16. Szpital

Adam

Obudziłem się w sali szpitalnej. Pierwszym co zobaczyłem, była kroplówka podpięta wenflonem do mojej żyły. Za oknem rozpościerało się błękitne niebo, co oznaczało, że zaczął się kolejny dzień. W pomieszczeniu oprócz mnie nie było nikogo. Drugie, puste łóżko wydawało się wolne od pacjentów.

Wspomnienia z zeszłej nocy uderzyły we mnie z ogromną siłą. Pamiętałem każde uderzenie, każde przekleństwo, każdy śmiech... Dlaczego skopali mnie tak, że nie miałem siły się podnieść? Nie miałem siły uciekać przed postępującym pożarem, który wywołali cholernym papierosem.

Otworzyły się białe drzwi, a do środka wszedł mężczyzna ubrany w lekarski kitel.

- Dzień dobry, nazywam się doktor Wilson. Coś cię boli?

- Głowa. - Dotknąłem czoła i syknąłem z bólu. - I chyba nie tylko ona.

- Zostałeś pobity, prawda? Dlatego cię boli. Masz dużo powierzchownych obrażeń.

Odsłoniłem kołdrę i ujrzałem szpitalną piżamę, w którą musiano mnie przebrać.

- Mogę iść do łazienki?

- Tak, ale poczekaj, wezwę pielęgniarkę. Jesteś dość mocno pobity, ale obyło się bez złamań kończyn czy żeber. Jedynie z nosem nie było za dobrze, ale już jesteś po operacji.

Dopiero teraz zauważyłem i poczułem usztywniający opatrunek na nosie.

- Długo spałem?

- Zaledwie dwa dni. Jesteś szczęściarzem, że zyskałeś jedynie niegroźne poparzenia pierwszego stopnia. Jeszcze chwilę dłużej w pożarze, a nie wiem, czy byś w ogóle przeżył.

Pocieszające, pomyślałem.

Następnie lekarz wyszedł i przysłał do mnie młodą pielęgniarkę z blond kitką i przyjemnym uśmiechem.

- Cześć, Adam. Nazywam się Danielle i będę twoją pielęgniarką.

- Cześć, Danielle. Możemy pójść do łazienki?

- Tak. - Podeszła do łóżka i pomogła mi się podnieść. - Uważaj.

Podpierany przez dwudziestolatkę wstałem na nogi, lekko się chwiejąc. Starałem się nie wydawać dźwięków przez dokuczający ból, więc zacisnąłem zęby.

Weszliśmy do własnej toalety i nie rozumiałem, do czego potrzebna miała mi być Danielle.

- Dalej już sobie poradzę - powiedziałem jej i zamknąłem drzwi ze szklanym, kwadratowym okienkiem.

Popatrzyłem w lustro, a moje odbicie trochę mnie zszokowało. Miałem limo pod okiem, wielki opatrunek na nosie, spuchnięte wargi, fioletowe ślady na linii szczęki, a po ściągnięciu koszulki zobaczyłem kolejne siniaki. Zacisnąłem palce na brzegu umywalki, powstrzymując się, by nie krzyknąć. Moje ręce pokrywały czerwone ślady posmarowane jakąś maścią.

Wszedłem pod prysznic, by wziąć pierwszą prawdziwą kąpiel od kilku tygodni. Że też lekarze musieli mnie widzieć i wąchać w takim stanie. A może mnie już umyli?

Omijałem miejsca, które nie potrzebowały kontaktu z wodą, mimo że miałem ochotę przemyć sobie twarz. Oparłem czoło o ściankę prysznica, pozwalając strumieniowi spływać po moich zmęczonych plecach. Ciepło zadziałało kojąco i odprężająco, czego właśnie było mi trzeba.

Dziwne, ale Danielle cały czas czekała na mnie w sali, siedząc na metalowym krzesełku przy łóżku. Uśmiechnęła się szeroko na mój widok.

- Wziąłeś prysznic? Niczego nie zamoczyłeś? - Wstała, by sprawdzić stan opatrunku.

- Nie, uważałem.

- Chociaż i tak będziemy musieli już zmieniać opatrunek. Usiądź, a ja się tym zajmę, dobrze?

Pokiwałem głową i zająłem swoje miejsce. Odchyliłem głowę lekko w tył, pozwalając jej działać.

