Rozdział 46
Siedziałem, otoczony bandą ćpunów z Brooklynu i próbowałem pojąć, dlaczego się tu znalazłem. Nie wierzyłem w Boga i te wszystkie zabobony, ale nawet wśród nich szukałem odpowiedzi. Telewizja grała najlepsze kawałki hip-hopu, chłopaki siedzieli w kręgu rozmów, co chwilę rzucając żarty i opowiadając ciekawe historie, a ja razem z najlepszym przyjacielem siedziałem na poniszczonej kanapie i zastanawiałem się, dlaczego nas to spotkało; przede wszystkim ubolewałem nad sobą – zakłamanym szczurem, który wciąż okłamywał bliskich i nie umiał przestać tego robić. Miałem ochotę krzyczeć, płakać, a nawet z tej bezradności walić rękami po podłodze, ale uśmiechałem się jak gdyby nigdy nic, udając, że wszystko jest w porządku.
Patrzyłem na posypaną ścieżkę. Patrzyłem, tkwiąc wzrokiem jak gdyby w diament, wówczas tak naprawdę był to pieprzony narkotyk, który powoli odbierał mi życie. Przerażało mnie moje uzależnienie. Czułem, że już dawno przestałem mieć nad tym kontrolę, ale dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, jak mocno w to zabrnąłem. Totalnie się zatraciłem. Sięgnąłem po zwinięty banknot i nachyliłem się nad proszkiem. Wciągnięcie kolejnej kreski przyprawiło mnie o potężne załamanie emocjonalne: wśród tak pięknych i intensywnych doznań, które zmywały ze mnie wstyd i cierpienie, jednocześnie miałem ochotę się popłakać i głośno krzyczeć, żebym przestał. Wrzeszczałem w myślach, biłem pięściami i choć wyraz twarzy ani drgnął, czułem się potwornie. Zacisnąłem skrzydełka nosa, wpadając w oparcie kanapy jak w wielką poduszkę wypełnioną pierzami.
Nienawidziłem siebie i wszystkiego, co było związane ze mną. Nie umiałem dotrzymywać obietnic, nie umiałem. Próbowałem poszukać sensownych odpowiedzi, dlaczego znów to zrobiłem, ale oprócz uzależnienia niczego nie znalazłem. I to nie tak, że chciałem mieć wymówkę na to, co robię, tylko po prostu chciałem wiedzieć; no bo w końcu przez to cierpiałem, przez to raniłem bliskie mi osoby i przez to staczałem się na samo dno, a jednak wciąż do tego wracałem. Czas płynął powoli i gęsto; towarzystwo śmiało się z głupot, które nawet mnie i Adama nie bawiły. Smętnym spojrzeniem zlustrowałem każdego po kolei, dostrzegając w tych zmarnowanych twarzach jedynie pożywkę dla narkotyków. Marihuana, lsd, opioidy i inne piguły, proszki – pożerali jak cukierki, lecz najgorsze lądowało na podium – heroina. Krążyła w żyłach każdego tu z obecnych, a najstarsza z nich nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Byli tacy młodzi, a tak stąpali już jedną nogą po tamtej stronie. Siedziałem wśród nich; czymże mogłem się różnić?
Ależ ja siebie nienawidziłem.
— Nie mogę tak wrócić do domu — mruknąłem półgłosem w hałasie rozmów i śmiechów. Adam spojrzał na mnie ze zdezorientowaniem, nie rozumiejąc. — Mój tata mnie zabije. Groził mi testami — sprostowałem.
— Pieprzysz? I nic mi nie powiedziałeś? — rzucił, zdziwiony. — Koleś, on przecież mógł powiedzieć mojemu staremu i ten będzie miał mnie na oku!
— A no, może będzie — odpowiedziałem, wzruszając ramionami. Prawdę mówiąc, nie obchodziło mnie to. Czułem się tak skończony, że nie przejmowałem się niczym innym niż to, co trapiło mnie od momentu zatracenia się w niepojęty obłęd – czy było to uzależnienie, czy psychiczne załamanie, to nie wiedziałem, zaś wiedziałem jedno: przestać nie mogłem, mimo że bardzo tego chciałem. — Dlaczego to zrobiliśmy, Adam? — zapytałem, jak gdybym pytał samego Boga.
— Czy ty zawsze musisz zadawać takie pytania? Musisz wprowadzać mnie w takie dziwne poczucie winy? — powiedział, sfrustrowany. Sięgnął do paczki papierosów i odpalił fajkę, a ja spojrzałem na niego bez wyrazu, zastanawiając się, co miał na myśli. Nie spodziewałem się, że to go tak wnerwi. — Rzucimy to, spokojnie — dodał po jakimś czasie, zaczesując swoje bujne i kędzierzawe włosy na głowie. — Następnym razem powiemy Frankowi — mruknął pod nosem, brzmiąc, jakby wkładał w to wszelkie nadzieje. Nerwowo palił papierosa, a ja obserwowałem, jak powoli znikał w jego płucach.
— Słuchajcie teraz tego! — odezwał się jakiś młodziak, zwracając się w naszą stronę. Nie byliśmy tym jakoś wielce zainteresowani, ale jednym uchem wpuszczaliśmy, a drugim wiadomo co. — Niedawno byłem z Chadwickiem na mieście, co nie, Chad? Pamiętasz?
— Mówisz o tym? — zapytał chłopak o mizernej posturze ciała i zszarzałej twarzy. Ten pierwszy z wielkim uśmiechem skinął głową, po czym oboje się zaśmiali. — O tak, to było niezłe, Ray! — skręcał się ze śmiechu.
— Dobrze wiesz, że na następnym spotkaniu jeszcze bardziej zabraknie nam języka w gębie — powiedziałem do Adama, który siedział obok i patrzył poddenerwowanym wzrokiem przed siebie, co dla mnie było nieznane. — Coraz bardziej mam ochotę komuś o tym powiedzieć.
— Ale odlecieliśmy! — opowiadał Ray, a Chadwick mu ze wszystkim przytakiwał. — Gdybyście nas widzieli w akcji, ludzie! Nie uwierzylibyście, że ktoś taki jak Chad umie się bronić! I to nie przed byle kim!
— Mówiłem ci o glinach, a ty co? ,,Nie, nie''! — wspomniał z grymasem Adam, machając ręką. — Komu chciałbyś to powiedzieć, co? Kto miałby nam niby pomóc, co? — zapytał, nie ukrywając irytacji. — Nie bądź naiwny, że ktoś nam pomoże. Sami sobie nie umiemy pomóc, a co dopiero miałby ktoś inny — prychnął, widocznie przygnębiony tym.
— Chciałem powiedzieć Alannie — odpowiedziałem szczerze, na samo wspomnienie jej imienia czując mocne bicie serca.
— Nie mówiłeś jej? Myślałem, że powiedziałeś o wszystkim — zdziwił się.
— Alanna? O kim mówicie? — gdzieś w tle usłyszałem niewyraźny głos Rory'iego, ale miałem wrażenie, że się przesłyszałem, bo nagle całą przestrzeń wypełniło jedno zdanie:
— Jakiś gliniarz nas zaatakował! — rzucił Ray.
— Zatrzymał nas, a my go wtedy tak i tak, o tak i tak! Pociachaliśmy psa, kumacie akcję?! — zachwycał się Chadwick.
Cały świat spowolnił. Spojrzałem na Adama, którego wściekłość buchnęła jak bomba. Szał rozwścieczenia opanował jego umysł, którego nie zdołałem powstrzymać. Kiedy dotarła do nas opowieść Ray'a i Chadwicka oraz jej sedno, myślałem, że Lutcher zmiecie z powierzchni ziemi wszystkich tu obecnych. Ledwo go trzymałem, ale na próżno zdawały się moje chęci opanowania sytuacji, która zresztą wzbudzała i we mnie gniew. Adam popchnął od siebie stół, z którego przeróżne rzeczy wylądowały na podłodze i z całej siły walnął wściekłą pięścią jednego i drugiego w mordę. Krew trysnęła jak zraszacz; zrobiło się potworne zamieszanie i chaos, no po prostu wielki kocioł.
Ray i Chadwick nie wiedzieli, o co mu chodzi. Uciekli jak poparzeni, skrywając się po brudnych kątach pomieszczenia jak najdalej od rozjuszonego Adama. Trzymali się za krwawiące rany, pytając w otępieniu, co zrobili, co zrobili, a wtedy Lutcher im odpowiadał, wykrzykując w niebogłosy:
— TO BYŁ MÓJ WUJEK! TO BYŁ, KURWA, MÓJ WUJEK, SKURWYSYNY! ZAJEBIĘ WAS, ZAJEBIĘ!
Trzymałem go razem z dwoma innymi chłopakami, ale był jak prawdziwy byk. Szarpał się i wierzgał we wszystkie strony, wrzeszcząc i przeklinając ciągle to samo: ,,To był mój wujek, skurwysyny, zajebię was''. Inni stali naprzeciw niemu, próbując odgrodzić drogę od Ray'a i Chada, ale odnosiłem wrażenie, że bali się bardziej niż oni. To był jakiś obłęd; pierwszy raz widziałem Adama w takim stanie, a towarzyszyłem mu przy wielu, wielu napadach wściekłości. Przyjaciel mnie nawet nie słuchał, kiedy próbowałem go uspokoić; wyrywał się, rzucał wszystkim, co miał pod ręką, a w niektórych momentach zdarzyło mu się i mnie przez przypadek źle złapać (a może i celowo, nie wiem). Chciał za wszelką cenę dorwać skurwieli, ale nie mogłem do tego dopuścić, mimo że i mną targało rozemocjonowanie.
