13. Nowy dom
Bailey
Od razu po szkole pojechałam autobusem na ostatni przystanek. Miałam zamiar odnaleźć Adama i uświadomić mu powagę sytuacji. Jeżeli nie wróci do porządku, będzie miał kłopoty.
Wędrowałam uliczkami między domami z małymi ogródkami. Prawie wszystkie posiadłości były w odcieniach żółci i beżu.
- Gdzie jesteś? - powiedziałam sama do siebie.
Nie mogłam go znaleźć. Nie wiedziałam nawet, czego szukam. Że będzie sobie spacerował chodnikiem i na siebie wpadniemy? Że będzie wyglądał przez okno w tej temperaturze?
Usiadłam na jedynej ławce jaką znalazłam po drodze. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki telefon, chcąc chyba sprawdzić godzinę. Podświadomie jednak miałam nadzieję, że ujrzę wiadomość od niego.
Nagle zaczął dzwonić. Rozbrzmiała piosenka Twenty One Pilots, a ja z szeroko otwartymi oczami przeczytałam imię "Adam".
- Halo?
- Hm, cześć. Znasz właściciela tego numeru? - zapytał ktoś, kto na pewno nie był Adamem.
- Tak, kim jesteś?
- Wypadł mu telefon i nie mogę go znaleźć. Byłaś pierwsza w kontaktach.
- To miło z twojej strony - odpowiedziałam z uśmiechem. - Gdzie jesteś?
- Na Hamilton Street.
- Ja też. W którym dokładnie miejscu?
- Za kościołem, przy skrzyżowaniu.
- Zaraz będę. Jak wyglądasz? - Wstałam z ławki.
- Mam czerwoną kurtkę.
- Idę.
Rozłączyłam się i ruszyłam w kierunku znalazcy telefonu.
Przy skrzyżowaniu faktycznie czekał chłopak w czerwonej kurtce i czapce z pomponem na głowie. Stał do mnie tyłem i chyba z kimś pisał na telefonie.
- Przepraszam?
Odwrócił się gwałtownie, a ja ujrzałam jego znajomą twarz. Pewnie stałam z szeroko otwartymi oczami, patrząc na Franka - chłopaka gnębionego kiedyś przez Nathana. Wyglądał tak samo jak rok temu. Może trochę urósł i zmężniał na twarzy. Jedyną dużą różnicą był brak okularów. Zgadłam, że teraz nosił soczewki.
- Frank? - Popatrzyłam w jego niebieskie oczy.
- Tak... - Odsunął się lekko ode mnie, a uśmiech szybko zszedł z jego twarzy.
- Pamiętasz mnie?
- Jasne.
Wyciągnął z kieszeni wysłużony telefon marki Sony.
- To miło z twojej strony. - Uśmiechnęłam się, zabierając własność Adama.
- Spoko, nie potrzebuję takiej cegły.
Nie wyglądał na zachwyconego moim widokiem. Wręcz pałał ogromną niechęcią.
- Mówiłeś, że wypadł temu chłopakowi?
- Tak, zgubił go i uciekł. Wołałem, ale chyba mnie nie słyszał.
- Uciekł?
- Kręcił się w okolicy tego domu i chciałem sprawdzić o co chodzi. - Wskazał budynek pierwszy z prawej. - Jest pusty, bo właściciel wyjechał na jakiś czas.
- Co tu robisz? - Rozejrzałam się po ulicy.
- Przyjechałem do rodziny.
Czułam, że nie chciał ciągnąć tej rozmowy i jak najszybciej zniknąć mi z oczu. Jak dotąd nie miał żadnych kontaktów ze starymi znajomymi, aż nagle spotkał mnie.
- Frank... - Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nie był już taki jak kiedyś. Przede wszystkim się nie bał. Wydawał się pewniejszy siebie, nawet bardziej ode mnie. - Chciałabym cię przeprosić.
- Za co? - Włożył ręce do kieszeni kurtki.
