Rozdział 34

Rano wstać było ciężko, ale obudzić się jeszcze ciężej. Ta noc była koszmarem, a poranek prawdziwym piekłem. Zalewałem się wstydem i poczuciem upokorzenia, nie mogąc nawet spojrzeć w swoje odbicie w lustrze. Moje myśli, tak irracjonalne i niezrozumiałe dla mnie samego, były jednym wielkim kłębkiem nerwów, doprowadzając do najgorszych, smutnych przemyśleń, do jakich mrok nie byłby w stanie dojść. Podświadomie krzyczałem do wszystkich, prosząc o pomoc, której sam nie byłem w stanie określić, jakiej chciałem. Byłem tak potwornie rozszarpany emocjami, że czułem, jak odrywałem się od rzeczywistości; fizycznie istniałem, ale psychicznie i duchowo bujałem w obłokach z dala od świata. 

Zwłaszcza bardzo dużo myślałem o niej. Myślałem, jak się czuje; jak bardzo musiała być rozczarowana i zraniona. Myślałem o tym, co mogła teraz robić. Myślałem o tym, o czym ona myślała. Myślałem, myślałem i myślałem, i przestać myśleć nie umiałem. Miałem wrażenie, że w mojej głowie znajdowało się potłuczone szkło, raniące mnie od środka z każdym następnym przemyśleniem; cholernie bolała wszelaka myśl. Jednak najbardziej bałem się po tym wszystkim spojrzeć w jej oczy, porozmawiać i wytłumaczyć, a tego chciałem uniknąć w pierwszej kolejności. Nie wiedziałem, co mogłem jej powiedzieć. Nie wiedziałem, jak mógłbym wytłumaczyć się z tak beznadziejnego zachowania. Było mi wstyd przed samym sobą, nawet Adamem, a co dopiero Alanną. 

Głowa pękała od bólu, a serce niemiłosiernie mocno przeszywało udręką. Wytrzymać tego nie potrafiłem, chcąc uciec gdziekolwiek, byle znaleźć się daleko od świata. Wśród tak bolesnych i chaotycznych przemyśleń, oraz dźwigania na barkach poczucia wstydu i żalu, gdzieś przez myśli przewijała się rzecz, która wprowadzała mnie w totalne zaniepokojenie – ja chciałem drugi raz spróbować. Wczoraj mój rozsądek przestał istnieć, kiedy przed nosem miałem sztukę kurewsko dobrego towaru. Mój rozsądek przestał istnieć. Przerażało mnie to, jak łatwo poddawałem się narkotykowi. Co się ze mną dzieje, do diabła? — powtarzałem lękliwie. Bałem się. Zacząłem coraz bardziej bać się powrotu do tego życia, które już w pierwszym dniu skusiło mnie białym proszkiem. Z nerwów cały drżałem, nie potrafiąc się skoncentrować na niczym. Musiałem trzymać się od tego z dala, musiałem trzymać się od tego z dala, musiałem trzymać się od tego z dala... 

— Dlaczego, Olivers? 

— Musiałem trzymać się od tego z dala! — krzyknąłem. 

Ocknąłem się, nabierając głębokiego oddechu. Zdezorientowany uniosłem wzrok, dostrzegając nad sobą panią Flinch, która obserwowała mnie z zażenowaniem. Odchrząknąłem, poprawiając się na krześle. 

— Musiałeś trzymać się od tego z dala, tak? — powtórzyła moje natrętne myśli, które przez przypadek wypowiedziałem głośno przy wszystkich. Pani Flinch, która bardzo mocno uwzięła się na mnie od początku roku szkolnego, zmierzyła mnie cierpko, wręczając do moich rąk test. — Bierz się do nauki, Olivers — rzuciła chłodno, wręczając innym uczniom egzaminy. Spojrzałem na ocenę namalowaną czerwonym długopisem, przeklinając pod nosem: 

— Kurwa... 

— Co dostałeś? — zapytał mnie zaciekawiony Lloyd, z którym miałem matematykę. — Ja dwóję na szynach — wymamrotał załamany, chowając papier do zeszytu, gdzie trzymał tego kolekcję. Nabrałem głębokiego oddechu, pocierając ręką czoło. Kurwa, przecież zaraz koniec semestru, a ja mam same pały. 