— Przepraszam, Adam!
— Przepraszam, stary, my nie wiedzieliśmy! — powtarzali ze strachem.
— ZAJEBIĘ WAS, PRZYSIĘGAM, ŻE WAS ZAJEBIĘ!
Był niepowstrzymany i niepokonany. Chłopaki uciekli do innego pomieszczenia i zamknęli drzwi, a ja próbowałem z resztą zabrać Adama na zewnątrz, ale był jak jednoosobowa armia. Trzymaliśmy go w szóstkę, a on i tak małymi krokami przedzierał się do przodu. Niesamowite, jak emocje potrafiły oddziaływać na człowieka. Krzyczałem do niego, żeby się uspokoił, ale mnie nie słuchał. W końcu po jakimś czasie sam odpuścił; przeklinał na wszystkich, wydzierał się, bił rękami po ścianach i wyszedł z domu, trzaskając tak wściekle drzwiami, że aż przedmioty zadrżały. Ciężko dysząc, wyszedłem za nim bez żadnego słowa do chłopaków. Wybiegł za mną Rory, który zatrzymał się na werandzie:
— Silver, co się stało? O co chodzi? — zapytał, przestraszony i przejęty sytuacją.
— Ten glina, którego zaatakowali twoi kumple, to wujek Adama — odpowiedziałem mu, nie ukrywając złości. Ledwo panowałem nad oddechem, czując, jak z wysiłku i emocji pulsują pod moją skórą wszystkie mięśnie. Rory posmutniał. — I przy okazji ojciec mojej dziewczyny — dodałem po krótkiej chwili ciszy. Chłopak jeszcze bardziej zaniemówił.
— K-kurde... Kurde, przepraszam, nie wiedziałem... Stary, przepraszam cię — tłumaczył, załamany.
— To nie twoja wina, daj spokój — rzuciłem, powstrzymując się od chęci obarczenia winą wszystkich tych ćpunów. — Ale lepiej, żeby oni nie pokazywali nam się nigdy więcej, bo nie ręczę za Adama — dodałem, lustrując go w powadze. — Trzymaj się, Rory, cześć — pożegnałem się z nim, jak gdybym już nigdy nie miał zamiaru widzieć.
— Silver, przepraszam! — krzyknął za moimi plecami.
Adam krążył wokół auta, nerwowo paląc papierosa i klnąc pod nosem. Bluźnił na każdego, kto nasunął mu się na język. Szczerze mówiąc, nie dziwiłem się jego reakcji. Nawet, jak wybuchł jak gejzer, potrafiłem to rozumieć, bo na widok tych kolesi mnie też nieźle niosło. Podszedłem do przyjaciela, nie mówiąc ani słowa, zaś on gadał jak najęty, co chwilę patrząc w stronę budynku, jakby chciał samym wzrokiem zmieść go z powierzchni ziemi.
— Mają wpierdol — warknął srogo, co rusz oglądając dom. Adam jak nigdy wcześniej buzował gorzej niż wulkan przed wybuchem. Patrzyłem na niego, prawie nie rozpoznając w nim najlepszego przyjaciela; taka kipiała w nim szaleńcza wściekłość. — Nie zostawię tak tego, nie odpuszczę im! — mówił.
— Uspokój się, Adam... — próbowałem załagodzić sytuację.
— Ja mam się uspokoić? — prychnął z kpiną, zatrzymując się naprzeciw mnie. — Ja mam się uspokoić? — powtórzył z uśmiechem, jakby nie dowierzając moim sugestiom. — Koleś, tamte gnoje pociachały mojego wujka, a ty mi każesz się uspokoić?! — spojrzał na mnie z gniewem, pod koniec zaciągając się mocno papierosem. — Przypomnę ci, że to ojciec Alanny! — dodał.
— Adam, wiem... Ja wiem, ale lepiej nie pakujmy się w kolejne kłopoty, bo aktualnie mamy ich aż za nadto, nie uważasz? — próbowałem mu przemówić do rozsądku. Przelotnie obejrzałem się za budynkiem, dostrzegając w oknach ponure twarze wszystkich chłopaków, których oczy były skierowane w naszą stronę. — Zresztą, życie ich wyjaśni, więc my nie musimy nic robić — dodałem półgłosem, czując się dziwnie, kiedy o tym wspomniałem.
— A, jebać! — machnął nerwowo ręką, wyrzucił papierosa i wsiadł do auta, a ja dołączyłem do niego. — Z tobą czy bez ciebie, ja i tak ich jeszcze dorwę! — powiedział z nieopanowaną złością w głosie, zapewniając mnie. Gwałtownie wcisnął gaz do dechy i odjechał, wpadając na ulicę jak wariat za kółkiem.
Po drodze trochę się posprzeczaliśmy. Ja próbowałem go uspokoić, a on nie mógł dowierzyć mojemu opanowaniu względem sytuacji. Rozumiałem go i jego wściekłość, ale za wszelką cenę nie mogłem dopuścić do tego, aby dać się ponieść rozjuszonym emocjom. Byliśmy już w dupie i głębiej nie chciałem być. Dokładanie kolejnych problemów było dla nas zbędne, ale do niego nic nie docierało – był tak przyćmiony chęcią zemsty, że nie posłuchałby nawet własnego ojca. Mnie, prawdę mówiąc, nie ruszało to tak bardzo jak jego, nie wiem dlaczego. Może myśl, że przecież nie wiedzieli, kim mógł być ten glina, w jakiś sposób załagadzała moje spojrzenie na sytuację, a może po prostu było mi szkoda tych marnych ćpunów, którzy lada moment mogli wykitować? W milczeniu patrzyłem na obraz za oknem; na zapadające miasto w bieli i świątecznych ozdobach. Paliłem papierosa i myślałem o Alannie, musząc również słuchać nad głową rozemocjonowanych krzyków Adama. Tak bardzo o niej myślałem, ale to tak bardzo, że zapragnąłem zobaczyć i usłyszeć, poczuć, przytulić. Tak po prostu.
— Zawieź mnie do Alanny — rzuciłem.
— Zwariowałeś? — obejrzał się za mną.
— Jedyną osobą, która zwariowała, jesteś ty, popaprańcu — odpowiedziałem kąśliwie, żartując sobie. Rozluźniłem tym samym atmosferę między nami; Adam uśmiechnął się, pokręciwszy głową. — Nie żartuję, zawieź mnie do niej — powtórzyłem.
— Jak sobie chcesz, ale nie wyglądasz za dobrze — odparł.
— Cały czas tak się czuję.
— Co? — zapytał, nie zrozumiawszy mnie.
— To znaczy, cały czas tak wyglądam.
~*~
Toczyliśmy się powoli w kierunku domu numer trzynaście. Akcja u Rory'iego zmyła ze mnie w ciągu chwili słodkie uczucie uniesienia; byłem czysty jak łza, a mimo to stresowałem się. Bałem się stanąć przed nią, spojrzeć w oczy, odezwać się – miałem wrażenie, że tym razem mnie zostawi. Jeszcze dzisiejszego dnia złożyłem jej obietnicę, którą kilka godzin później złamałem. Miałem możliwość zawrócenia, bo nawet nie wiedziała, że chciałem ją odwiedzić, ale dziwnie lgnęło mnie tam jak pszczołę hipnotyzujący zapach nektaru. Kiedy zbliżaliśmy się do budynku, przed furtką dostrzegliśmy moją miłość, o dziwo w towarzystwie Amandy. Co bardziej zaskakujące w tym było – po nerwowych gestykulacjach, wyrazach twarzy i niewyraźnych słowach o dość donośnym tonie, zorientowaliśmy się, że dziewczyny się kłóciły. Przeszył nas dziwny prąd zaniepokojenia.
— Co się tam dzieję? — zapytał Adam, zatrzymując samochód obok.
— Myślisz, że to takie proste?! Ty też nie jesteś szczera! — krzyknęła Andy.
— Ale to zupełnie co innego, co ty porównujesz? — odpowiedziała jej, stojąc w progu furtki.
— Więc chcesz powiedzieć, że ukrywanie prawdy to nie kłamstwo?
Kiedy wyszliśmy z wozu, głosy momentalnie ucichły. Spojrzenia padły na nas jak dwa ostre noże, a my zastygliśmy bez ruchu i przez chwilę nie wiedzieliśmy, co zrobić; czy się przywitać jak gdyby nigdy nic, czy zainteresować się sprawą. Sytuacja stała się niekomfortowa dla obu stron. W mojej głowie od razu zrodziło się mnóstwo scenariuszy dla dalszej ich rozmowy – byłem ogromnie ciekaw, o czym rozmawiały. Moje serce biło jak szalone, a kiedy z utęsknieniem spojrzałem na Alanne, zabiło jeszcze mocniej. Zetknęliśmy się wzrokiem, tym samym odniosłem wrażenie, że zetknęliśmy się duszą. Uśmiechnąłem się lekko, ale ona tego nie odwzajemniła. Hej, co jest? — pomyślałem, marszcząc brwi. Kiedy obejrzałem się za Amandą, jej oziębły wyraz twarzy otulił mnie gorszym zimnem niż aktualna mroźna pogoda.