- Dobrze wiesz... Bardzo mi przykro, że wtedy ci nie pomogłam i... zrobiłam to, co zrobiłam.
Nie odpowiadał, tylko patrzył na mnie spod przymrużonych powiek.
- Chciałam przeprosić cię już dawno, ale zniknąłeś tak z dnia na dzień i nie miałam okazji. Cholernie żałuję tego, co się stało.
- Przestań.
- Nie, mówię całkowicie szczerze. Dałam się wkręcić w ohydne kłamstwo, ale nie mam zamiaru się teraz usprawiedliwiać, to nie naprawi tego, jak cię wtedy potraktowałam.
- Przestań, Bailey. - Położył mi dłoń na ramieniu. - To przeszłość.
- Nie gniewasz się już? - zapytałam łagodnie.
- Nie, było, minęło. Teraz mam naprawdę świetnych znajomych i prawie o wszystkim zapomniałem.
- Jak dobrze, że się spotkaliśmy. - Uśmiechnęłam się szeroko. - Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę.
- Wszystko już dobrze. I tak byłaś o wiele lepsza od Natha i jego bandy.
- Nie wierzę, że jesteś dla mnie taki miły. - Zagryzłam wargę. - Przez tyle czasu dusiłam w sobie poczucie winy...
- Bailey, przestań. Zapomnijmy o tym wszystkim, okej?
- Okej. Mogę cię przytulić?
Chłopak pokiwał głową, a ja objęłam go mocno w pasie. Uroniłam jedną łzę, którą wchłonął materiał jego kurtki. Jak dobrze, że przez nieuwagę Adama udało nam się spotkać. W końcu wyrzuciłam z siebie ciężar, który przygniatał mnie do ziemi przez okrągły rok.
- Co u ciebie? - zapytałam, gdy odsunęliśmy się od siebie.
- Super, przeprowadziłem się do Seattle.
- Nigdy już nie miałeś do czynienia z Nathanem?
- Nie znalazł mnie. Dla niego równie dobrze mogłem umrzeć.
Wyglądał na szczęśliwego. Wolnego od zmartwień. Takiego, jakim powinien być w naszym liceum.
- A u ciebie wszystko gra?
Nie odpowiedziałam od razu i chyba musiałam mieć dziwną minę, bo zapytał ponownie:
- Coś z Nathem?
- Są z nim znowu problemy. Właściciel tego telefonu - uniosłam sony'ego w górę - trochę mu się naraził.
Frank zacisnął widocznie szczękę.
- Ale to już nie twój problem. - Uśmiechnęłam się. - Uwolniłeś się od niego.
- Traktuje tego chłopaka jak mnie? - zignorował moje słowa.
- Nie wiem, ale tym razem mam coś do powiedzenia. Obiecuję, że Nathan już nigdy tak nikogo nie skrzywdzi.
- Ktoś musi w końcu mu się przeciwstawić - podsumował.
- Tak, więcej nie popełnimy błędu. Muszę lecieć.
- Okej, do zobaczenia, Bailey. Trzymaj się. - Posłał mi szczery uśmiech.
- Dzięki za rozmowę. Jesteś kochany. Do zobaczenia!
Odmachałam mu jeszcze na pożegnanie, a później wkroczyłam na osiedle. Poczułam się lżejsza na duchu. Lepsza. Oczyszczona z wyrzutów sumienia. Jak mogłam kiedykolwiek pomóc Nathanowi skrzywdzić tego chłopaka?
Ale musiałam o nim zapomnieć i skupić całą swoją uwagę na odnalezieniu Adama. Teraz to on potrzebował pomocy, której musiałam mu udzielić. Obiecałam to Frankowi.
Adam
Opuszczając przedmieścia, musiałem zgubić telefon. Nie miałem go w żadnej kieszeni i zacząłem się denerwować. Był ostatnią rzeczą, która pocieszała mnie w minionych tygodniach. Znajdowała się na nim moja ulubiona muzyka, bez której nie wyobrażałem sobie mojego nędznego życia.