— Gówno — burknąłem zły, zgniatając w rękach test. Lloyd zaśmiał się kpiąco, nabijając się ze mnie. — Dosyć mam tej matematyki, do dupy z nią... — wymamrotałem naburmuszony, opierając podbródek o rękę. Do tej tłustej, wielkiej dupy pani Flinch...

Nie dość, że miałem na głowie tyle rzeczy, których nie byłem w stanie ogarnąć, to jeszcze dochodziła ta pieprzona matematyka. Pomóż mi ktoś, proszę — przelotnie obejrzałem się za Lloydem, przez chwilę przyglądając się jemu; kiedy pytająco odwzajemnił kontakt wzrokowy, szybko odwróciłem się. Zacisnąłem ręce, nie mogąc znieść tego rwącego bólu. Tak bardzo chciałem krzyczeć i wołać, ale odważyć się mówić o tym głośno nie potrafiłem. Dławiłem się własnym milczeniem. Dlaczego rozmawiać o problemach było tak ciężko? 

Wybił dzwonek na przerwę. Spakowałem zeszyt i książkę do plecaka, a zgnieciony test wziąłem do ręki i schowałem do kieszeni jeansów, udając się z Lloydem do wyjścia z sali, jednak pani Flinch zatrzymała nas obojga, zapraszając do siebie. Zdezorientowani obejrzeliśmy się za sobą, wzruszając ramionami. 

— Carter, Olivers, do mnie — rzuciła poważnym tonem, siedząc przy swoim dużym, potężnym biurku. Kiedy wszyscy uczniowie opuścili klasę, niepewnie podeszliśmy do kobiety, zatrzymując się naprzeciw. Milczeliśmy, z lekkim niepokojem spoglądając na nauczycielkę. Na krótką chwile moje myśli uciekły do Alanny i tego, co musiała teraz robić; a jak się czuła, o czym myślała? — Za półtora miesiąca koniec semestru, macie o tym pojęcie? — zaczęła, uważnie na nas patrząc. Pokiwaliśmy głową, w ciągu dalszym zachowując milczenie. — Na ten moment, Carter, masz trzy jedynki i jedną dwójkę. 

— Na szynach, proszę pani — poprawił nauczycielkę, dumnie uśmiechając się. Rozbawiony parsknąłem pod nosem, starając się nie wybuchnąć śmiechem. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktokolwiek był szczęśliwy z dwójki na szynach, a czarnucha tak ogromnie radowała ta ocena, że mógłby oprawić ją w ramkę. Zresztą, co się dziwić, jak cały czas ma pały. — Dwójkę na szynach, proszę pani, o tu proszę spojrzeć — powiedział z szerokim uśmiechem, dla dowodu wyciągając z zeszytu test. Radosny pokazał ocenę, a pani Flinch obdarzyła go poirytowanym spojrzeniem.

— Żarty sobie ze mnie stroisz, Carter? — zapytała zażenowana, unosząc jedną brew. Chwyciłem się za nos i zacisnąłem skrzydełka, z całych sił powstrzymując się, by nie wybuchnąć śmiechem. — Ta szyna nie poprawi ci sytuacji, więc nie masz się z czego cieszyć, synu — rzuciła, a Lloyd momentalnie posmutniał jak zbity pies.— Olivers, a tobie proponuje się nie śmiać, bo idziesz łeb w łeb z kolegą — zwróciła mi uwagę, mierząc bacznie swym ciętym wzrokiem. 

— Przepraszam — odpowiedziałem w śmiechu, odchrząkając. Przelotnie spojrzałem na Lloyda, który prychnął, co ponownie mnie rozbawiło; uderzyłem go, a on mnie odepchnął, śmiejąc się. 