— Co jest z wami? — zagadał Adam, przerywając nieprzyjemną ciszę.
Ale to nie ja byłem osobą, na której ten zimny wzrok spoczął. Błękitne jak morze, duże oczy zawiesiły się na Lutcherze i tak przystanęły.
— Coś ty odjebał? — odezwała się Andy, której głos rozbrzmiał ze śmiertelną powagą.
— Kto? — zdziwiłem się.
— Ja? — zapytał Adam, zdezorientowany.
— Tak, ty! — krzyknęła, a nas zamurowało. Obejrzałem się za Alanną, która nawet nie patrzyła w tę stronę. Po jej wyrazie twarzy zrozumiałem, że musiało się coś wydarzyć i to nie byle co; czułem, że z Adamem nie mogliśmy już niczego ukryć. — W coś ty wplątał Sebastiana? — zapytała, niebezpiecznie zbliżając się do Lutchera.
— Ja? — nadal nie dowierzał. Spojrzał na mnie, poszukując ratunku, lecz ja nie wiedziałem, jak mu pomóc; samemu odebrało mi mowę, a wymyślanie kłamstw w tej chwili nagle stało się dziwnie przerażające. — O-o co ci chodzi?
— O co mi chodzi? — prychnęła z kpiną. — Nie pamiętasz, co wygadywałeś na urodzinach? Co znaczy ,,To przeze mnie'', ,,To moja wina'', ,,To ja go w to wciągnąłem'', kiedy Sebastian leżał naćpany w wannie i nie kontaktował? — rzuciła, szokując nas obojga.
Spojrzałem na Adama, totalnie zdezorientowany, a on spojrzał na Alanne, która wyrównała z nim kontakt wzrokowy. Boże, co tu się działo?
— Coś ty jej nagadała?! — wrzasnął Adam, spinając się od nerwów. Jak wściekła błyskawica znalazł się przed kuzynką, stojąc jak gdyby przed równym sobie. Kiedy to zobaczyłem, coś we mnie pękło jakby automatycznie, nad czym nie umiałem zapanować. Znalazłem się między nimi, odsuwając przyjaciela od mojej dziewczyny.
— Adam, wyluzuj — ostrzegłem go, delikatnie napierając ręką w jego pierś.
— Adam, to wyszło przypadkiem! Nie wiedziałam, że ona nie wie! — odpowiedziała Al.
— Powiedziała mi prawdę, której wy nie potrafiliście powiedzieć! — odezwała się Andy, a oczy wszystkich skierowały się w jej stronę. Na krótką chwilę zapadła między nami cisza, w której ciężar chaotycznych myśli rozdzierał głowę. Z lękiem zastanawiałem się, co Alanna mogła jej powiedzieć, ale w głębi serca przeczuwałem, że przecież to nie mogło być tak straszne, jak mi się wydawało. A przynajmniej tak sobie wmawiałem. Amanda w końcu przerwała milczenie: — Ja przez cały ten czas myślałam, że to tylko okazjonalnie, no bo przecież ludzie różnie bawią się na imprezach, ale was totalnie to pochłonęło i ja o niczym nie wiedziałam, i wy nawet nie zamierzaliście mi powiedzieć!
— Andy, to nie tak, uwierz mi! — odezwała się Alanna, wychodząc naprzeciw niej.
— Och, daruj sobie, Aly! — machnęła lekceważąco ręką. — I ty, głupia, masz zamiar ich jeszcze bronić? Tłumaczyć? Na naszych naiwnych oczach wplątali się w uzależnienie od narkotyków, rozumiesz to? — zwróciła się z powagą do przyjaciółki, a my staliśmy obok, zaszokowani. — Przyjaźnimy się całe życie, do kurwy nędzy, a wy tak długi czas robiliście z nas głupie! — Amanda spojrzała na mnie i Adama, a w jej oczach pojawiły się łzy.
— Andy, błagam... — wykrztusił Lutcher, ale Morgan stanowczo przerwała mu gestem ręki.
— Ty nawet nic nie mów! — syknęła przez zęby, wskazując na niego palcem. Zapadła napięta cisza, ale miałem wrażenie, że między tymi dwojga eksplodowała burza niewypowiedzianych rozpaczliwych słów. Stałem obok i patrzyłem, jak między moimi najlepszymi przyjaciółmi iskrzyło coś, co dla mnie było niezrozumiałe. — Ty mi nic nawet nie mów, Adam! — powtórzyła.
— Chcieliśmy ci powiedzieć! — oznajmił łagodnie, próbując się do niej zbliżyć, ale zdecydowanym krokiem się cofnęła. — Amanda, to nie tak...
— Ja naprawdę to tolerowałam... — powiedziała Andy, patrząc na nas. — Przez cały ten czas byłam z wami, tolerując wasze wszystkie głupie zachowania! Czy to w młodości, czy teraz, bo jesteśmy, kurwa, przyjaciółmi, tak czy nie?! — krzyknęła, zalewając się płaczem, a mnie coś ścisnęło za gardło. — A teraz dowiaduję się, że od dłuższego czasu ludzie, na których mi tak strasznie zależy, są w rzeczywistości dla mnie tacy obcy... Czy ja patrzę na moich prawdziwych przyjaciół czy zakłamanych ćpunów? — zapytała z rozpaczą. — Czy te rzeczy, które były mówione przez ostatnie tygodnie, były prawdziwe? — zapytała.
— Amanda, wszystko ci wytłumaczymy, tylko uspokój się, proszę cię... — powiedział Adam.
— Zapytam cię ostatni raz, Adam, co oznaczały te słowa na urodzinach, co? — zapytała. — Co oznaczają, co? — powtórzyła, kiedy Lutcher milczał i milczał, a mnie zżerał potworny stres. Czas mijał jak przy katuszach i nie zapowiadał się, aby się skończył. Amanda prychnęła, pokręciwszy głową. — Alanna, i ty chcesz mi powiedzieć, że wierzysz w każde słowo Sebastiana? — zapytała przyjaciółkę. — Chcesz mi powiedzieć, że wierzysz, iż rzucą to z dnia na dzień? Wierzysz w to, że nawet teraz nie kłamią?
— Andy, proszę cię, nie rób mi tego... — wyjęczała Alanna. — Nie mąć mi w głowie, błagam cię...
— Nie mącę, to oni ci mącą! Ja już nie dam się nabrać na to wszystko! — krzyknęła. — Wam trzeba pomóc, ale dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście tego potrzebujecie!
— Nie udawaj świętej! — odpowiedziała jej Al,
Spojrzałem na Alanne z pewnym zdezorientowaniem, nie rozumiejąc, co miała na myśli. Amanda zamilkła, jak gdyby właśnie Clooney wyprowadziła przyjaciółce otrzeźwiające uderzenie w policzek. Nie wiedziałem, co się dzieję. Patrzyłem na wszystkich po kolei, czując, jak w głowie roiło się od miliona niejasnych myśli; miałem wrażenie, że ci wszyscy wiedzieli o czymś, czego ja nie wiedziałem.
— Amanda, co ci odbiło? Co ty chcesz przez to wszystko powiedzieć? — zapytał Adam.
— O Boże, nie wiem, co ja chcę przez to powiedzieć, nie wiem! — wyjęczała z bezsilnością w głosie. Moje serce biło jak szalone, a nawet gorzej. Bałem się, ale nie do końca wiedziałem czego. Z całego tego strachu złapałem Alanne za rękę i ścisnąłem, a ona to odwzajemniła. Ona to odwzajemniła, Boże. — Jest mi strasznie przykro, jest mi po prostu, kurwa, przykro! — krzyknęła, patrząc na naszą zmarnowaną dwójkę. — Kocham was jak braci i nie mogę stracić przez coś tak głupiego, cholera, przez waszą głupotę! — krzyczała i krzyczała, zalewając się płaczem. — Jestem na was wściekła i chyba nigdy nie byłam tak bardzo wściekła na cokolwiek, rany! — pierwszy raz widziałem Amandę w takim stanie; była strasznie rozżalona i przybita.
— Proszę cię, bądź w tym momencie z nami, a nie przeciw nam! Pomóż, wesprzyj, cokolwiek! — poprosił Adam. — Potrzebujemy cię, Andy...
— Potrzebujecie? Dopiero wtedy, kiedy pali wam się grunt pod stopami? Kiedy zabawa wyszła spoza waszej kontroli? — odpowiedziała mu. To, co mówiła, było okropne, ale było paskudną prawdą. Brzydziłem się sobą i brzydziłem się tym, co robiłem, do czego doprowadziłem. Nie było mi łatwo słuchać słów Amandy, ale rozumiałem ją bardziej niż jej się wydawało. — Przez większość tego czasu nas okłamywaliście i teraz chcecie pomocy? Jeszcze po tym, jak w oczach niektórych tu osób jestem zwykłą grubaską? — rzuciła.
Jej spojrzenie padło prosto na mnie. Kiedy błękitne ślepia przeszyły mnie wzrokiem, coś ukłuło mnie w sercu, po czym rozeszło się boleśnie po całym ciele. Ze wstydu, który zalał mnie jak mordercza fala tsunami, nie byłem w stanie spojrzeć w jej oczy.
— Nazwałeś ją tak? — zapytał Adam, widocznie zdenerwowany.