Po dziesięciu minutach miałem założone nowe waciki i bandaże. Najmniej przyjemną częścią zabiegu, jak i chyba najmniej przyjemną na świecie, było wyciąganie drenów z nosa. Okropne uczucie. Czułem się, jakby na końcu trzymały mój mózg.

- Już po wszystkim - oznajmiła blondynka, chowając niepotrzebne rzeczy do koszyka. - Dobrze się czujesz?

- Tak, wszystko w porządku, ale mógłbym prosić o coś przeciwbólowego?

- Jasne, jest to wręcz wskazane.

Podała mi do ręki plastikowy kubeczek z wodą mineralną i białą tabletkę. Połknąłem ją przy pierwszym łyku i dopiłem resztę wody. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jaki byłem spragniony.

- Dzięki.

- Nie jesteś ciekaw, czy ktoś do ciebie przyszedł? - zapytała.

- Wiem, że nie.

- Mylisz się. Kiedy cię przywieźli, do nocy pod salą zabiegową siedziała jakaś dziewczyna z chłopakiem. Podobno wezwała do ciebie karetkę. Odebrała ją mama i zabrała do domu.

- Bailey tu była? - Poczułem bliżej nieokreślone uczucie.

- Chyba tak się nazywała. - Uśmiechnęła się pielęgniarka. - Doktor Wilson próbował się skontaktować z twoimi rodzicami, by mieć zgodę na przeprowadzenie zabiegów, ale nikt nie odbierał telefonu. Zrobił więc to bez ich zgody, by ratować twoje życie. Początkowo było źle, byłeś nieprzytomny.

- Moja mama nie żyje - przerwałem jej.

- Och, nie wiedziałam, przykro mi. - Zniknął z jej twarzy szeroki uśmiech.

- Nie szkodzi - odparłem szybko. - Ojciec i tak tu nie przyjedzie, więc nie zawracajcie sobie nim głowy.

- Jesteś jeszcze niepełnoletni, więc dobrze, gdyby jednak się zjawił. Nie martw się o to.

Odwróciłem od niej wzrok i zacząłem intensywnie wpatrywać się w zielonkawą ścianę.

- Jest jeszcze jedna sprawa - Danielle ściszyła głos. - Była tu policja, ale powiedzieliśmy, że to nie czas na przesłuchania.

- Dzięki. - Popatrzyłem jej przez chwilę w oczy. - Kurde.

- Zrobiłeś coś złego? - Zmarszczyła brwi.

Początkowo pomyślałem, że nie jest panią psycholog, księdzem czy kimkolwiek innym, komu powinienem się spowiadać, ale w sumie wydawała się miła. Potrzebowałem wyrzucić z siebie męczące mnie myśli.

- Uciekłem miesiąc temu z domu... Zatrzymałem się w jakiejś pustej chacie na przedmieściach i to w nim prawie zginąłem. Najgorsze, że przestałem chodzić do szkoły, a miałem przydzielonego kuratora, więc zainteresowała się tym i moim zniknięciem policja. Teraz jeszcze mogą zarzucić mi włamanie i zniszczenie mienia przez ten głupi pożar! Wszystko się spieprzyło!

Dopiero po chwili poczułem gorące łzy na policzkach. Ostatni i pierwszy raz od bardzo dawna płakałem w dzień śmierci mamy. Później wydawało mi się, że nie chciałaby, bym to robił i po prostu żył dalej.

Bailey

W poniedziałek od razu po szkole pojechałam autobusem do szpitala. Kobieta w recepcji powiedziała, że odwiedzić Adama Wilde'a może jedynie rodzina, więc podałam się za jego siostrę. Trochę się pogubiłam w korytarzach, ale pomogła mi spotkana pielęgniarka. W końcu odnalazłam odpowiednią salę na oddziele dziecięcym.

Gdy otworzyłam białe drzwi, zastałam ładną pielęgniarkę i płaczącego Adama. Ten widok rozdarł mi serce i zamiast wejść dalej, stałam jak głupia w przejściu, nie wiedząc co robić. Nigdy wcześniej nie widziałam chłopaka w takim stanie.