— No już, spokój — ostrzegła nas, wzdychając głęboko. — Za trzy tygodnie są mikołajki — zaczęła, a my spoważnieliśmy. — Jak co roku organizowane są występny, konkursy, targi, bla, bla, bla... — powiedziała wymijająco, machając ręką. — Mam dla was propozycję, chłopcy, która pozwoli wam podnieść ocenę o jedną w górę na koniec semestru — poinformowała, a my w błyskawicznym tempie zamieniliśmy się w słuch, uważnie słuchając nauczycielki. — Chciałabym, żebyście upiekli cztery ciasta i sprzedawali, a wszystkie pieniądze przeznaczyli na schronisko dla zwierząt. Wiecie, jak to wygląda, prawda? — zapytała dla pewności, a kiedy ochoczo pokiwaliśmy głową z błyskiem w oku, pani Flinch miło się uśmiechnęła. — Dobrze, więc mogę na was liczyć? 

— Tak, oczywiście! — odpowiedział od razu Carter z pełnym zaangażowaniem w głosie, prostując się. 

— Niestety czy stety, ale muszę was rozczarować i powiedzieć o drugim warunku: to, że podniesie wam to o jedną ocenę w górę nie znaczy, że możecie mieć, za przeproszeniem, wywalone w naukę już do końca semestru, otóż nie. Przepuszczę was, kiedy następny egzamin napiszecie na pozytywną ocenę — poinformowała, uważnie nas lustrując. Zmarszczyłem brwi, domyślając się, że to nie mogło być takie proste, jakie się wydawało. Wiedziałem, że był jakiś haczyk, ale akurat takiego się nie spodziewałem. Nie umiałem matematyki, a nauka jej totalnie mi nie wchodziła i zacząłem się już stresować. — Rozumiemy się? 

— Tak, proszę pani, tak! — kiwał głową Carter, a ja, mimo dużych wahań, również pokiwałem, dochodząc do wniosku, że przecież nie miałem nic do stracenia. 

— No, to zmykajcie już, do zobaczenia na następnych zajęciach — pożegnała się, o dziwo z uśmiechem, który na jej twarzy był rzadkością. 

— Dziękujemy, pani Flinch, nie zawiedziemy pani, do widzenia! — powiedział namolnie Lloyd z dużym entuzjazmem w głosie, chwytając mnie za bluzę i wyprowadzając pośpiesznie z sali. Przeszliśmy się kawałek po zatłoczonym korytarzu, po czym Carter zatrzymał się naprzeciw mnie, z uśmiechem rzucając: — Ty, stary, zdamy to z palcem w dupie, mówię ci! — tryskał optymizmem, jarając się jak dziecko. Markotnie wywróciłem oczyma, podpierając się szafki.

— Stary, nie rozumiesz? Ona potrzebowała tylko dwóch frajerów do sprzedawania pieprzonego ciasta i znalazła tych dwóch frajerów w największych głąbach z matematyki, nie czaisz? — powiedziałem mu, a jego szczęśliwy wyraz twarzy momentalnie ochłonął z pozytywnych emocji. — I nadal jesteśmy w dupie z tą matmą, bo tylko pozytywna ocena z testu nas uratuje, co też nam powiedziała — dodałem. 

— To na chuj ja się zgodziłem?! — uniósł się na tyle głośno, że kilku uczniów obejrzało się za nim. Wyrzucił ręce w górę, patrząc na mnie ze zdziwieniem, jakbym to ja odpowiadał za tę sytuację.  

— A bo ja wiem? Ale nie smuć się, skurwysynie, tylko szykuj jaja do ciasta, hahaha! — zaśmiałem się kpiąco i poklepałem go po ramieniu, na co wybuchł śmiechem. Rozbawieni, wspólnie planując szalone pomysły na pieprzone ciasta dla pani Flinch, udaliśmy się w stronę szkolnych szafek na pierwszym piętrze, dostrzegając już na miejscu Elliota z Adamem. Gwałtownie zatrzymałem się w miejscu, przez przypadek z nadmiaru emocji chwytając ramię Cartera. Zdębiały spojrzałem na chłopaków, którzy rozmawiali z Amandą i jej przyjaciółkami.  

— Stary, co jest? — zapytał zaskoczony, przyglądając się mnie ze zdezorientowaniem. 