— Odbiło mi, Amanda — powiedziałem półgłosem — Nie będę się głupio tłumaczył, ale, prawdę mówiąc, nie pamiętam tego, co było na urodzinach. Nie pamiętam niczego — dodałem, odważając się wyrównać z nią kontakt wzrokowy. Chlipała cicho, co było bolesne dla każdych zmysłów. — Przepraszam. Bardzo mocno cię przepraszam i przepraszam za wszystko. Za kłamstwa, za oszukiwanie, za to wszystko, Andy. Wiem, że zjebaliśmy i wiem, jak podle w stosunku do was się zachowaliśmy. To, co teraz mówisz, jest prawdą i nie mam zamiaru się wykłócać, że jest inaczej – masz rację we wszystkim. — mówiłem szczerze. — To po prostu zaszło za daleko i chcemy z tym skończyć, ale chyba nie damy rady sami. Szczerze, to nie chciałbym, żeby ktokolwiek przeszedł przez to, przez co aktualnie przechodzę z Adamem. Jeżeli nie chcesz nas znać, postaram się to zrozumieć, ale pamiętaj, że dla mnie zawsze będziesz siostrą.
Amanda się popłakała. Stała przed nami, totalnie rozbita i skruszona, i płakała. Tak bardzo ją rozumiałem we wszystkim: w szarpiącej umysł bezradności, we wściekłości, którą wyrzucała na każdego, we łzach i krzykach; po prostu we wszystkim. Adam podszedł do niej i przytulił, a ona bez wahania wpadła w jego ramiona i zamknęła się w bezpieczeństwie. Obserwowałem ich, ciągle trzymając w ciepłym uścisku rękę mojej dziewczyny, moją miłość i największe wsparcie, które mogłem otrzymać w tych trudnych chwilach. Kiedy zapadła między nami cisza, w której jedynym dźwiękiem był stłumiony szloch Amandy, nagle przypomniałem sobie o wcześniejszych słowach, które wzbudziły we mnie najwięcej niejasności i zdezorientowania w całej tej rozmowie. Patrzyłem na moich przyjaciół, skanując każdy centymetr ich bliskości, bliskości, która w moich oczach stała się dziwnie podejrzana. Ty mi nic nie mów. Nie jesteś święta. Szumiały w moich uszach słowa, na jakie nie zwróciłbym uwagi w przypadku kogoś innego, ale w tej sytuacji czułem, jak gdybym nie tylko ja oszukiwał. Nagle poczułem się dziwnie, ale to tak dziwnie, że żadne wyrazy, których kaskadą świat stworzył, nie były w stanie wyrazić tego uczucia.
— Błagam was... błagam, przestańcie — poprosiła Amanda.
~*~
Wróciłem do domu, pragnąc po dzisiejszym dniu jedynie położyć się do łóżka. Nie wytrzymywałem chaosu, w którym żyłem. Tlił się jak rozwścieczony ogień, pochłaniając wszystko na swej drodze. Wiedziała Alanna i wiedziała już Amanda, ale nawet ta świadomość ich wsparcia nie łagodziła poczucia lęku, strachu i bezsilności. Niby pomocną rękę wyciągały najbliższe mi osoby, a jednak wciąż czułem się sam. Tylko przez krótką chwilę znalazłem się w złudnej bańce, myśląc, że może rzeczywiście się ułoży; pesymizm znów przysłonił mi oczy. Pieprzony Franky i Kosa, pieprzone narkotyki, pieprzone gówno. Chciałem pozbyć się tego w cholerę i żyć na nowo, Boże, tak bardzo tego chciałem.
Rozebrałem się z odzieży wierzchniej, po czym ściągnąłem buty. W salonie dostrzegłem rodziców, którzy oglądali film ,,Forrest Gump'', a wyświetlona scena jakby zmiażdżyła mnie psychicznie. Zmarnowana Jenny prawie rzuciła się w ramiona śmierci; tak dobrze ją rozumiałem. W myślach krzyknąłem, żeby tego nie robiła; i całe szczęście zawróciła. Kiedy miałem już zamiar pójść do pokoju, usłyszałem pana Winstona:
— E, mały — zawołał.
Zmarszczyłem brwi, podchodząc do ptaszyska.
— Czego ty chcesz? — zapytałem, zatrzymując się przed klatką.
— Nie dotrzymałeś umowy — powiedział, spoglądając na mnie swoimi wyłupiastymi oczami. — Obiecałeś zwrócić mi wolność!
— Ćśśś... — obróciłem się za rodzicami, którzy ani drgnęli. — Ciszej, gołąbku.
— Ja ci dam gołąbku! — zagryzł klatkę. — Dłużej nie będę czekał! Albo mnie wypuszczasz na wolność, albo rozpowiem wszystkim, że grzmocisz cycatą! — rozkazał.
— Zwisa mi to — wzruszyłem ramionami. — To już moja dziewczyna, więc możesz śmiało mówić — powiedziałem chełpliwie.
— Dziewczyna? — zdziwił się. — Ja też chcę dziewczynę! Gdybyś mnie wypuścił, to też bym znalazł, też! — skakał z radości na drążku.
— Nie bądź zabawny, koleś — parsknąłem. — Ty byś tam godziny nie przeżył.
— Dosyć tego upokarzania mnie! Wypuszczasz mnie, ofermo, albo wyśpiewam wszystko, co wiem na twój temat! — ostrzegł.
— Niech pomyślę: nie — odpowiedziałem z lekkością, posyłając mu słodki uśmieszek.
— Tak dotrzymujesz obietnice, frajerze? — powiedział.
To jakoś dziwnie trafiło w mój najczulszy punkt.
— A niech ci będzie, ty parszywy gnoju! — warknąłem, otwierając klatkę.
Chwyciłem Winstona, który wydawał się być zaskoczony. Krakał coś w stylu, że się nie przygotował i czy może zrobimy to jutro, ale miałem to gdzieś. Rodzice nie wydali się być zainteresowani sytuacją, która działa się tuż za ich plecami. Podszedłem do drzwi i otworzywszy je, wypuściłem ptaka w sam środek ciemnej otchłani, której towarzyszył prószący śnieg.
— A cóż to?! Cholera, przecież tu zimno, Sebastian, w coś ty mnie władował?! — powiedział, przerażony.
— Leć, Winston! — rzuciłem. — Tego właśnie chciałeś!
— O rany julek, ja naprawdę tu jestem... Naprawdę tu jestem! — wykrakał, onieśmielony. — Ucałuj ode mnie swoją stukniętą siorkę, żegnaj! Ahoj, przygodo! — i poleciał przed siebie, znikając w niezwykłościach, które czekały na niego w jego nowym, wolnym życiu.
I zniknął, a mnie zrobiło się smutno. Od razu pożałowałem, że go wypuściłem, ale z drugiej jednak strony przeczuwałem, że wróci, na pewno. Stałem tak jeszcze przez chwilę, oglądając pochłoniętą dzielnicę w śniegu. Pomyślałem o Alannie, o złamanej obietnicy wobec niej i o tym, czy w ogóle jestem w stanie to rzucić. Nie rozmyślałem nad tym długo, bo zaraz przypomniał mi się widok najlepszych przyjaciół; złączeni w uścisku, który wydawał mi się bardziej podejrzany niż zwykły. Wróciłem do domu i skierowałem się prosto do swojego pokoju.
Gdy się w nim znalazłem, otworzyłem okno i zapaliłem jointa, nie wytrzymując natłoku myśli, spiętego ciała i kotłującego się stresu. Jutrzejszy dzień nie zapowiadał się być lepszym dniem niż dzisiejszy; czekało mnie wiele, chociażby odwiedziny babci w wiadomych celach, ale najgorsze było przede mną: telefon od Franka. Czułem się, jak gdybym już miał go odebrać i być gotowy w przeciągu pięciu minut. Zżerało mnie napięcie, jakiego nie byłem w stanie opanować. Mimo tylu rzeczy, o których myślałem naraz, najbardziej myślałem o Adamie, Amandzie i ich wspólnym widoku. Zastanawiałem się, czy dobrze mi się wydawało, że ta dwójka wyglądała na bliższych sobie niż są, czy może zacząłem wyolbrzymiać. Niemożliwe, przecież to moi najlepsi przyjaciele i gdyby coś... coś się stało, to by mi powiedzieli. Kiedy spaliłem jointa, zamknąłem okno i poszedłem się umyć.
Pod prysznicem siedziałem z trzydzieści minut, w większości tego czasu patrząc na strumień krystalicznej wody. Parzyła moje ciało aż do czerwieni, a mimo to nie spaliła natrętnych myśli. Po wyjściu nawet nie chciałem spojrzeć na swoje odbicie w lustrze; ominąłem lustro najszybciej jak mogłem, po czym wróciłem do pokoju. Nie wiem, dlaczego tak bardzo nie chciałem tego zrobić. Nie mogłem, nie dałem rady. Od dłuższego czasu widok mój przyprawiał mnie o trwogę, wręcz powodując niekomfortowe uczucie, które porównałbym do zdzierania paznokci o tablicę. To było koszmarne doznanie.
Kiedy głowa prawie eksplodowała od nadmiaru chaotycznych myśli, nagle tchnęło mnie, by zasiąść przed komputerem i skomponować utwór. Siedziałem na krześle i wbiwszy uważnie wzrok w monitor, palce jak w doskonałej harmonii tworzyły muzykę. O dziwo nie musiałem nawet wracać do poprzednich nut i nakładać poprawek – zaskakująco szło mi dobrze i śmiało mogę stwierdzić, że jest to mój najlepszy kawałek, jaki mogłem stworzyć. Cieszyłem się jak nigdy. Z nadmiaru ekscytacji aż musiałem zapalić kolejnego jointa.
