Prolog (Poprawione)
Na wstępie witam ponownie moje robaczki. Wróciłam i postanowiłam w pierwszej kolejności poprawić istniejące rozdziały, ale chcę was zapewnić, że równocześnie są już pisane nowe rozdziały do przodu. No nic pozostaje mi tylko zaprosić was do ponownego zapoznania się z historią.
Biegła przed siebie. Ścigali ją, puszczając przodem psy gończe. Gałęzie raniły jej ręce i nogi coraz bardziej. Zmęczenie sprawiało, że raz po raz upadała na podłoże i za każdym razem trudniejsze było jej się dźwignąć na nogi. Rude loki powiewały za nią na wietrze. To one były jej zgubą. To przez nie była ścigana. Były jej przekleństwem. Dla mieszkańców były świadectwem jej statusu wiedźmy. Wiedziała, że spłonie. Ludzie w wiosce tak łatwo oceniali innych, ale przecież i tak w jakiś sposób musiała zginąć. To była jej przyszłość i przeznaczenie. Zdradzieckie korzenie w końcu dokonały dzieła, jej suknia zaplątała się w nie i pociągnęła ją w dół. Jednak po tym upadku już nie potrafiła się podnieść. Brakło jej sił. Psy warczały nad jej głową, a po chwili została poderwana do góry przez dwóch rosłych mężczyzn. Zmęczona, uwięziona między nimi spojrzała na stojąca ponad nią postać kata za którym już zmierzał opat.
- Dziecko! Wyznaj swe grzechy. Dobrotliwy nasz Ojciec Pan Bóg wybaczy Ci Twe grzechy. Wyrzeknij się diabłów i poddaj się dobrowolnie zadość uczynieniu.
- Ale ja nic nie zrobiłam! Nie jestem wiedźmą. Ja im tylko pomagałam, to nie były czary. Proszę, zostawcie mnie... Błagam – głos jej się załamał i teraz już tylko cicho szlochała nie widząc już nadziei. Wiatr cicho szumiał poruszając połami peleryny kata gdy ten podchodził, aż w końcu zajął miejsce obok niej.
- Nie...
Nagle porywisty wiatr porwał jej poplątane włosy w górę, a z usta opuścił jęk, który przerodził się w anielski głos cichy lecz docierający do uszu każdego obecnego:
- Stoję przed Tobą postarzały o stulecia,
jak drzewo spróchniałe, bezlistne,
o suchych konarach wrastających
w niebyt.
W geście niezgody błagam Cię o litość,
o siedem kręgów, które wzniecą iskrę,
zapłoną ogniem, spalą, co doczesne,
otoczą lawą, odrodzą płomieniem.
Jawisz się we mnie, w kolejnym wcieleniu,
odbierasz miłość, bym odzyskał spokój,
kładziesz u boku nocne pożądanie,
bezwstyd ciemności.
Tu nic nie znaczy, teraz nie istnieje,
jest tylko pustka bez jego istnienia,
bezład mijania, rozkład tkanki czasu,
tocząca trzewia gangrena nicości.
W nim jest zawarty początek i koniec,
dźwięk - echo pierwszego słowa,
a we mnie tylko bólu bezdźwiek,
cisza oczekiwania.
Lilith, jeśli bieg rzeczy odwrócę,
dotrę donikąd, do delty, do ujścia,
zmienię się w wodę, ziemia mnie wypije.
Ocal mnie, Lilith, od siebie samego,
tylko nie skazuj na obojętność,
na obcość spojrzeń, na pozór dotyku,
ocal mnie, Lilith, od siebie samego,
jego pozostaw symfonią dźwięku
w partyturze ciała. - gdy rozległy się ostatnie słowa jej głowa opadła w tył, a kark pękł.
Hej robaczki. No i mamy prolog. Jestem ciekawa jak wam się spodoba. Komentujcie, gwiazkujcie i do następnego.....
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top