Była najpiękniejszą dziewczyną na szkolnym korytarzu. Nieśmiało zaczesywała kosmyki włosów za ucho, w milczeniu stojąc obok swojego rozgadanego kuzyna, Lutchera. Moją uwagę przykuła jej cnotliwa, skromna postawa wśród hałaśliwych, rozbawionych przyjaciół. Miałem wrażenie, że patrzyłem na anioła w czystej postaci anielskości, a może coś jeszcze świętszego. Przełknąłem ślinę, czując, jak w ułamku sekundy w moim gardle nastała Sahara, a nogi roztapiały się pod wpływem tak parzącego gorąca. Zauroczony traciłem grunt pod stopami. Była taka śliczna. W jej rozpuszczonych, długich włosach znajdowały się splecione warkoczyki, którymi zapragnąłem bawić się bez końca. Baśniowe spojrzenie błądziło dookoła w poszukiwaniu niezrozumiałego dla mnie sensu, ale ostatecznie zatrzymywała go na swoich skórzanych martensach. Ona była taka śliczna. 

Wariuję do reszty. 

— Ty, stary, co jest z tobą? — sprowadził mnie na ziemie Lloyd, który, marszcząc brwi, spoglądał na mnie ze zdziwieniem, nie ukrywając w tym rozbawienia. — Idziesz? — zapytał, wzruszając ramionami. Ocknąłem się, nabierając głębokiego oddechu. Przez chwilę z paniki, która nagle opanowała cały mój świat, nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, ale w końcu, kiedy wydukałem z siebie cokolwiek, domyśliłem się, że była to najgłupsza wymówka, jaka mogła przejść przez moje usta:

— Yyy, ja... Ten, tego... Kurwa, muszę srać! — wyrzuciłem z siebie, w pośpiechu odwracając się w stronę przeciwną i przecisnąwszy się przez tłum uczniów, uciekłem prosto do toalety, zamykając się w ostatniej kabinie. 

Moje serce galopowało własną kosmiczną prędkością. Oddychałem szybko, nerwowo wplatając palce we włosy. Czułem, jak zalewa mnie fala gorączkowych emocji, ale najgorsze w tym było uczucie szalejącego podniecenia, które narastało z każdą sekundą coraz bardziej. Podniecał mnie jej widok; tak słodkiej i niewinnej Alanny jeszcze w życiu nie widziałem. Pomimo tak niespokojnych i pobudzonych doznań, które w mgnieniu oka rozpaliły we mnie namiętność – nie byłem w stanie spojrzeć w jej oczy. Po wczorajszym dniu panicznie bałem się porozmawiać z nią oraz poczuć na własnej skórze ten żal i zawiedzenie, którym mogła mnie darzyć. Panicznie się bałem, więc wolałem wybrać ucieczkę. Było to czyste tchórzostwo z mojej strony, ale postąpić inaczej nie umiałem. 

Dlaczego tak bardzo chciałem jej uniknąć? Sam nie wiem – ilekroć pytałem siebie samego, to przychodziło mi wiele na myśl, jednak żadna z tych przemyśleń nie była trafna. Albo wręcz przeciwnie – wszystkie odzwierciedlały moje największe obawy, lecz nie byłem w stanie wypowiedzieć ich na głos. Chciałem o tym zapomnieć. Ona była mi tak bliska, mógłbym nawet przyznać, że należała do najbliższych mi osób w życiu, a to oznaczało, że zawiedzenie takiego człowieka było ciosem prosto w plecy. Najgorsze było to, że ja  z a w s z e  kogoś zawodziłem, z a w s z e. Przyjaciół, rodzinę – po prostu wszystkich musiałem ranić swoim postępowaniem. Naprawdę wolałbym urodzić się kimś innym, niż być tym pieprzonym Sebastianem Oliversem. 

Dziewczęcy śmiech wybudził mnie ze smutnych refleksji. Zmarszczyłem brwi, oglądając się dookoła kabiny, w której się znajdowałem; było czysto, ładnie pachniało i nawet znajdował się w środku papier toaletowy. Kurwa, ja byłem... 