Wyszedłem z marketu, w którym kupiłem najpotrzebniejsze rzeczy. W reklamówce niosłem chleb, najtańsze masło, jakieś dodatki do kanapek i wodę. Nie chciałem wydawać za dużo, bo w każdym momencie oszczędności mogły się wyczerpać, a wtedy musiałbym iść do pracy, do której i tak by mnie nie przyjęli. Zjadłem po drodze plasterek szynki i skrzywiłem się z niesmakiem. Wcześniej trzymałem się zasad wegetarianizmu, ale teraz dzięki mięsu dostarczałem sobie potrzebnego białka. Może wyprowadzka od ojca nie była zbyt dobrym pomysłem. Tam przynajmniej miałem co jeść.
Wróciłem na ulicę, gdzie znajdował się mój tymczasowy dom. To cud, że go znalazłem. Włóczyłem się po przedmieściach Portland, aż natrafiłem na opuszczoną chatę. Wnętrze było ubogo wyposażone w meble, jakby ktoś się wyprowadził. Najważniejszym punktem było łóżko bez pościeli, ale z wygodnym materacem. To tam zasypiałem każdej nocy.
Szedłem z kapturem na głowie i nieco opuszczoną głową, więc początkowo nie zauważyłem dziewczyny wychodzącej zza zakrętu. Stanąłem jak sparaliżowany, gdy krzyknęła moje imię.
Postanowiłem wejść do ogródka przez tylną część płotu. Obszedłem więc prędko dom dookoła, gubiąc Bailey gdzieś za sobą. Liczyłem, że nie użyje magicznej szybkości i mnie nie dogoni. Przeskoczyłem krzaki, a następnie drewniane ogrodzenie.
Ogólnie na samym początku dom był zamknięty, ale udało mi się wybić okno od piwnicy, nie zwracając tym samym uwagi sąsiadów. Trochę się wtedy poraniłem w plecy i rękę, ale zadrapania zdążyły się już całkowicie zagoić.
Wszedłem do środka przez drzwi tarasowe, zamykając je za sobą. Położyłem zakupy na kuchennym stole i usiadłem na starym krześle, które wyglądało na ogrodowe. Zbliżała się pora kolacji, więc postanowiłem posmarować sobie kromkę wczorajszego chleba (był tańszy od świeżego) masłem i położyć na niej plasterek sera i szynki.
Mój posiłek przerwał mi odgłos otwierania głównych drzwi. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju, więc wstałem od stołu i wyciągnąłem z szuflady nóż, który przyniosłem tu z rodzinnego domu. Z nim czułem się pewniej.
Zakradłem się na korytarz, gdzie kroki niepożądanego gościa stały się bardziej słyszalne. Czekałem, aż wyjdzie zza schodów... Dłoń trzymająca nóż zaczęła mi się pocić, a przez głowę przeleciało mnóstwo nieprzyjemnych scenariuszy.
- Bailey? - Odetchnąłem z ulgą na widok koleżanki.
Stała z szeroko otwartymi oczami, w których czaił się strach. Zrobiła krok w tył, na co poczułem wyrzuty sumienia. Przestraszyłem ją.
- Przepraszam, myślałem, że to ktoś inny... - Odłożyłem nóż na parapet.
Zrobiłem krok w jej stronę, chcąc, by przestała patrzeć na mnie w ten sposób. Przecież nigdy nie zrobiłbym jej krzywdy.
- Nie bój się mnie - powiedziałem spokojnym głosem.
Jej wyraz twarzy na szczęście się rozluźnił i przestała patrzeć na moją broń.
- Adam, ja...
- Chodź, usiądziemy.
Zaprowadziłem ją na beżową kanapę, która była jedynym meblem w prostokątnym salonie.
- Co ty tu robisz? - zapytałem.
- Szukałam cię już od dwóch godzin. I mam coś twojego. - Sięgnęła do kieszeni. - Pewien chłopak znalazł twój telefon.