Otworzyłem okno, momentalnie wzdrygając się ze strachu. Niespodziewanie do środka wpadł pan Winston, którego na widok aż się uśmiechnąłem i poczułem ulgę.
— Co to za chory świat, człowieku! — wykrakał i zasiadłszy na biurku, zatrzepotał zaśnieżonymi skrzydełkami. — W mojej wyobraźni wydawał się być lepszy, a jest taki dziwaczny! — marudził, a ja uśmiechałem się jak głupi. — Nigdy więcej mnie tam nie wypuszczaj, jasne?! — rozkazał.
— Co w nim spotkałeś, co? — zapytałem z ciekawości, zaciągając się.
Miałem wrażenie, że pół nocy opowiadał mi swoją niezwykłą historie. Dziwactwa, które w rzeczywistości okazały się być dla mnie naturalną rzeczą, dla niego były czymś nienaturalnym. Słuchałem go, jak gdybym słuchał opowieści najlepszego kumpla. Uśmiech nie mógł mi zejść z twarzy, ale w końcu to się stało, kiedy Winston zaczął opowiadać o wszystkich paskudztwach, jakie znajdują się w świecie, a ja byłem ich częścią. Na sam koniec stwierdził, że woli życie za klatką, bo ma pewność, że przynajmniej przeżyje, a mi szczerze współczuł.
~*~
Tłum rozgadanych nastolatków, gwar niezrozumiałych rozmów i śmiechów oraz brzydkie zapachy – trochę za tym tęskniłem. Było to dla mnie jedno z tych bezpiecznych gniazd, w jakich mogłem się znaleźć, ale świadomość, że już za kilka miesięcy z niego wylecę i nigdy nie zobaczę, była przygnębiająca. W szkole mogłem poczuć się jeszcze tym beztroskim gówniarzem. Siedziałem na stołówce na swoim standardowym miejscu, krążąc spojrzeniem we wszystkie kierunki, skąd mógłbym dostrzec Lutchera, którego nie widziałem od rana. Nie odpisywał na żadne wiadomości, nie odbierał telefonu – niepokoiło mnie to. Co dziwniejsze, Elliota i Lloyda też nie było. Siedziałem sam jak palec, popijając coca-cole i zastanawiając się, czy ten kędzierzawy łeb nie zrobił czegoś, czego oczywiście by nie żałował, ale narobiłoby to nam tylko kolejnych problemów.
Co jakiś czas zerkałem w kierunku dziewczyn. Alanna również patrzyła w moją stronę i odpowiadała tym samym; uśmiechaliśmy się jak dzieci, czasami robiąc głupie miny i ogólnie wydurniając się, co było strasznie zabawne. Z Amandą zaś zamieniłem tylko krótkie słowa i szczerze, to nie chciałem wracać do wczorajszej rozmowy. Wolałem, żeby to ona – gdyby chciała coś jeszcze wyjaśnić – odezwała się pierwsza, ale najwidoczniej nie zapowiadało się na kolejną rozmowę, bo na ten temat milczała jak grób. Przeczuwałem, że wciąż musiała być trochę obrażona, ale w końcu jej przejdzie. Humorzasta baba.
— Wolne?
Zadarłem podbródek, wbijając spojrzenie prosto na Gianniego. Stał z tacą, jak gdyby chciał się przysiąść.
— Nie, zajęte — burknąłem.
Mruknął coś pod nosem i widocznie się zakłopotał. Wyjrzał, jak gdyby nieporadnie nad głowy wszystkich tu zebranych i z nadzieją w oczach szukał wolnego miejsca. Kiedy ukradkiem na niego spojrzałem, nagle zrobiło mi się go szkoda i zmiękłem. O Boże, a tak bardzo nie chciałem, żeby ten pedzio obok mnie siedział.
— No dobra, możesz usiąść — odezwałem się.
— Dzięki — uśmiechnął się i zasiadł naprzeciwko mnie. Między nami zapadła niezręczna cisza. Przelotnie zerknąłem w stronę Alanny, która w tym czasie dźgnęła Amandę w pierś i obie spojrzały na nas, a zaraz po nich ciekawski wzrok wbiły Jennifer i Isabella. Wszystkie zaczęły się śmiać.
Miałem ochotę spalić się ze wstydu.
— Niezła impreza była, co? — zagadał Gianni, zajadając się burgerem.
— Nie pamiętam za wiele, więc pewnie ta — odparłem, trochę brzmiąc jak naburmuszony burak.
— Wiesz co, bo ta... działka... no wiesz, którą miałem od ciebie kupić...
— No, i co z nią? — zapytałem, wyrównując z nim kontakt wzrokowy. Gianni momentalnie się speszył.
— N-nie musisz już nic ogarniać... Skorzystałem na urodzinach i wiesz... wystarczy mi — odpowiedział.
— Jak sobie chcesz — wzruszyłem ramionami, wciskając do buzi garść frytek.
Nagle do naszego stolika dosiadła się Britney, która pojawiła się tak niespodziewanie, jak gdyby piorun walnął. Boże, ja chyba zwariuję. Kiedy siedziałem w ich towarzystwie, miałem wrażenie, że poczucie osaczenia było większe, niż gdybym był w tłumie miliona ludzi. Zerknąłem w stronę dziewczyn, a one jeszcze bardziej się nabijały.
— CZEŚĆ, SEBASTIAN! — zawołała, siedząc tuż obok. Przysunęła się tak blisko, że jej słodkie perfumy o wanilinowym aromacie otuliły moje zmysły. Kichnąłem. — Och, na zdrowie! Czyżbyś był chory? — zapytała z troską, przyglądając się mnie.
— Nie... To znaczy trochę, uuch, więc nie zbliżaj się do mnie, Britney... — odparłem, zabawnie kasłając w jej kierunku.
— Fuj! — skrzywiła się. Prędko przesiadła się obok Gianniego, który tylko podśmiechiwał pod nosem. — Słuchaj, te twoje ciasto było jakieś dziwne! — powiedziała.
— Dlaczego? — zapytałem, szczerze zaciekawiony jej historią.
— Wiesz, kiedyś, jak byłam mała, byłam skautem i chodziłam z ciasteczkami po domach. Wiesz, sprzedawałam te ciastka, tak w ogóle, to niezła była z tego forsa. Pamiętam, jak pierwsze zarobione pieniądze wydałam i kupiłam chomika, ale po czterech dniach odgryzł sobie nogę! — opowiadała, a ja słuchałem ją razem z Giannim w totalnym osłupieniu. — Później mój tatuś kupił mi kolejnego i akurat ten przeżył pięć lat, ale nie o tym mowa, Boże, znowu się rozgaduję! Wracając do tego, jak byłam skautem, to ludzie kochali moje ciastka! Była taka starsza pani, pani Betty, i ona kupowała ich aż sześć paczek, rozumiecie to?! Boże, to tyle kalorii, tyle oleju palmowego, tyle cukru, jak tak można? Wracając, to jak byłam skautem, czasami zdarzali się okropni ludzie! Jedni nie potrafili nawet dać głupiego napiwku, a drudzy potrafili perfidnie marudzić na rodzynki w cieście! Jak można nie lubić rodzynek w cieście, he? Lubicie rodzynki w cieście? One są bardzo zdrowe na ciśnienie krwi, na mięśnie, na jelita, na zęby i kości, no normalnie na wszystko! Wracając, to czasami też zdarzały się okropne typy, wiecie... pod pretekstem słodkich kotków i piesków zachęcali wejść do domu... O Boże, chyba się rozgaduję, o czym my to? — zapytała, obejrzawszy się za mną i Giannim.
— Yyy... dlaczego moje ciasto było dziwne? — rzuciłem, kompletnie zdezorientowany jej chaosem.
— Ach, no tak! — przytaknęła z uśmiechem. — To wracając, jak kupiłam od ciebie tę blachę ciasta, to postanowiłam znowu pobawić się w tego skauta. Wiecie, chciałam iść odwiedzić tych miłych ludzi z dzieciństwa, głównie to starsze kobiety, one były takie świetne, a w szczególności pani Betty! — mówiła, a ja z politowaniem wyrównałem kontakt wzrokowy z Giannim. — Chciałam po tylu latach wrócić ze wspomnieniami, wiecie, może by ktoś mnie rozpoznał, kto wie? Myślicie, że by mnie rozpoznali? Dobra, wracając, bo znowu zaczynam się rozgadywać... — pokręciła głową. — Jak już wyszłam z tej szkoły i przeszłam się kilka przecznic, to nagle zauważyłam ogromną ilość bezdomnych! Ale wiecie, to nie były żadne ćpuny ani alkoholicy, a nawet jeśli, to byli tacy słodcy i bezbronni, że nie miałam serca przejść obojętnie obok! Postanowiłam ich poczęstować twoim ciastem, no normalnie dziękowali mi aż na kolanach, czaicie?
— No i co dalej, no? — niecierpliwiłem się.
— Jeden z nich aż się popłakał ze szczęścia i powiedział, że to jedyna dobra rzecz, która go spotkała ze strony drugiego człowieka, czyż to nie smutne? Boże, jaki ten świat jest podły... Czasami brzydzę się być człowiekiem, wiecie? Ach, a kolejny z nich opowiedział swoją historię, no normalnie musicie tego posłuchać...