Gwałtownie otworzyłem drzwi, odwracając głowę w lewą stronę, gdzie napotkałem Susan z kumpelą, Katie. Obie zeskanowały mnie z góry do dołu, nie ukrywając zdziwienia w związku z moją obecnością w damskiej toalecie, która również mnie wprowadziła w zakłopotanie.  

— Hej, to damski! — wykrzyczała z oburzeniem przyjaciółka Laurie.

Mój wzrok spotkał się ze spojrzeniem Susan, która, jak tylko mnie zobaczyła, najeżyła się niczym rozjuszony kot. W ułamku sekundy zaiskrzyła niepohamowaną wściekłością, swym ognistym temperamentem mogąc bez problemu spalić wszystko dookoła. Bez zastanowienia żwawym i nerwowym krokiem skierowała się w moją stronę, chwytając w dłonie materiał mojej bluzy:

— Co mają znaczyć te zdjęcia, pieprzony dupku?! — wysyczała groźnie, piorunując mnie agresywnym spojrzeniem. Stanąłem prosto i mocno, lecz tak, by nie zrobić jej krzywdy, chwyciłem jej ręce. — Myślisz, że to zabawne?! — rzuciła opryskliwie. 

— Ostrzegałem cię — odpowiedziałem twardo, stanowczym ruchem odtrącając jej dłonie. Susan buzowała tak dużym rozwścieczeniem, że powoli puder na jej twarzy nie maskował czerwonej skóry. Burza jej kręconych, rudych włosów oddawała idealnie ogień, jaki się w niej tlił. — Jeszcze raz coś zrobisz Alannie, to twój ojciec zobaczy te wszystkie fotki — napomniałem ją uważnie, ostatni raz spoglądając w rozjuszone spojrzenie Laurie, która po moich słowach zacisnęła usta, mierząc mnie lękliwie. — Aha, i od Amandy też się odpierdol — dodałem ostrzegawczo, po czym wyminąłem ją i opuściłem damską toaletę, słysząc za plecami jej krzyk: 

— KUTAS!

~*~

Siedzenie na szkolnej stołówce dawno nie było tak nieprzyjemne i niepokojące. Czułem, jak nie potrafiłem usiedzieć w spokoju i skupić się na rozmowie z kumplami, żartach oraz planach. Przeczucie, że jej wzrok biegał ciągle w tę stronę, mnie nie myliło – kiedy nerwowo zerkałem na Alanne, jej baśniowe spojrzenie z zawstydzeniem uciekało na Amandę. Podejrzewałem, że była zdezorientowana moim milczeniem i unikaniem jej, ale nie miałem odwagi tego zmienić. Zamiast tego siedziałem jak ten frajer i oglądałem ją z ukrycia, podniecając się uśmiechem i piękną twarzą. Siedziała tylko kilka stolików dalej, a mnie się wydawało, że patrzę na nią z odległej galaktyki. Tak odległej, że żaden inny wzrok na tej pieprzonej stołówce nie sięgał tego kosmosu. 

— Hej, spójrzcie, kto siedzi przy Susan — odezwał się o pół ściszonym tonem, nie ukrywając rozbawienia, Elliot, który zajadał się burgerem. Wszyscy trzej obróciliśmy się do stolika rudowłosej, gdzie wraz z pozostałymi przyjaciółkami siedziała w towarzystwie szkolnych futbolistów i Ethana. 

Jeszcze tak wpienionego wyrazu twarzy Ethana w życiu nie widziałem. Zaśmiałem się kpiarsko, nie mogąc się powstrzymać. Siedział obok Susan i zarzuciwszy ramię na barkach dziewczyny, swym ciętym jak osa spojrzeniem lustrował wszystko i wszystkich dookoła, jakby chciał powybijać co do jednego istnienia. Ten widok był naprawdę śmieszny. 

— Beksa wróciła do stada — powiedział żartobliwie Lutcher, po czym wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Od kiedy bracia Lloyda zabrali go i jego dwóch kumpli na hangar wujka Elliota, a tam spłakał się jak dziecko, od tamtej chwili wielki i groźny Ethan Gilbert to tak naprawdę płacząca mała dziewczynka. Nic tylko rozpuścić plotę po szkole i obserwować, jak wytykają go palcami. Całe szczęście tacy nie byliśmy, ograniczając się jedynie do obgadywania mu dupy. — Proszę, proszę, nie zabijaj mnie! — papugował prześmiewczo Adam, złączając dłonie w znak modlitwy. 

