15. Na pograniczu śmierci
Bailey
Po południu w sobotę przyszedł do mnie Colin. Przyniósł opakowanie kruchych ciastek i wielką butelkę coca coli. Na dworze zrobiło się zimno, więc zostaliśmy w środku. Przez godzinę siedzieliśmy w moim pokoju, oglądając śmieszne filmiki na laptopie i dławiąc się popijanym napojem.
- Masz ochotę na Scrabble? Albo Monopoly? - zapytałam, przeszukując szufladę z planszówkami.
- Monopoly będzie spoko - odpowiedział z entuzjazmem. - Już widzę, ile zapłacisz mi za moje nieruchomości.
Rozłożyłam więc na podłodze planszę do ulubionej gry przyjaciela i wybrałam sobie pionka psa.
- Ja chciałem psa - powiedział, siadając po turecku.
- Trudno. Weź sobie buta na przykład.
- Fuj, nie chcę buta. Wezmę naparstek.
- To weź naparstek. - Zaśmiałam się.
Lubiłam tę grę, bo mogłam poczuć się jak milioner z mnóstwem willi i miast w swoim posiadaniu.
- Tysiaczek dla mnie, panno Adams - polecił Col niskim głosem.
- No nie!
- Jeśli dalej tak pójdzie, to chyba panienka zbankrutuje.
- A cicho bądź. Czekam tylko, aż wkroczysz do Austrii.
- Wiem, wiem, ale twoje hotele nigdy nie doczekają się takiego klienta jak ja! Milioner Waters nie śpi w austriackich zadupiach!
Ostatecznie nikt nie wygrał, ale niestety Colinowi zostało więcej pieniędzy. Faktycznie naparstek nigdy nie zawitał we Wiedniu...
Wieczorem Colin miał się już zbierać, ale zaproponowałam mu nocowanie. Wcześniej tylko raz zorganizowaliśmy sobie "piżama party", które polegało na oglądaniu horroru, po którym przyjaciel bał się iść wysikać.
- Mama się zgodziła, a twoja raczej nie powinna mieć nic przeciwko, prawda? - zapytałam, przynosząc mu do sypialni dodatkową kołdrę.
- Śpimy razem? - Uśmiechnął się.
- Wystarczy nam miejsca, a chyba nie muszę się martwić, że będziesz się do mnie w nocy dobierał.
Zaśmiał się, co potwierdziło moje słowa i usiadł na brzegu łóżka.
- Chcesz jakiś konkretny horror? - zapytałam.
- O nie, tylko nie horror.
- Dobra, to co innego? Komedia?
- Znam taką jedną, którą już oglądałem z Thomem. - Przejął komputer. - Spodoba ci się.
Usiadłam obok niego na łóżku i patrzyłam, jak wybierał film. Po pięciu minutach zapanował czarny ekran, z którego wyłonił się dwuznaczny tytuł.
W trakcie seansu zaczął dzwonić mój telefon. Poprosiłam, by Colin dał pauzę, a sama wstałam z łóżka i popatrzyłam na prostokątny ekran. Dzwonił nieznany numer, których zazwyczaj nie odbierałam i zrobiłam to tym razem. Zaczęło mnie jednak denerwować, gdy dzwonek rozbrzmiał drugi raz.
- Odbierz - powiedział Colin. - Może to coś ważnego.
Westchnęłam i niechętnie zaakceptowałam połączenie. Pierwszym co usłyszałam po drugiej stronie, był urywany oddech.
- Halo?
Odpowiedziała mi cisza.
- Halo? To jakieś żarty?
Ktoś kaszlnął i znowu zaczął dziwnie oddychać.
- To ja - powiedział słabym głosem.
- Kto? - Zmarszczyłam czoło i popatrzyłam na Colina.
- Adam.
Czułam, jak zaczęło mocno bić mi serce. Dawno nie słyszałam jego głosu, który teraz wydawał się strasznie zmęczony i chrapliwy.
- Coś się stało?
- Pomóż mi - zapłakał do słuchawki. - Przyjedź tu...
- Adam, co się dzieje?!
Przyjaciel wstał z łóżka i prędko znalazł się obok mnie. Patrzył na mnie wyczekująco, żując smakową gumę.
- Proszę, pomóż mi... Jestem tu. Gorąco.
Mówił nieskładnie i niezrozumiale, ale wystarczyło, bym ogromnie się przejęła.
- Jadę, słyszysz? Potrzebujesz karetki? - Złapałam Colina za ramię i pociągnęłam go na korytarz.
- Tak, ja...
- Adam?! Adam, odezwij się!
Pobiegłam z blondynem do garażu i rzuciłam mu kluczyki samochodu rodziców. Kazałam mu usiąść za kierownicą i zawieźć nas na Hamilton Street. Sama zajęłam miejsce pasażera i nadal nawoływałam Wilde'a.
- Adam rozłączam się, okej?! Trzymaj się.
Wyjechaliśmy na ulicę i łamiąc wszelkie przepisy, pojechaliśmy na zachód. Zadzwoniłam w trakcie po pomoc, prosząc o karetkę na podany adres. Nie potrafiłam podać powodu, ale upewniłam sanitariuszkę, że znajdujący się tam siedemnastolatek potrzebuje szybkiej pomocy. Nie wiedziałam co się stało, nie byłam nawet pewna czy Adam sobie nie żartował, ale głęboko w sercu znałam prawdę.
***
Nigdy nie zapomnę strachu, jaki czułam, gdy dotarliśmy na miejsce. Znajdował się już tam wóz strażacki wezwany przez zaniepokojonych sąsiadów. Z domu, w którym zatrzymał się Adam, unosił się gęsty dym, a w szybach igrały gorące płomienie.
Jako trzecia dotarła karetka, a sanitariusze zaczęli akcję ratunkową. Znaleźli w zgliszczach domu nieprzytomnego chłopaka i przetransportowali go na noszach do samochodu. Nie pozwolono mi podejść bliżej, ale widziałam jego pobitą twarz i sączącą się z nosa krew. Na szczęście nie miał śladów poparzeń, ale zatruł się tlenkiem węgla. Co najważniejsze - żył.
Pojechałam z Colinem do szpitala, gdzie zawieziono go karetką na sygnale. Zadzwoniłam do mamy, by ją o wszystkim powiadomić i kazać się nie martwić o nagłe zniknięcie.
W poczekalni siedzieliśmy na zielonych krzesłach i wpatrywaliśmy się w drzwi sali, gdzie walczono o jego oddech. Płakałam. Colin pocieszał mnie, przytulał, mówił do mnie, ale nic nie hamowało płynących po moich policzkach łez. Nadal nie wiedzieliśmy, co się stało, dlaczego miał miejsce pożar i w jakim stanie znajdował się Adam. W głowie miałam jedynie myśl, że go zawiodłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top