Okej, przegrałem. Padłem na oparcie krzesła, mając wrażenie, że mój mózg zaraz eksploduje. Ona jest nienormalna. Siedziałem, czując, jak gdybym został wypłukany z emocji. To było niesamowite otępienie; wyglądałem zresztą, jakbym zrezygnował z samego życia, tymczasem ona wciąż opowiadała te durne historyjki z pełnym zaangażowaniem i uśmiechem na twarzy. Nawet nie chciałem spojrzeć w stronę dziewczyn i zobaczyć, jak nabijają się ze mnie, bo samemu zebrało mi się na śmiech. Boże, a ja tylko chciałem usłyszeć, dlaczego moje ciasto było dziwne.
Na domiar tego wszystkiego, Gianni też zaczął coś opowiadać; zgadzał się z nią pod względem braku empatii, zrozumienia i tolerancji wobec drugiego człowieka. Ględzili oboje i końca w tym ględzeniu nie było widać. Miałem ochotę wydrzeć się na nich i powiedzieć, że mnie to gówno obchodzi, że chcę tylko usłyszeć, dlaczego moje ciasto było dziwne i żeby zamknęli te mordy, a najlepiej, to żeby zostawili mnie w świętym spokoju – tak, tak właśnie chciałem im powiedzieć, a zamiast tego siedziałem jak wbity gwoździem w krzesło i patrzyłem tępym wzrokiem przed siebie, jak gdybym siedział wśród świrów z psychiatryka.
Nagle poczułem wibracje w telefonie. Sięgnąłem do komórki i spojrzałem na ekran, dostrzegając wiadomość od Franka.
Franky: 19.
Parsknąłem śmiechem, tym samym przykuwając uwagę Gianniego i Britney. Spojrzeli na mnie w lekkim zdezorientowaniu, kiedy ja zacząłem się śmiać. Śmiałem się i, kurwa, śmiałem, czując, że byłem w totalnej dupie. Moja sytuacja życiowa była w tak kiepskim i złym stopniu, że nie pozostało mi nic innego jak śmiech. Oni w całym tym speszeniu też zaczęli się śmiać i nagle śmialiśmy się wszyscy. To było zabawne – gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo chciałem płakać ze strachu i rozpaczy, gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo chciałem zapaść się pod ziemię, gdyby tylko wiedzieli... Cóż to za nędzny obraz świata – śmiech przez łzy.
~*~
Wypisywałem do Adama mnóstwo smsów, wydzwaniałem jak oszalały i odważyłem się nawet zadzwonić z komórki Alanny – koleś nie odbierał. Stałem przed szkolną szafką i nerwowo otwierałem ją, a następnie zamykałem; i tak wkoło, dopóki nie rozwaliłem jednego zawiasu. Zajebiście, durniu, po prostu zajekurwabiście — pomyślałem, mamrocząc przekleństwa pod nosem. Ostrożnie ją zamknąłem, by nie rozwalić całkiem, gdy nagle zza ścianki pojawiła się jak duch Alanna. Jej spojrzenie zlustrowało mnie ze smutkiem, jak gdyby martwiła się o mnie i moje dziwaczne zachowanie.
— Co się stało? — zapytała z troską w głosie. — Chodzi o Adama? Nadal nie odbiera? — wypytywała.
— Kretyn — rzuciłem gorzko. — Mamy bardzo ważną sprawę do załatwienia na mieście, a on rozpłynął się w powietrzu — oznajmiłem.
Alanna spojrzała na mnie dość nerwowo, nabierając głębokiego oddechu. Od razu zrozumiałem, co przeleciało jej przez myśl. Mimo że wiedziała o wszystkim, ja i tak okłamywałem ją z drobnostkami, czując się przez to podle. Nie mogłem jej powiedzieć o Franku i Kosie, absolutnie nie. Przysunąłem się do niej i dotknąłem ręką ciepłego policzka, dodając:
— Muszę rozliczyć się z pewnymi osobami, Al — poinformowałem łagodnie, kojąco głaszcząc jej skórę. Nasza bliskość była lekka, a mimo to czułem, jak napinała się z emocji; jakich, to nie wiedziałem. Miałem tylko nadzieję, że były to pozytywne emocje. — Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Obiecałem ci przecież — powiedziałem.
— Wiesz, że nie potrafię się nie martwić... — wyjęczała cichutko, wpadając w moją pierś. — Mam potworny mętlik, Sebastian... Nie wiem, Boże, nie wiem, czy ja naprawdę ci ufam... — wyszeptała, druzgocąc mnie tym.
Spiąłem się jeszcze bardziej niż ona. Kiedy Amanda zaczęła całą tę histerię, miałem wrażenie, że wzburzyła tym zaufanie, jakie starałem się zbudować z Alanną. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że Andy miała rację.
— Będzie dobrze, obiecuję ci — wyszeptałem, przytulając ją.
Tuliliśmy się na szkolnym korytarzu wśród tłumu uczniów; czułem, jak gdyby przytulała mnie z całych swoich sił, jakby bała się wypuścić i tym samym stracić, wówczas ja przeżywałem koszmar, bo znowu ją okłamałem. Nie mogłem znieść tej myśli, przez co jeszcze bardziej brzydziłem się spojrzeć w swoje odbicie w lustrze. Ścisnąłem ją, pragnąc uciec gdzieś we dwoje i zostawić tu wszystko – zacząć życie od nowa. O Boże, wizja takiego pomysłu była jak słodkie marzenie z dzieciństwa, była podniecająca.
W końcu chwila bezpieczeństwa i trosk, jakimi darzyły mnie ramiona Alanny, została przerwana. Szkolne drzwi otworzyły się tak głośno, że nie mogło to umknąć mojej uwadze; odwróciłem się, dostrzegając Adama w towarzystwie Elliota i Lloyda. Momentalnie poraziło mnie gniewem, nie wiem dlaczego. Może postawa, z jaką przemierzali korytarz: pewni siebie, niepokonani niczym wojownicy, aroganccy, jakby ludzie dokoła nie dosięgali im do pięt; może właśnie ta ich postawa wzbudziła we mnie wściekłość, nad którą ledwo zapanowałem. Miałem ochotę im wszystkim skopać tyłki. Kiedy przystanęli obok mnie i Alanny, posyłając między sobą głupie uśmieszki, dostrzegłem na ich twarzach drobne zadrapania. Od razu zrozumiałem, gdzie przez ten cały czas byli.
— No hej — mruknął Adam, oparłszy się zawadiacko o szafkę.
— Gdzie ty byłeś? — zapytała Alanna. Ja zaś milczałem, lustrując ich w gniewie, którego nie skrywałem. — Gdzie wy byliście? — obejrzała się za chłopakami.
— Załatwić pewną sprawę — odparł jej kuzyn. — Kiedy twój tata wychodzi ze szpitala?
— Niedługo, a co?
— Nic — wzruszył ramionami, uśmiechając się. — Tak pytam — dodał, po czym spojrzał na mnie.
Spojrzeliśmy na siebie, ale te spojrzenie uderzyło napięciem we wszystkich tu z obecnych. Zapadłem w milczeniu, nie mówiąc nic, zaś ogrom niezadowolenia, który padł między mną a Adamem, koleś wyczuł od razu. Uśmiech zszedł mu z twarzy. Byłem wściekły, o Boże, jaki ja byłem wściekły. Miałem ochotę go udusić, ale przedtem wykrzyczałbym, jaki jest z niego nierozważny i bezmyślny kretyn. Alanna, która stała obok, zerkała raz na mnie, raz na Lutchera, bojąc się odezwać, jak gdyby mogła tym tylko dolać oliwy do ognia. Nawet nie miałem ochoty mu mówić, że Franky napisał, nawet nie chciałem mu mówić, że idę ogarnąć towar, nawet nie chciałem mu nic, kurwa, mówić. Pocałowałem Alanne, żegnając się z chłopakami.
— A ty gdzie? — zapytał Adam, zaskoczony.
— Załatwić pewną sprawę — odparłem, przelotnie obejrzawszy się za przyjacielem.
~*~
Mój mózg prawie eksplodował od nadmiaru myśli. Piętrzyły się z nieopanowanym chaosem, w dodatku przeszywając nieprzyjemnym uczuciem, którego centrum jakby znajdowało się w każdym zakamarku mojego ciała; już nie tylko ból żołądka niszczył mnie doszczętnie, ale i cały organizm. Czułem się jak sparaliżowany. Błądziłem wzrokiem po świątecznych ozdobach, które nastrojowo zdobiły pomieszczenie, wąchałem zapach sosny i cynamonu i zmuszałem się do uśmiechu, jak gdybym nadal był tym małym uroczym wnuczkiem, któremu do złych uczynków dalej niż podróż na biegun północny. Siedziałem na miękkiej kanapie obszytą skórą, skrępowany i przez większość czasu milczący. Jedna i druga babcia usadowiły się naprzeciwko, obserwując mnie uważniej niż zwykle to robiły. Stresowałem się. Atmosfera od wejścia była dziwna, ale nie umiałem wytłumaczyć jak dziwna i dlaczego.
A może umiałem, ale nie chciałem w to wytłumaczenie uwierzyć.