— Oho, chyba wybudziliśmy groźnego wilka z lasu — oznajmił Elliot.

Każdego wzrok z naszej czwórki z uwagą skierował się w stronę Ethana. Chłopak wstał razem ze swoimi kumplami, rzucając w naszym kierunku przelotne, pełne zaczepności spojrzenie, nie oszczędzając w małym, prowokującym uśmieszku. Przeszedł się z futbolistami między stolikami, zmierzając wprost na stolik, gdzie siedziała Amanda z przyjaciółkami i Alanną. Automatycznie włączyła mi się czerwona lampka, a ciśnienie podskoczyło z nerwów, które niestety musiałem trzymać przy wodzy – nie mogłem dać się sprowokować, bo inaczej wywalą mnie ze szkoły na zbity pysk. Adam zdenerwowany przeklął pod nosem i chciał już wyrwać się z krzesła, jednak go powstrzymałem, chwytając za ramię. 

— Co on, kurwa, wyprawia? — skrzywił się Lutcher, mierząc wściekle Gilberta i jego kumpli. Zdezorientowani oglądaliśmy, jak Ethan cwaniacko zatrzymał się przy stoliku dziewczyn, a w tym samym czasie zabrzmiał dzwonek na lekcję. Alanna, kiedy tylko wstała ze swojego siedzenia, niespodziewanie wpadła w ramiona futbolisty. Poczułem, jak na ten widok zakipiałem okropną  z a z d r o ś c i ą. Ethan chwycił ją wokół przed upadkiem, trzymając na krótko w swoich ramionach zdezorientowaną Clooney. Miałem ochotę wstać i wyrwać mu nogi z dupy. To było... To było coś tak niezrozumiałego dla mnie samego. Ten obraz uderzył we mnie jak nieopanowany ogień – wściekły nie potrafiłem się kontrolować. 

Ethan obdarzył zadziornym uśmiechem zaskoczoną Alanne i delikatnie odstawił na miejsce, rzucając w jej stronę trudne dla mnie do usłyszenia zdanie. Wstałem z krzesła, zdenerwowany chcąc podejść do niego; cały buzowałem w nerwach, czując, jak gorąco krwi szumiało w mojej głowie wśród chaotycznych myśli. Tym razem Adam mocno mnie chwycił za ramię, powstrzymując od rozpętania wojny: 

— Nie możesz! — ostrzegł poważnie, zatrzymując mnie. Zacisnąłem usta, odwracając się najpierw do najlepszego przyjaciela, to przelotnie powróciłem w stronę Alanny i Ethana. Gilbert uśmiechnął się cwanie w moim kierunku, razem z pozostałymi futbolistami kierując się ku wyjściu ze stołówki. Zmierzyłem go wściekle, przeklinając pod nosem. — On chce cię sprowokować, ignoruj go — powiedział Adam. 

Prawie zawyłem rozemocjonowany. Czułem, jakbym miał na rękach solidne kajdany i nie mógł nic zrobić. Byłem tak potwornie zazdrosny, że miałem ochotę rozszarpać wszystkich dookoła, a Alanne złapać i pociągnąć w swoje ramiona i już nigdy-przenigdy nie wypuszczać. Przekląłem głośno, wyrywając się Adamowi i w pośpiechu opuszczając stołówkę. 