- Och, dzięki. - Odebrałem go z ulgą rozlewającą się po całym moim ciele. - Już myślałem, że go straciłem na dobre.
- A co ty tutaj robisz?
Oparłem się o kanapę, wypuszczając głośno powietrze ustami.
- Długa historia...
- Mam czas - odpowiedziała. - Wiem o kuratorze. Jeżeli nie wrócisz do szkoły, będziesz miał problemy. I tak sprawa z Nathanem ci zaszkodziła.
Popatrzyłem na nią, czując gęsią skórkę na rękach. Skąd, do cholery, dowiedziała się o kuratorze? Ile jeszcze wiedziała?
- Przestań się mieszać w moje życie - warknąłem.
Schowała głowę w ramiona, opuszczając wzrok. Znowu wyglądała na przestraszoną.
- Boisz się mnie? - parsknąłem, przysuwając się bliżej niej. - Ej, popatrz na mnie.
Podniosła wzrok brązowych oczu na moją twarz.
- Co jest?
- Przepraszam - odpowiedziała cicho. - Może jednak pójdę.
Wstała szybko ze skórzanego siedzenia i zarzuciła torebkę na ramię. Zaskoczyła mnie swoją reakcją więc dopiero po chwili ruszyłem za nią do drzwi.
- Bailey!
Bailey
Postanowiłam wyjść z tego domu. Przestać zawracać sobie głowę jego problemami. Z każdą sekundą czułam się coraz mniej bezpiecznie. Śmieszył go mój strach, ale nie pierwszy raz go u mnie spowodował. Dobra, czaił się z nożem, bo może nie spodziewał się akurat mnie, ale już raz pokazał, że jest zdolny do zrobienia mi krzywdy. Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, przewrócił mnie na ziemię.
- Dlaczego wychodzisz? - zapytał za moimi plecami.
Złapałam za klamkę, ale nie zdążyłam otworzyć drzwi, bo poczułam jego palce na swoim ramieniu.
- Nie dotykaj mnie! - Odwróciłam się gwałtownie.
- Jezu, sorry. - Zabrał rękę. - Co ci jest?
- Nie wierzę, że tyle czasu i nerwów straciłam, chcąc ci pomóc - wydusiłam. - Zostaw mnie.
- Zrobiłem coś nie tak? Przepraszam za ten nóż. Po prostu... włamałem się do tego domu. Nie wiedziałem, kto może do mnie przyjść.
Ponownie próbowałam wyjść na zewnątrz. On jednak odepchnął mnie na bok, zagradzając drogę ucieczki.
- Adam, proszę, daj mi wyjść - załamał mi się głos.
Coś w jego spojrzeniu zmiękło. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale od razu zrezygnował.
- Proszę - powtórzyłam.
Przycisnął dłonie do twarzy, mówiąc niezrozumiałe słowa. Miałam dość, chciałam jak najszybciej wydostać się z budynku.
Pobiegłam do salonu, którędy mogłam wyjść do ogródka. Otworzyłam szklane drzwi i potykając się o framugę, zaczerpnęłam świeżego powietrza.
- Bailey! - krzyknął moje imię.
Rozejrzałam się dookoła. W płocie nie było żadnej furtki, którą mogłabym wyjść na chodnik. Odwróciłam się w stronę chłopaka, który stał na tarasie.
- Bailey, przepraszam - powiedział szczerze. - Trochę jestem w szoku. Nie chciałem cię, broń Boże, przestraszyć.
Ukucnęłam na trawie zasłoniętej pierzyną rudych liści. Czułam się jak w pułapce. On podszedł do mnie powoli i usiadł naprzeciwko. Miał tak samo przerażony wyraz twarzy jak ja.
- Wszystko w porządku - szepnął. - Przestań tak na mnie patrzyć. Czuję się okropnie.
- Możesz mnie wypuścić?
- Jasne, przepraszam...
- Teraz?
- Bailey, chcę z tobą porozmawiać. Co wiesz o kuratorze?