Po chwili mnie zauważył i szybko otarł rękawem oczy. Kobieta powiedziała mu, że gdyby jej potrzebował, niech przyciśnie czerwony przycisk, i wyszła na zewnątrz. Adam odwrócił się do mnie tyłem, zaczerpując głośno powietrze. Podeszłam do szpitalnego łóżka, kładąc ręce na brzegu kołdry.

- Nie powinnaś mnie widzieć w takim stanie - powiedział.

- Wszystko okej - odparłam spokojnym głosem.

Obeszłam łóżko, by móc spojrzeć mu w oczy. Miał je wilgotne od łez, ale już nie zanosił się szlochem. Patrzyłam trochę za długo na opatrunek na środku twarzy, zastanawiając się, co mu się stało. Usiadłam na metalowym krzesełku z okrągłymi dziurkami.

- Dzięki, Bailey.

- Za co? - Złapaliśmy chwilowy kontakt wzrokowy.

- Za wszystko. Za wezwanie karetki i w ogóle. Pielęgniarka mi powiedziała, że przyjechałaś wtedy do szpitala.

- Tak, byłam tu z Colinem, ale było za wcześnie, byśmy mogli do ciebie wejść.

Zapadła przygnębiająca cisza, którą przerwałam.

- Wszystko dobrze? Wyglądasz lepiej, niż myślałam.

- W sumie prawda. Tylko nos mam złamany. Płomienie prawie mnie nie tknęły.

Moje ręce pokryła gęsia skórka na myśl o pożarze. Na szczęście ktoś wezwał straż, inaczej mogłoby być za późno.

- Dlaczego się paliło? - zapytałam delikatnie.

- Podpalili papierosem zasłony i uciekli - odparł ze złością.

- Kto? - Zmarszczyłam brwi. - Kto je podpalił? Co się w ogóle stało, Adam?

- Nathan i Felix do mnie przyszli. - Popatrzył mi w oczy z nieskrywaną zawiścią. - Najpierw pobili mnie do nieprzytomności, a potem zostawili samego w pożarze.

Biły od niego taka nienawiść i żal do chłopaków, że aż zaczęły się również u mnie udzielać. Gdybym tylko ich spotkała w tym szpitalu, trafiliby na OIOM.

- Ale dlaczego? - zapytałam, mając świadomość, że nie będzie chciał odpowiedzieć.

- Bailey, fajnie, że przyszłaś, ale nie chcę o tym dłużej gadać, okej? Jestem trochę zmęczony. Śmieszne, bo przespałem całe dwa dni.

- Jasne, rozumiem. - Podniosłam się ze stołka. - Przyjdę jutro.

- Nie musisz - westchnął.

- Tym razem cię nie zostawię, rozumiesz? - Podniosłam swoją czapkę z podłogi. - Przyjdę jutro i porozmawiamy.

- Widzę, że nie ma się co kłócić.

Uśmiechnęłam się pod nosem i zostawiłam go samego w niedużym pokoju.

Idąc do domu, wróciłam wspomnieniami do feralnej soboty. Siedziałam z Colinem do drugiej w nocy na korytarzu, aż nie przyjechała po mnie zmartwiona mama. Nigdy nie zapomnę strachu, który wtedy czułam. Bałam się, że nie przeżyje... Gnębiła mnie niewiedza i poczucie winy, mimo że Waters powtarzał, że nie zrobiłam niczego złego. Ale wiedziałam, że gdybym bardziej zainteresowała się Adamem i jego sytuacją, mogłabym mu pomóc i nie doszłoby do żadnej tragedii.

Następnego dnia w szkole nie mogłam skupić się na lekcjach. Dostałam nawet uwagę (pierwszą w życiu) za "lekceważenie nauczyciela". Nie lekceważyłam jej, tylko wyłączyłam się na dłuższą chwilę. Cały czas miałam przed oczami zapłakanego Adama z zabandażowanym nosem.

Aż się we mnie zagotowało, gdy spotkałam na stołówce Nathana. Jakby nigdy nic przyszedł do szkoły i nie wyglądało, by ktokolwiek się dowiedział o jego ataku na Adama. Tak jak ostatnio poprosiłam go na stronę, ignorując sprzeciw Colina, któremu zdążyłam zrelacjonować rozmowę z poszkodowanym.

- O co ci znowu chodzi? - zbulwersował się Thatcher, gdy opuszczaliśmy stołówkę.