~*~

Ten widok długo siedział w mojej głowie. Każdy szczegół w nim analizowałem raz po raz, nie mogąc pojąć, jak Ethan mógł to wszystko tak idealnie zaplanować. Nie potrafiłem się skupić, ciągle myśląc o tym, jak ją obejmował. On ją dotknął, do kurwy, on ją, kurwa, tknął. Moja Alanna, moja słodka, słodka Alanna. Tylko ja chciałem ją dotykać, tylko ja! Boże święty, rozwścieczony i zazdrosny skomlałem w środku na samo wyobrażenie sobie, że on ją d o t k n ą ł. Nie mogłem skoncentrować się na niczym, a to wówczas odbijało się na próbie, którą razem z zespołem muzycznym miałem pod koniec zajęć. Niespokojny i rozdrażniony ledwo nadążałem za nutami, co wreszcie zauważył nauczyciel mojej grupy, pan Harrison:

— Stop, stop, stop! — odezwał się mężczyzna, zatrzymując wszystkich grę. Zmarszczył brwi, kierując wzrok w moją stronę. Nabrałem głębokiego oddechu, przelotnie oglądając się po kumplach z grupy dookoła, to nieśmiało wyrównałem kontakt wzrokowy z nauczycielem. — Olivers, chłopie, co jest z tobą? Słyszę, że nie trafiasz w nuty, coś nie tak? — zapytał z powagą w głosie, uważnie mi się przyglądając. 

 — N-nie, ja tylko... To tylko... — zawstydzony próbowałem coś wydukać, samemu dokładnie nie wiedząc, co chciało przejść mi przez gardło.

— Zły dzień? — przerwał mi pan Harrison. 

— Tak — odparłem szybko, z nerwów oblizując usta. Zacisnąłem mocniej dłoń na gryfie, przez przypadek wydobywając ze strun dźwięki. Spanikowany chciałem to powstrzymać, ale z całego tego stresu gitara w końcu wypadła mi z rąk, co wywołało kpiarski śmiech wśród innych. 

— To niech ten zły dzień się skończy — powiedział, ostatni raz rzucając mi baczne spojrzenie. Klasnął w dłonie i obejrzał się za wszystkimi, oznajmiając nam: — Słuchajcie, za trzy tygodnie są mikołajki, tak więc zapisałem nas już na konkurs — poinformował. Dopiero po kilku sekundach dotarły do mnie jego słowa; zdezorientowany, a nawet lekko zszokowany spojrzałem na pana Harrisona, odchrząkając, co nie umknęło jego uwadze. 

— Zaraz, na konkurs? — zapytałem dla pewności. W ten sam dzień miałem sprzedawać razem z Lloydem pieprzone ciasta dla pani Flinch, kurwa. 

Konkursy z okazji mikołajek były w naszej szkole tradycją. Oprócz wystąpień kółek artystycznych, gdzie pojawiało się mnóstwo innych grup, również popularne były w tym dniu targi, na które zostałem już zgłoszony u pani Flinch z Lloydem. Kompletnie wypadło mi z głowy, że w tym roku również miałem razem z moją grupą pod skrzydłami pana Harrisona wystąpić w tym konkursie. Takie eventy dają bardzo dużo na świadectwie uczniom, którzy chcieliby iść na studia, a z drugiej strony nauczyciele, których grupa wygrała konkurs, dostają ogromny profity od szkoły, stąd trwa tak zwany wyścig szczurów wśród kółek artystycznych. Trochę to śmieszne, ale zawsze to jakaś fajna rywalizacja. 

— Zapomniałeś, Olivers? — zapytał mnie profesor, uważnie wbijając spojrzenie na moją osobę. Znowu spanikowałem, ledwo składając zdania: 

— N-nie, t-to znaczy... Ja tylko... 

— Świetnie, chłopaki, to działamy intensywnie i ostro, bo tym razem wygrana będzie w naszych rękach! — przerwał mi szybko, ogłaszając pełne motywacji i dopingu przemówienie. — Na dzisiaj kończymy, widzimy się na następnych zajęciach. Olivers, weź się w garść! Pamiętaj, że bez ciebie nie zagramy tak dobrze, jak będziemy tego chcieli — zwrócił się w moją stronę, wskazując na mnie palcem. Po jego słowach byłem w jeszcze gorszej dupie niż myślałem, bo zrezygnować już nie mogłem – pan Harrison ewidentnie na mnie liczył. 