Ich wzrok był podejrzliwy. Czasami tylko lekko się uśmiechnęły, czasami coś opowiedziały bez znacznego emocjonowania się nad historią, a czasami zapadały w milczeniu jak ja, w niektórych tego momentach skanując moją twarz z powagą, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. Poprawiłem niewygodną pozycję i westchnąłem, zaglądając do zegarka; dochodziła piętnasta. Miałem sporo czasu, a mimo to bałem się, że się spóźnię. Nagle usłyszałem jedną z nich:
— To co, Sebastian... — odezwała się babcia Eva. — Chyba dłużej nie będziemy cię tu przetrzymywać — uśmiechnęła się, lecz jej uśmiech wydawał się być smutny.
— Nie, nie, wszystko jest w porządku — odparłem spokojnie.
— Coś się niecierpliwisz — powiedziała. W międzyczasie babcia Marnie wstała i wyszła z salonu, by po chwili wrócić z dużą paczką marihuany. Moje oczy zabłysły, a serce zawrzało z emocji.
— Po prostu mam pewną sprawę do załatwienia, ale to nic takiego... — odpowiedziałem, nerwowo pocierając spocone dłonie o dżinsy. Babcia Eva uśmiechnęła się, lecz ten uśmiech znowu wydawał się być pozbawiony radości.
— Z pewnością — spojrzała na mnie, po czym zapadła cisza.
Wstrzymałem oddech na krótką chwilę. Tuż nad moją głową wskazówka zegara tykała jakby coraz głośniej, w mojej wyobraźni odliczając czas do niebezpiecznej eksplozji. Patrzyłem raz na jedną babcie, raz na drugą, czując, że zaraz stanie się coś, co rozwali mnie na tysiące kawałków. Kiedy napięcie rosło, a uczucie niepokoju otuliło myśli i każdy milimetr mojego ciała, w końcu przerwały milczenie:
— Wyglądasz bardzo słabo, Sebastian — odezwała się babcia Marnie, przyglądając się mnie z uwagą. Momentalnie zbladłem, przełknąwszy ślinę. — Nie podoba nam się to — oznajmiła, poważniejąc.
— Sebastian, słońce, posłuchaj... Zdecydowałyśmy, że to ostatnia paczka, którą ci dajemy — dodała babcia Eva.
Tym samym wbiły mnie prosto w ziemię. Spojrzałem na nie, czując, jak potężna pięść ściska mi serce. Przez jakiś czas wydawało mi się, że się przesłyszałem, ale ich poważny wyraz twarzy utwierdził mnie w przekonaniu, że tak się nie stało. Mój świat jakby się zawalił. W jednej chwili moja przyszłość stała się wielką niewiadomą; stała się przerażająco czarna. Miałem ochotę się popłakać, miałem ochotę paść na kolana i prosić, żeby mi tego nie robiły, żeby nie odcinały od towaru, tylko nie to. Byłem na skraju rozpaczy, wręcz beznadziejnego lamentu. To koniec, to był po prostu najgorszy strzał, jaki mogłem dostać w policzek. I tu nie chodziło o to, że nie będę miał co palić (a nawet chciałem, żeby to cholerstwo zniknęło z mojego życia), absolutnie nie. Tu chodziło o towar; towar, który dostarczałem Frankiemu i Kosie i który ratował mi dupę. Patrzyłem na kobiety, nie wiedząc, jak się zachować; po prostu siedziałem jak zdębiały, czując kompletne przyćmienie emocjami.
— Nie rozumiem... — zdołałem wykrztusić.
— Nie miej nam za złe, złotko, ale tak będzie lepiej... — zapewniła babcia Eva. — Potrzebujesz chyba od tego odpocząć, Sebastian — stwierdziła.
— Ale... ale...
— Sebastian, kochanie, po prostu zauważyłyśmy, że nie wyglądasz za dobrze — wtrąciła babcia Marnie. — Martwimy się o ciebie... To dla twojego dobra — dodała łagodnie.
Dla dobra nie róbcie mi tego! — krzyknąłem w myślach, czując falę łez pod powiekami. Miałem ochotę wpaść w potężny szloch, ale zamiast tego przytakiwałem bez grama dezaprobaty na twarzy. Zastygłem w bezruchu, zaś w środku topiąc się w rozpaczliwych emocjach aż po sam szczyt góry lodowej. To był właśnie mój koniec.
— Rozumiem — wykrztusiłem. Zabrałem paczkę i schowałem ją do plecaka, po czym wstałem. — Nie ma problemu — beztrosko wzruszyłem ramionami.
— Sebastian, słońce, nie miej nam za złe...
— Nie, spoko. Wszystko jest w porządku — odparłem z uśmiechem, kierując się do wyjścia. — Rozumiem was. Może rzeczywiście trochę przesadzam, nie wiem. Może zrobi mi to lepiej.
— Słońce, jeżeli będziesz potrzebował naszej pomocy, to drzwi są zawsze otwarte, pamiętaj o tym — powiedziała babcia Eva, która zatrzymała się w drzwiach razem z babcią Marnie. Spojrzały na mnie z troską w oczach. — Uważaj na siebie, Sebastian.
— I dbaj o siebie! — dodała babcia Marnie.
Wyszedłem, o drżących nogach kierując się do samochodu; każde stąpnięcie przyprawiało mnie o mdłości. Kiedy do niego dotarłem, z moich ust wydobył się rozpaczliwy wrzask. Momentalnie wpadłem w niepowstrzymany szloch, uderzając we wszystko dokoła. Biłem najmocniej jak potrafiłem, czując buzującą jak wrzący gar wściekłość. Kotłowało się we mnie. Nie mogłem w to uwierzyć, że mi to zrobiły, nie mogłem. To było jak odcięcie od dopływu powietrza; to mnie po prostu zabiło. Płakałem jak bóbr. Nie wiedziałem, co zrobić; przerażenie względem przyszłości narastało do takiego stopnia, że zacząłem rozważać pójście na policję albo ucieczkę. Znowu byłem z tym kompletnie sam. Czułem się, jakby świat stanął przeciwko mnie i odtrącił, czułem się strasznie, strasznie potwornie.
~*~
Kiedy zobaczyłem Adama, myślałem, że pęknę. Szedł w moim kierunku z lekkością, wożąc się jak luzak. Byliśmy w dupie i to najgłębiej jak mogliśmy być, a on poruszał się z beztroskością wśród burdelu, który nas otaczał. Miałem wrażenie, że mnie oczy mylą, na pewno; niestety tak nie było i myślałem, że go rozniosę. Kiedy wsiadł do samochodu i się mile przywitał, poczułem, jak gdyby była to czysta prowokacja z jego strony. Szarpnąłem go za kurtkę, zalewając gradem przekleństw i wyzwiskami:
— Coś ty, kurwa, chuju jebany, zrobił, co?! — krzyknąłem wściekle, potrząsając nim. Adam, zaszokowany, złapał mnie za ręce, nie spodziewając się takiego przywitania. Z drugiej jednak strony czułem, że nie powinienem go tak traktować; że nasilające się emocje sięgnęły zenitu i wybuchłem, a on był pierwszą osobą, na której się wyżyłem, ale nie mogłem się opanować. — Czy ty możesz przestać ładować nas, kurwa, pierdolony idioto, w kłopoty?! Możesz?!
— Stary, uspokój się... — odezwał się łagodnym głosem, lustrując mnie. — Hej, Sebastian, uspokój się! — odtrącił moje ręce, brzmiąc ostrzej.
— Powiedz, że tego nie zrobiłeś... — poprosiłem go, wymachując przed jego twarzą palcem wskazującym. Zapadła cisza, która tylko jeszcze bardziej podsycała mój gniew. Oddychałem głośno i nerwowo, nie spuszczając przyjaciela z oczu. — Adam, powiedz... — powtórzyłem ostrzegawczym tonem, mogąc tym samym zasugerować, że coś mu zrobię, ale przecież nie chciałem go skrzywdzić. Jest moim najlepszym przyjacielem i nim pozostanie, do cholery.
— Okej, dobra, już dobra! — wyrzucił, gestykulując rękami. — Mówiłem ci, że tak tego nie zostawię, tak?! — powiedział. — Coś ty się tak burzysz, co?
— Czy ty rozumiesz, co narobiłeś?! — znowu się na niego rzuciłem, potrząsając za kurtkę. — Nie mam już towaru, rozumiesz, nie mam! — poinformowałem go z rozpaczą, na co zareagował zdezorientowaniem. Adam mnie nie zrozumiał, gdy ja prawie się popłakałem, czując ogromną falę bezradności. — To ostatnia paczka, którą dostałem od babci, rozumiesz to?! Od kogo na następny raz mam brać, co?! — zapytałem.
— No przecież Eddie rzuca na mieście!
— Ale nie zawsze ma, rozumiesz?! — warknąłem. — Jesteś, kurwa, idiotą, Adam, idiotą! — uderzyłem w kierownicę, emocjonując się. Adam, do którego dotarło, co narobił, westchnął głośno, pokręcając głową. — Jak po tym wszystkim chcesz wrócić do Rory'iego i chłopaków i pytać o jakiś sprzęt, co?!
— Ty, jak po tym wszystkim, kiedy wiemy, kto zaatakował mojego wujka, chcesz wchodzić z nimi w jakieś układy?! — powiedział, najwidoczniej próbując znaleźć jakąś pozytywną odpowiedź na swoje zachowanie. — Gdzie twój honor, gdzie twoja lojalność?! — zapytał, ze złością wyrównując ze mną kontakt wzrokowy.