- Czy to ważne? - Popatrzyłam na niego, walcząc z napływającymi łzami. - Dobrze wiesz, co ci grozi.
- Gadałaś z nim? Skąd o nim wiesz?
- Mówiłam ci, że gadał z Fry.
- Nie może mnie znaleźć, rozumiesz? Dlatego nie wróciłem do szkoły.
Nie, nie rozumiałam.
- Dlaczego masz kuratora? - zatrzęsłam się. - Dlaczego ci go przydzielili?
- Dlatego się mnie boisz? - zapytał, nachylają się bliżej mnie.
Nie odpowiedziałam, co chyba rozjaśniło jego myśli.
Przez cały czas widziałam w nim wrażliwego chłopaka z trudnym życiem, ale teraz... zaczęłam zauważać jego drugą twarz. Był silny, wybuchowy, agresywny i miał na głowie kuratora. Mógłby mnie zabić, gdyby tylko chciał.
- Przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci krzywdy. - Uśmiechnął się słabo.
Pokazałam mu swój łokieć, który obtarłam sobie, upadając wtedy w piątek na chodnik.
- Co to?
- Nie pamiętasz? To przez ciebie.
Patrzyłam w jego zielone oczy, które wywiercały moją duszę na wylot. Pojawiła się w nich iskierka strachu. Chyba zdał sobie sprawę ze swojej siły i pewnego rodzaju niepoczytalności.
- Chodź do mnie - powiedział zachęcająco, otwierając szerokie ramiona.
Wyglądał jakby chciał mnie przytulić, na co moją twarz wykrzywił grymas. Wstałam z ziemi i ominęłam Adama, który liczył, że od tak o wszystkim zapomnę i wtulę się w jego bluzę. Nie miałam najmniejszej ochoty na czułości z osobą, od której jeszcze chwilę temu próbowałam uciec.
Wyszłam z obcego domu, nie zatrzymywana już przez chłopaka. Otarłam oczy, rozmazując sobie tym samym makijaż. Szłam z brudnym od tuszu policzkiem przez przedmieścia Portland, chcąc jak najszybciej znaleźć się w swoim przytulnym pokoju. Z dala od ludzi.
Adam
Do wieczora walczyłem z myślą, czy do niej zadzwonić. Figurowała na pierwszym miejscu w moich kontaktach. Nauczyłem się jej numeru na pamięć, nieprzerwanie się w niego wpatrując. Czułem się tak cholernie źle...
Nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo się mnie bała. Żałowałem, że wtedy ją przewróciłem na ziemię, ale przecież nie zrobiłem tego specjalnie.
A taką przynajmniej miałem nadzieję.
Cały czas widziałem przed oczami jej bladą ze strachu twarz. Jakbym był mordercą. Najgorszym człowiekiem z jakim miała do czynienia. Aż do teraz czułem ciepło na sercu, że przyszła aż tutaj, by mnie odnaleźć. Ale ja oczywiście musiałem wszystko zepsuć... Tylko to mi wychodziło.
Nigdy wcześniej nie miałem myśli samobójczych. Nie chciałem umrzeć, bo żyłem nadzieją, że wszystko w końcu się ułoży. Ale teraz nie miałem na co liczyć. Brak mieszkania z ojcem równał się brak dachu nad głową, pieniędzy i przedmiotów codziennego użytku. Nic nie trzymało mnie na tym świecie. Nie miałem rodziny, pasji, zawodu, przyjaciół... Jedyną osobę, której na mnie zależało, wystraszyłem. Musiałem jeszcze się martwić o kuratora, który deptał mi po piętach i zbierał dla sądu dowody, że powinienem trafić do poprawczaka. Albo od razu za kratki. Na szczęście nigdy nie zamknęliby mnie na długo. Tego bym na pewno nie wytrzymał.