- Zamknij się, bo nie ręczę za siebie. - Usiadłam na ławce.

Nathan zajął miejsce obok mnie, opierając się teatralnie o tył siedzenia.

- Powiesz w końcu, dlaczego ci tak zależy na rozmowie ze mną?

- Nie pochlebiaj tak sobie. - Uśmiechnęłam się fałszywie. - Jestem tylko zaskoczona, że tak świetnie się czujesz i nie masz żadnych wyrzutów sumienia.

Udało mi się go zbić z tropu, przez co na jago czole uformowały się zmarszczki.

- Wiem o wszystkim. Musisz być serio głupi, jeśli myślałeś, że się nie wyda.

- Ej, stop. - Nachylił się ku mnie. - Co się nie wyda?

- Dobrze wiesz. - Walczyliśmy na spojrzenia. - Radzę ci się przyznać.

- Chyba śnisz.

- Jak nie ty, to kto inny to zrobi.

- Nie odważysz się. - Zaśmiał się krótko.

Uniosłam jedną brew, na co przestał się uśmiechać.

- Odważę, bo to zaszło za daleko, Nath.

- I tak się wszystkiego wyprę. - Założył nogę na nogę. - Nie byłem jedyny.

- Nie problem. Mówię ci tylko po dobroci, żebyś się do wszystkiego przyznał, bo jeżeli ja zacznę, to cała szkoła się dowie i przestaniesz być taki hop do przodu. To nie kolejna bójka czy gnębienie chłopaka. Prawie go tam zabiliście, Nathan. Nawet nie zainteresowałeś się tym, w jakim jest stanie.

Poruszył nerwowo szczęką, jakby choć trochę dotarło do jego zakutego łba.

- Mało mnie to obchodzi.

- Nie sądzę, ale jeśli serio tak uważasz, to jesteś większym zerem, niż myślałam.

Wstałam z ławki, zarzucając czarny plecak na ramię.

- Idę, bo mam ochotę ci przywalić - powiedziałam ze złością. - Ogarnij się i zrób w końcu coś co należy, dobra?!

Adam

Nazajutrz do mojej sali wprowadzono dwóch policjantów. Liczyłem, że spotkam ich w innych okolicznościach, bo w czwartek miałem zostać wypisany. Zostawili mnie jeszcze jeden dzień na obserwacji, czego sam chciałem. I tak nie miałem gdzie wracać.

- Witam, Micheal Hurt i Ben Agron - przedstawił obydwu wyższy policjant.

- Dzień dobry. - Kiwnąłem, siadając prosto na łóżku.

Oni przysunęli sobie stołki i usiedli na nich spasionymi od pączków tyłkami.

- Wie pan, dlaczego tu jesteśmy? - zapytał z chrypką Micheal.

- Chodzi o pożar?

- Między innymi tak. Mamy kilka pytań.

Starałem się wyglądać na opanowanego i spokojnego. Miałem zamiar kłamać i nie dać tego po sobie poznać.

- Po pierwsze, co pan robił w tym domu? Nie należy do pana.

- Tak, byłem pijany i pomyliłem domy.

- Jakim cudem dostał się pan do środka? - Uniósł brwi. - Wygląda nam to na włamanie.

- Drzwi były otwarte, dlatego pomyślałem, że to mój dom.

Z drugim mężczyzną wymienili się spojrzeniami, których nie potrafiłem rozszyfrować.

- Ale nie ja wywołałem pożar.

- A więc kto? I co się stało, że wygląda pan tak, jak wygląda?

- Zostałem pobity przez tych samych ludzi. Nie wiem jednak kim byli, bo nosili kominiarki. Może chcieli okraść ten dom.

Łyknęli ściemę. Liczyłem w duchu, że nie pociągną mnie do odpowiedzialności za wkroczenie na teren prywatny i zniszczenie mienia.

- Druga sprawa - powiedział Ben potężnym barytonem. - Długo nie chodziłeś do szkoły, co, chłopcze? - ten przestał zwracać się do mnie per pan.

- Tak, przepraszam.

- Mnie nie przepraszaj... Twoim obowiązkiem jest chodzenie do szkoły. Miałeś przydzielonego przez sąd kuratora, prawda?

Kiwnąłem głową.