— Wiesz co, mogliśmy to zrobić wspólnie, mogliśmy ich dopaść, kiedy tylko zakończylibyśmy sprawę z Frankiem i Kosą, a ty wolałeś jak zwykle kierować się emocjami! — odpowiedziałem. — No i po co to, co? Teraz mamy, kurwa, przejebane...
Adam niechętnie przyznał mi rację, zachowując dalej milczenie. Zrozumiał, jak bardzo zjebał sprawę. Biłem się z chaosem myśli i szaleństwem emocji, biłem się ze wszystkimi. Najgorsze było czuć presję i bezradność; zżerały mnie aż do kości w każdej sekundzie mojego beznadziejnego życia. Chciałem przecież z tym walczyć, ale nie wiedziałem jak. Nie tracąc czasu, ruszyłem prosto na miasto. Przelotnie na niego zerknąłem, gdy oglądał obraz za szybą i jakoś tak dziwnie zrobiło mi się żal najlepszego przyjaciela. Mimo że opadła między nami napięta atmosfera, uderzył wówczas stres; świadomość, że zbliżaliśmy się do harlemu, momentalnie przeszyła nas niepokojem. Adam, tkwiący przez dłuższy czas w milczeniu, w końcu spojrzał w na mnie i się odezwał:
— To już nasze ostatnie spotkanie z nimi — powiedział — Dzisiaj im powiemy, że kończymy.
Te słowa wywarły we mnie nadzieję; rozbłysnęła w moim sercu i zalała ciepłym, miłym doznaniem. Uśmiechnąłem się. Chciałem czuć, że właśnie dzisiaj to zakończymy, ale podświadomie przeczuwałem (oczywiście przez strach), że tak się nie stanie. Nie mniej, nie przestałem mieć nadziei, która pompowała mnie natchnieniem i energią do życia.
~*~
Weszliśmy do budynku jak do siebie, stąpając po schodach z zuchwałością i odwagą, której ostatnio nam przez większość tych momentów brakowało. Tym razem było inaczej. Tym razem zdecydowanie było inaczej; byliśmy nieustraszeni, dzielni i męscy, byliśmy niepokonani, mimo że naprzeciw stawał potężny przeciwnik – czuliśmy, jak gdyby on nagle stał się zwykłym brudem pod paznokciem. Nie bałem się. Oddychałem spokojnie, zadzierając wysoko podbródek i nawet na sekundę nie chowając się w cień. Strach, który towarzyszył nam przez całą drogę, ulotnił się wraz z otworzeniem drzwi samochodowych. Nigdy nie czułem się tak pewnie jak teraz, nigdy. Tuż obok mnie stał Adam, który tylko napędzał mnie odwagą i dobrą myślą, że właśnie przyszliśmy tu zakończyć to, w co nigdy nie powinniśmy byli się znaleźć.
Stanęliśmy przed drzwiami oznaczonymi numerem dwadzieścia sześć, bez chwili zawahania pukając do bram. Nie zareagowałem paniką czy przerażeniem, gdy Kosa otworzył drzwi i z kamiennym wyrazem twarzy rozejrzał się po korytarzu. Nawet nie drgnąłem, a w zwyczaju miałem po czymś takim trząść portkami. Wpuścił nas do środka, po czym zamknął za naszymi plecami drzwi. Przeszliśmy do kuchni, gdzie czekał Franky. Z podejrzliwym dla nas uśmiechem stał, oparty o blat i dłubał scyzorykiem między paznokciami. Zasiadłem na krześle, a Adam oparł się o ścianę blisko lodówki.
Cisza.
Długa, głucha i dziwnie napinająca mięśnie pod zmarzniętą skórą cisza. Przelotnie obejrzałem się za najlepszym przyjacielem, który również zwrócił w moim kierunku wzrok. Zrobimy to, uda nam się — jak gdyby porozumiewaliśmy się bez słów. Przełknąłem ślinę, mając wrażenie, że tym razem przeszła przez gardło trochę ciężej. Czas zaczął płynąć jak na pustyni; leniwie i gęsto, zalewając nas nieproszonym gorącem i potem. Bez przedłużania – marząc jedynie o tym, aby stąd wyjść i już nigdy nie wracać – wyjąłem z plecaka duże foliowe opakowanie, wykładając sprzęt jak kawę na ławę. Mężczyźni obejrzeli się za towarem.
— No, teraz mówisz moim językiem — powiedział Franky, uśmiechając się. Zabrał paczkę i schował do czarnej torby, która leżała na blacie. Oparłszy się z powrotem o blat, zachował milczenie. Kosa stał tuż obok bez ruchu i z uśmiechem na twarzy.
Znowu zapadła nieprzyjemna cisza.
Spojrzałem na Adama, który spojrzał na mnie. Myślałem, że mnie oczy nie mylą; że właśnie Franky zabrał opakowanie, nie dając nic w zamian. Siedziałem jak wryty, nie wiedząc, co się stało. Kiedy dotarło do mnie, że naprawdę nie dostaliśmy pieniędzy, zacząłem się bać. Coś chwyciło mnie za gardło i nie pozwoliło się odezwać, a słów do powiedzenia było wiele. Byłem zdezorientowany brakiem koperty, ale jeszcze bardziej przerażony tym faktem. Adam, który stał obok, milczał jak ja. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co się dzieję.
Kiedy minuty mijały jak godziny, zasypując nas tysiącem czarnych wizji, walczyłem z sobą, by coś w końcu powiedzieć. Odwaga, która chwilę temu mnie wnosiła, nagle stała się słowem nieznanym, doznaniem obcym, czymś niewyobrażalnym. Atmosfera nasiliła się do takiego stopnia, że zacząłem mieć już wszystkiego dosyć. Dosyć tej sytuacji, dosyć Franka i Kosy, dosyć narkotyków. Spojrzałem na mężczyzn, od dawien dawna nie mrożąc nikogo tak nienawistnym wzrokiem. Zacząłem pękać od wściekłości, która niespodziewanie zrodziła się w moim środku; wrzałem jak ogień, prawie kipiąc językami płomieni. Miałem ochotę ich roznieść na szczątki popiołu, bo miałem już, cholera, serdecznie dość. Byłem na skraju rozpaczy i wytrzymałości.
— A gdzie pieniądze? — wykrztusiłem, zerkając na Franka.
To stało się tak szybko, że nie zdążyłem zmrużyć powieką. Chaos, nieudolna szarpanina i wrzaski zmieniły się w głośne, nerwowe oddechy. Zanim dotarło do mnie, co się stało, widziałem przed sobą groźne oczy Frankiego. Niebezpiecznie celował bronią prosto w moje krocze, gdy siedziałem na krześle, drżąc z przerażenia. Tymczasem Kosa przyszpilił Adama do ściany i wymierzył broń w głowę, o mało co nie zabijając go ze strachu. Myślałem, że to sen, myślałem, że to tylko niewinny sen; ale tak nie było. Prawie się popłakałem, czując pod skórą potężne ciśnienie adrenaliny. W płucach brakowało mi tlenu, ciało gibało we wszystkie kierunki, myśli piętrzyły się po pomieszczeniu jak huragan. O Boże, to musiał być sen.
— Nie ma żadnych pieniędzy — odezwał się niskim głosem Franky, który z każdym słowem jakby rozdzierał mnie w środku. — A teraz słuchajcie mnie uważnie, bo dwa razy nie będę się powtarzał, jasne? — zapytał. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, nerwowo mną potrząsnął i przysunął lufę bliżej krocza. — Jasne?! — warknął.
— T-tak! — wyjęczałem ze strachu. Czułem zimne dreszcze sączące się po całym ciele razem z potem, czułem, jak moje serce łomotało, a w uszach szumiało wszystkimi dźwiękami naraz. Kręciło mi się w głowie i przez chwilę zdawało mi się, że to tylko ten niewinny sen.
— Nie znacie nikogo o imieniu Franky i Kosa — powiedział.
— T-tak...
— Nie znacie mieszkania o numerze dwadzieścia sześć.
— T-tak...
— Jeśli kiedykolwiek was tu zobaczę, zabiję waszą całą rodzinę.
Popłakałem się z Adamem.
— A teraz zapamiętajcie najważniejsze: jesteście nikim, rozumiecie? Jesteście tylko zakałą w społeczeństwie. Bez ambicji, bez marzeń i bez celów w życiu. Dobrze było się bawić, co? Dobrze było korzystać z narkotyków, co? Świetnie się od tego uzależniliście, chłopcy. Gardzę takimi ćpunami jak wy — splunął z pogardą. — Nie ma z was żadnego pożytku, śmiecie. Nie macie przyszłości, zapamiętajcie to, nie macie. Skończycie jak te wszystkie ćpuny, którym sprzedajemy towar. Jeśli kiedykolwiek staniecie na mojej drodze, zniszczę was, rozumiecie to? — mówił powoli i nisko. — Jeśli opuścicie to mieszkanie, zapamiętajcie, że ja zawsze będę przy was. Jeśli was zobaczę na mieście, to już po was i waszej rodzinie. Jeśli dojdzie do mnie jakiekolwiek o was słowo, to też się bójcie. Bójcie się każdego poranka i nocy, bo ja nie dam o sobie zapomnieć. Zadarliście z nieodpowiednim typem, zapamiętajcie to do końca waszego zasranego życia. Spieprzajcie mi z oczu i już nigdy więcej się nie pokazujcie.
~*~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top