Po odprężającym prysznicu położyłem się na dwuosobowym łóżku z drewnianym wezgłowiem. Telefon leżał obok, bym już nigdy nie miał prawa go zgubić. Włączyłem rockowy kawałek i wyobraziłem sobie, że to ja gram na gitarze elektrycznej na scenie, a tysiące ludzi płacą za bilety, by tylko mnie zobaczyć i usłyszeć. Ile ja bym dał za takie życie...
Nie miałem nawet jak się zabić. Starczyło mi może na jakieś tabletki, ale wolałem to zrobić raz i porządnie. Gdyby udało mi się komuś ukraść pistolet, jedno pociągnięcie za spust dzieliłoby mnie od spotkania z Bogiem lub diabłem. Bardziej zależało mi na tym pierwszym gościu, by móc dołączyć do mojej mamy.
Bailey
Przez kolejne trzy dni Adama nadal nie było w szkole, ale próbowałam przestać o nim myśleć. Dzięki temu udało mi się spotkać z Landonem, Colinem i Thomasem po szkole. Wszystko zaczynało powracać do dawnego stanu rzeczy. Jak zawsze spędzałam czas z przyjacielem, chodziłam na zakupy z koleżankami, kontynuowałam beztroskie życie nastolatki.
Wszystko zmieniło się piątkowego południa, gdy na godzinę wychowawczą pani Fry weszła z kuratorem. Mężczyzna przedstawił się jako Ron Sullivan i zapytał, czy ktokolwiek z nas zna miejsce przebywania Adama Wilde'a. Nikt nie odpowiedział, jedynie ja siedziałam w ostatniej ławce, targana wewnętrzną walką między sercem, a rozumem. Z perspektywy prawa powinnam wydać Adama, ale z perspektywy przyjaźni robić wszystko, by nie odkryli jego kryjówki. Ale czy nadal był moim przyjacielem? Czy kiedykolwiek nim był?
- Bailey ostatnio się z nim kolegowała - rzucił Chris Mitchell.
Posłałam mu uciszające spojrzenie. No pięknie, teraz nie dadzą mi spokoju.
- Jak się nazywasz? - zapytał mnie Sullivan.
- Bailey Adams - odpowiedziałam niechętnie.
Poczułam dłoń Colina, błąkającą się po moim udzie, aż natrafiła na moją. Pogładził kciukiem zewnętrzną część mojej dłoni, dodając otuchy.
- To prawda? Kolegowałaś się z Adamem?
- Tak, ale nie na tyle, by mieć z nim nadal kontakt. Też nie wiem, gdzie się podziewa.
Pochwaliłam się w duchu, że tak dobrze poszło mi kłamanie. Nawet kurator się nie zorientował.
- Słuchajcie - zwrócił się do całej klasy - muszę się tego dowiedzieć. To bardzo ważne. Na pewno nikt z was nie wie, gdzie mógłby mieszkać?
- Tak naprawdę mało go znamy - odezwała się Sally Green, brązowooka blondynka z pierwszej ławki.
- Ach tak? Nie ma nikogo, kto by go lepiej znał?
- Może Nathan? - Popatrzyłam z zaciśniętymi zębami na Chrisa.
- Jaki Nathan? - Mężczyzna wyraźnie się zainteresował.
- Nathan Thatcher. Chodzi do klasy 3C.
Ron przestał się opierać o biurko nauczycielki i uśmiechnął się lekko pod nosem. Kiwnął do Fry, która zrozumiała gest i wyprowadziła go na korytarz.
- Zaraz wrócę, nie róbcie hałasu. - Uśmiechnęła się na odchodne.
Położyłam głowę na złożonych rękach, wydając z siebie cichy pomruk. Głupi Chris nigdy nie potrafił trzymać języka za zębami. Kiedyś Nathan chciał wyłudzić od niego pieniądze, to poleciał od razu nakablować nauczycielom. Dzięki temu zrobiono z Thatcherem porządek, ale mścił się jeszcze długo. Może teraz Chris postanowił odbić piłeczkę.
- Bailey - szepnął Colin. - Myślisz, że Nathan coś wie?