- Nie mógł się z tobą skontaktować więc nas o tym powiadomił. Można powiedzieć, że byłeś poszukiwany. Gdzie się podziewałeś, kolego?

"Chłopcze", "kolego", kim ja kurde dla niego jestem? Wkurzały mnie jego zwroty, w których wyrażał brak szacunku do mojej osoby.

- Nie robiłem niczego nielegalnego.

- Och, oczywiście, nic takiego nie powiedziałem. Przestałeś jednak chodzić do szkoły, co w twojej sytuacji było bardzo niekorzystne.

- Wiem. - Oparłem się o poduszkę.

- Cieszę się, że się rozumiemy. - Skrzywił usta, co chyba miało być uśmiechem.

- To nie koniec problemów - wrócił do rozmowy tamten policjant. - Będziesz musiał się jeszcze stawić na komisariacie w związku z pożarem. Właściciel poniósł szkody materialnie i już został o wszystkim poinformowany. Będzie trzeba to wyjaśnić.

- Rozumiem.

- Kiedy wrócisz do zdrowia, wracasz i do szkoły, rozumiemy się? - Wyciągnął w moim kierunku palec wskazujący.

- Tak, obiecuję.

- W tej sprawie raczej nie wyciągniemy żadnych konsekwencji. Prędzej dyrektor się tobą zajmie. - Ben schował notatnik do kieszeni munduru. - Powinieneś się cieszyć. Tyle tygodni olewania nauki, z kuratorem na karku... Postaraj się, chłopie, bo skończysz w poprawczaku.

- Dziękuję, nie wywinę więcej głupstw.

Funkcjonariusze wstali ze swoich miejsc, rozciągając ręce, jakby siedzieli przede mną parę godzin.

- To tyle na dziś. Do widzenia, panie Wilde - pożegnał się niższy, brzuchaty.

- Do widzenia.

Po zamknięciu drzwi, położyłem się plackiem na łóżku. Wyrzuciłem z płuc powietrze, mrucząc sam do siebie pod nosem. Nie było tak źle. Szczerze, to byłem pewny, że zakują mnie w kajdanki czy coś.

Bailey

Dałam Nathanowi czas do czwartku, a tu nadszedł piątek i chłopak nadal nie poszedł na policję. Wiedziałam, że był zwykłym tchórzem, plus jego wysokie ego nie pozwalało mu na takie poniżenie.

Prawie szłam do dyrektora, ale powstrzymał mnie widok Adama na głównym korytarzu. Wkładał książki do szafki, a mijani uczniowie patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Widzieliśmy się w środę, ale nic nie udało mi się z niego wyciągnąć. W czwartek został wypisany więc już nie zawracałam mu głowy.

Podbiegłam do niego, zasłaniając mu od tyłu oczy. Poczułam pod palcami szorstki bandaż.

- Hmm... pan dyrek?

Zaśmiałam się i zabrałam ręce z jego twarzy.

- Hej, Bailey.

- Dlaczego dyrektor miałby zachodzić cię od tyłu? - Uniosłam lewą brew.

- Żartowałem. - Pokręcił z rozbawieniem głową. - Chodźmy na angielski. Stęskniłem się za Mirandą.

- Każdy ma inne gusta.

- Haha, gdzie szłaś?

Przez chwilę musiałam to sobie przypomnieć, ale tak, chciałam iść właśnie do dyrektora.

- Do twojego ukochanego. - Zasłoniłam palcami swoje oczy.

- Dlaczego? Masz jakieś problemy? - Zmarszczył brwi i poprawił na głowie kaptur.

- Nie, zamierzałam wydać Nathana.

- Co?! Nie rób tego, Bailey - zmienił ton głosu. - Dlaczego ze mną tego nie uzgodniłaś?

- Myślałam, że nie będziesz miał nic przeciwko. Przecież musimy powiedzieć. - Jego wyraz twarzy jednak mówił co innego. - Adam? Nie chcesz?

- Była u mnie w szpitalu policja i ich nie zdradziłem.

- Czemu? Przecież nie jesteś im nic winien. Możesz ich wydać. Ja na pewno to zrobię, bo nic mnie nie powstrzymuje.

Złapał mnie za ramię, uniemożliwiając dalszą drogę.

