracy.
Czułam się nijaka i jakaś taka niezdecydowana. Każdy miał choć odrobinę pomysłów na kierunek studiów, a ja mniej niż zero. Nawet Adam ułożył sobie jakiś plan i dlatego uciekł z Portland. Pewnie siedział gdzieś po drugiej stronie Stanów i popijał drinka z palemką na złotej plaży.
- Idziemy do klasy? - Colin przerwał moje rozmyślania.
- Jasne, chodźmy.
Poszliśmy do naszej sali, gdzie przy biurku stała pani Fry.
- Jesteśmy w komplecie? - zapytała, uśmiechając się szeroko. - To był ciężki, ale i przyjemny rok. Wydarzyło się dużo rzeczy, które jeszcze będziecie wspominać, zobaczycie. Dziękuję za wszystkie kwiaty, a zaraz rozdam wasze świadectwa.
Poparzyłam na przyjaciela, który wymieniał uwagi z Benem. Jeszcze tylko rok...
- Bailey - westchnęła wychowawczyni, ale nie był to odgłos niechęci, a raczej sympatii.
Wstałam z ławki i podeszłam do dumnej kobiety. Wyglądała niezwykle elegancko w swojej czarnej sukience, gdzie ja w spodniach poczułam się źle ubrana.
- Kochanie, w tym roku troszkę się opuściłaś w nauce, ale nie było tak źle! - Wręczyła mi świadectwo. - Liczę, że w następnym roku weźmiesz udział w jakimś konkursie i go wygrasz, a wiesz, że masz takie możliwości.
Pokiwałam wymijająco głową.
- Dziękuję za niezastąpione lekcje plastyki.
- Było bardzo miło, tym bardziej z tak zdolnymi uczniami, jak ty.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Mimo wszystko lubiłam tę babkę.
Odwróciłam się niespiesznie i wróciłam na swoje miejsce. Do wychowawczyni podszedł Terry, a mnie znowu naszły filozoficzne rozmyślania. Co jeśli jeszcze dziś rozjedzie mnie ciężarówka, a ten głupi papier jest moim ostatnim świadectwem?
Godzinę później siedzieliśmy w moim domu i jedliśmy serowe chipsy. Colin co chwilę szarpał się z kołnierzem białej koszuli, który drapał go w tył szyi. Ja przebrałam się w dresy, na co patrzył z zazdrością.
- Ej, mamy wakacje! - krzyknął, jakbym znajdowała się w drugim pokoju, a on dostał objawienia.
- Tak, Col, wiem.
- Ale fajnie.
Tak by the way, słyszeliście o tym, że mężczyźni dojrzewają do piątego roku życia, a potem już tylko rosną?
- Trzeba to jakoś uczcić.
- Jak? - Odłożyłam na biurko pustą szklankę. - Dzisiaj?
- No tak. Toż to najlepszy dzień w roku.
- I co chcesz zrobić? Idziemy wybić okna w szkole, pomazać sprejami ściany albo w ogóle od razu podpalić?
- Nieee... Takie rzeczy lepiej po skończeniu trzeciej klasy.
Wywróciłam teatralnie oczami.
Ostatecznie wyszliśmy z domu i ruszyliśmy w nieznane. Odwiedziliśmy po drodze miejsca, w które często chodziliśmy za dzieciaka. Jako sentymentalne osoby, wspominaliśmy stare, dobre czasy i kupiliśmy lody.
- Pamiętasz jak strąciłaś mi kiedyś całego rożka do kałuży?
- Nie, kiedy to było?
- Tydzień temu.
Zaśmiałam się. Jak dobrze, że go miałam. Colina, nie loda.
- Usiądziemy?
Wskoczył na murek, na którym znajdowały się deski imitujące ławkę. Oblizałam patyczek z topniejących pyszności, a on wrzucił swój do kosza. Zawsze jadłam najwolniej.
- Ładnie tu, nie? - Rozejrzałam się po okolicy.
- No, nigdy się tu nie zapuszczaliśmy.
- Nie wierzę, że wytrzymałam z tobą tyle lat...
- No wiesz co! To ty jesteś nieznośna!
Popchnęłam go lekko, ale wystarczyło, by fiknął w tył.
- Bailey!
- Jezu, sorry. - Wywróciłam oczami. Czy ja nie za często wywracam oczami? - Chodź tu.
- Nie, bo jeszcze mnie zepchniesz na drogę.
- Nie zabiłabym cię.
Popatrzył na mnie sceptycznie.
- To nie zabrzmiało szczerze.
- Przecież wiesz, że cię kocham. Ty jeden nie musisz się martwić o morderstwo.
- Dobrze, że Thoma tu nie ma. - Zrobił dzióbek.
- Chcesz buziaka?
- Thoma tu nie ma, ale i tak go nie zdradzę. Spadaj, klucho!
- A więc wracamy do komentarzy na temat mojego wyglądu?! - Założyłam ręce na piersi. - Schudłam dwa kilo, grubasie!
- Nie jestem gruby!
- Kiedy ostatnio wszedłeś na wagę... - przerwałam w pół zdania.
Colin patrzył na mnie wyczekująco, ale ja kompletnie zapomniałam o tym, że cokolwiek mówiłam. Cała moja uwaga skupiła się na osobie, która przemierzała ulicę. Nie... to nie może być on.
- Na co się gapisz? - zapytał Colin.
On go jeszcze nie widział. Szukał wzrokiem czegokolwiek, co mogło wprawić mnie w osłupienie.
- Bailey? - Pomachał mi ręką przed twarzą. - Co ci jest?
Wstałam z murka i zrobiłam krok w przód. Popatrz na mnie, pomyślałam.
- Gdzie leziesz?
Nie zwracałam już uwagi na blondyna, bo moje serce przyspieszyło swoje bicie na widok czarnej bluzy. Dokładnie to jej właściciela. Szedł chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Trzymał w dłoni telefon i patrzył na ekran.
No dalej, tu jestem.
Nagle auto z piskiem zahamowało na pasach, co zmusiło go do podniesienia wzroku znad komórki. Spojrzał lekko przestraszony na srebrne BMW, a później na przechodniów, którym na szczęście nic się nie stało.
Jedno spojrzenie, proszę cię.
I... tak. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, co uderzyło we mnie jak piorun. To on. To naprawdę on.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top