Przechyliłam głowę, by móc spojrzeć mu w oczy.
- Nie, ale ma swoje sposoby. Już raz widziałam go przez okno, jak kręcił się po osiedlu.
- A ty coś wiesz?
- Wiem.
- Dlaczego im nie powiesz?
Ściągnęłam brwi w jedną linię, patrząc na niego spod byka.
- Mogłabyś w ten sposób mu pomóc.
- Nie, Col, nie mogłabym - starałam się nie podnosić głosu. - Ten facet jest kuratorem i szuka go, bo Adam przestał chodzić do szkoły, plus bił się z Nathem, plus jeszcze uciekł z domu.
- On ma kuratora? - Otworzył szerzej oczy.
- Tak, ale nie wiem dlaczego. Wiem za to, że jak go znajdą, może być nieprzyjemnie. A ja nie jestem aż taka wredna, by wydać go przed ludźmi z góry. Specjalnie się ukrywa. Chociaż nie ma pojęcia, że kopie sobie grób.
Zamilkliśmy, bo do sali wróciła wychowawczyni. Starała się nie sprawiać wrażenia zmartwionej i zaczęła żywiołowo opowiadać o wycieczce szkolnej.
Adam
Zostało mi ostatnie dziesięć dolarów. Chleb dawno stwardniał więc musiałem iść na kolejne zakupy. Mogły być moimi ostatnimi...
Wstąpiłem do najtańszego marketu i zacząłem wrzucać do koszyka jedzenie z długą datą przydatności. Zrezygnowałem więc tym razem z chleba, ale wziąłem jedną bułkę. Głównym produktem na moim paragonie stała się puszkowana żywność i płatki. Zauważyłem, że do sąsiadów mleczarz dowoził świeże, butelkowane mleko, które mógłbym wcześnie rano kraść.
Wróciłem do domu z dwoma dolarami w kieszeni, które żałośnie obijały się o siebie i dawały znać, że niedługo umrę z głodu. Rzygałem myślą, że miałbym wyciągać jedzenie ze śmietników i zatruć się tym świństwem. A żebranie na ulicy uważałem za upadek na samo dno.
Położyłem zakupy na blacie kuchennych szafek i zjadłem zawartość pierwszej puszki. Zerknąłem na lodówkę, która nie sprawdzała się w swojej funkcji w skutek wyłączonego prądu.
Obserwowałem uczniów wracających ze szkół i przez chwilę pomyślałem, czy może nie wrócić do nauki? Ale po co mi to było, skoro ledwo wiązałem koniec z końcem? Nauczyciele, by zauważyli, że w kółko chodzę w tych samych ciuchach, śmierdzę na kilometr i nie mam przyborów szkolnych. Cholerny piórnik zostawiłem u ojca. Wziąłem tylko to, co w pośpiechu wrzuciłem do sportowej torby. Kąpałem się w wodzie, która napadała do dużego wiadra stojącego na dworze. Właściciel domu odciął dopływ prądu i bieżącej wody, a nie chciałem chodzić na dworzec jak zwykli menele. Na szczęście ostatnio pogoda mi sprzyjała, a z nieba leciał obfity deszcz. Za miesiąc zima więc nie wiem co zrobię. Chociaż powoli przyzwyczajałem się do smrodu. A i tak pewnie grudnia nie dożyję.
Gdy zrobiło się całkowicie ciemno, położyłem się na łóżku. Włączyłem muzyczną playlistę i pozwoliłem wszystkim emocjom opuścić mój umysł. Dawno tego nie robiłem. Dawno nie płakałem. Ojciec nazywał łzy dowodami słabości i może miał rację... Czułem się cholernie słaby. Nie miałem siły walczyć, bo o co? Nie widziałem żadnego celu, rzeczy, dla której miałbym żyć.
Wczoraj znalazłem w piwnicy gruby sznur. Znajduje się też tam rura pod sufitem, ale nie wiem, czy wytrzyma mój ciężar.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top