- Nie, Bailey, jeszcze nie. Boję się, że przez to będę miał kłopoty. Jak nie z Nathem i Felixem, to z policją.

Zawróciliśmy, by dojść w końcu pod klasę od języka angielskiego. Zadzwonił dzwonek, więc i tak nie mieliśmy wyboru.

- Sami tego nie zrobią - kontynuowałam. - Wiedz, że jestem po twojej stronie i zawsze stanę w twojej obronie. Daj znać, a powiem wszystko, okej?

- Okej, dzięki. Daj mi trochę czasu.

Pani Miranda ani słowem nie skomentowała braków w zeszycie Adama. Dyrektor musiał powiadomić nauczycieli o powodzie jego nieobecności i tak dalej, bo nauczyciele nie zarzucali go pytaniami. Zdarzało się jedynie "jak się czujesz?" i bezwstydne gapienie się na jego opatrunek na nosie.

Ogólnie Adam uchodził za sensację. Każdego obchodził jego powrót i każdy był ciekaw, dlaczego ma coś na twarzy. Zachowywałam się tak, by chłopak nie czuł się speszony. Specjalnie nie reagowałam na dziwne zachowanie innych ludzi.

Na stołówce z uśmiechem obserwowałam rozmawiającego bruneta z Colinem i Thomasem. Cieszyłam się, że się polubili i złapali wspólny język. Pewnie przez to, że przyjaciel był do mnie podobny i bardzo sympatyczny. Adam nie musiał się czuć zagrożony.

- Niedługo Mikołajki. Wiecie, czy szkoła szykuje jakąś zabawę, czy coś? - zapytał Thomas.

- Słyszałem o jakiejś dyskotece - odpowiedział mój przyjaciel, przeżuwając jednocześnie kawałek kurczaka ze swojej sałatki. Thom podbierał od niego sałatę.

- Fajnie by było - podjęłam temat.

- Tak, halloweenowa była kompletną klapą - niepotrzebnie wtórował Ben.

Zapanowała niezręczna cisza, w czasie której zgasiłam go dobitnym spojrzeniem, a Adam zaczął szybciej jeść swój lunch.

- Tak, fajnie by było - poprawił się chłopak. 

Tak jak kiedyś wracałam autobusem z Adamem. Usiedliśmy na tradycyjnym miejscu za drugim wejściem. Słuchaliśmy razem muzyki na moich słuchawkach i rozmawialiśmy o różnych głupotach.

- Cieszę się, że nic ci się nie stało. - Oparłam głowę na jego ramieniu.

- Ja też. Wiesz... Kiedy tak leżałem skopany na podłodze i zauważyłem pierwszy płomień, pomyślałem sobie, że fajnie, załatwili za mnie sprawę. Chciałem umrzeć. - Przełknął z trudem ślinę. - Serio, ale kiedy poczułem to gorąco, obudziła się we mnie jakaś wola walki. Od tak. Dlatego zadzwoniłem. Byłaś pierwsza w kontaktach. Z tego wszystkiego zapomniałem numeru na pogotowie. - Zaśmiał się.

Mi jednak nie było do śmiechu. Trawiłam jeszcze chwilę jego słowa, czując się ważna. Miałam iskierkę nadziei, że widząc moje imię w telefonie, zdał sobie sprawę, że jest dla kogo żyć.

- Na którym przystanku wysiadasz? - zapytałam. - Wracasz do ojca?

- Powinienem, ale nie chcę. Sam nie wiem co robić.

- Chodź do mnie - zaproponowałam bez namysłu.

Popatrzył na mnie, a kolor jego oczu nabrał na intensywności. Wyciągnęłam słuchawkę z uszu, by sprawdzić, czy inni słyszą moje bijące serce.

- Nie mogę - odparł z nikłym uśmiechem.

- Proszę, Adam, wysiądź ze mną. Możesz zostać na noc, mam wolny pokój gościnny.

- Nie mogę, Bailey. Nie chcę być dla nikogo problemem.

- Obiecuję, że nie będziesz. Wolę wiedzieć, że jesteś bezpieczny.

Długo się wahał, ale ostatecznie się zgodził. Nic dziwnego. Trudno odmówić ciepłego gniazdka w porównaniu z jakimś przytułkiem dla bezdomnych lub domem z ojcem pijakiem. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top