Skołowany pokręciłem głową, odłączając od wtyczki elektryczną gitarę. Razem z chłopakami zaczęliśmy odkładać szkolny sprzęt na miejsce, wówczas do auli otworzyły się drzwi. Zaciekawiony spojrzałem w tamtą stronę, niespodziewanie dostrzegając Alanne w towarzystwie pani Squirting. Moje serce zabiło z prędkością światła, a ciało wzburzyło ogromne ciepło. Poczułem, jak moje policzki czerwieniały, a zahipnotyzowany wzrok obserwował każdy jej ruch. Ale chwila moment, co ona tutaj robi? 

— Nie przeszkadzajcie sobie, chłopcy! — zawołała w naszą stronę pani pedagog, prowadząc Clooney prosto do pana Harrisona. Zdezorientowany patrzyłem, jak kobieta z moją najlepszą przyjaciółką zatrzymała się przy profesorze, zaczynając niezrozumiałą dla mnie rozmowę. Alanna nieśmiało stała obok, oglądając aulę i muzyczny sprzęt. Nagle jej spojrzenie spotkało się z moim; zaskoczona zlustrowała mnie, nabierając głębokiego oddechu. Boże święty, miałem ochotę rzucić wszystko i podbiec od niej, i przytulić tak mocno jak nigdy dotąd. — ...Tak, tak, tak, bierze udział w konkursie, może pokaże jej pan fortepian? 

Zaraz, co? 

— Ian, idziesz? — zapytał Josh, kolega z grupy. Spojrzał na mnie, wyrywając z transu. Zdezorientowany obejrzałem się za nim, przelotnie lustrując Alanne. 

— T-tak, idę... — odpowiedziałem, chwytając plecak. Powróciłem wzrokiem w stronę Al, która obserwowała mnie uważnie, choć ze smutkiem w swych baśniowych oczach. Domyślałem się, że była smutna i chciała, abym wreszcie z nią porozmawiał, a nie ignorował. Cały dzień uciekałem od niej i rozmowy, jednocześnie marząc o jej dotyku i cieple. 

— Ależ oczywiście... — odezwał się lubieżnie pan Harrison, co dziwnie mnie zaniepokoiło. Od lat krążyły plotki, że profesor lubił młode uczennice. Podobno z dwiema trzecioklasistkami miał romans, ale to podobno. Nie bardzo interesowałem się życiem profesora, bo wobec nas był świetnym nauczycielem muzyki. Wcześniej miałem gdzieś te plotki i czy były prawdziwe, czy nie, to tak naprawdę nie robił nikomu krzywdy, zresztą, to większość dziewczyn śliniła się na jego widok, ale teraz zmroziło mnie na samą myśl, że Alanna miała być pod skrzydłem Harrisona... — Grasz na fortepianie, tak? Dobrze, w takim razie pokaż, co potrafisz

Pokaż, co potrafisz

P o k a ż

c o 

p o t r a f i s z

O mój boże, aż zakręciło mi się w głowie przez dwuznaczność tego zdania. Zestresowałem się, nie mogąc opanować okropnych myśli. Alanna naprawdę miała zostać z nim sam na sam? A co, jeśli te plotki... są prawdziwe? A jeśli Alanna będzie kolejną, która będzie się ślinić na widok pana Harrisona? A jeśli Alanna stanie się nagle ulubienicą pana Harrisona? A jeśli będą mieli... romans? O mój boże, o mój boże, o mój pieprzony boże. 

Uciekłem stamtąd tak szybko, jak tylko potrafiłem. Czułem, jakbym dostał liścia w twarz. To było coś niemożliwego. Ona nie mogła wdać się w romans z panem Harrisonem, to przecież byłoby... niesprawiedliwe wobec mnie. Alanna jest zakochana we mnie, prawda? To ja tylko podobam się Alannie, prawda? Alanna uwielbia tylko mnie, nikogo innego nie będzie uwielbiać tak mocno jak mnie, prawda? Cholera jasna, co jest w końcu prawdą? Alanna, ona... Ona... Ona jest zakochana tylko we mnie, tylko! 

Wyszedłem prędko ze szkoły, gdzie na zewnątrz zaatakował mnie listopadowy chłód i jesienny deszcz. Żadne z tych rzeczy nie potrafiły schłodzić wzburzonego ognia w moim ciele. Skierowałem się prosto do samochodu, gdzie w środku czekał na mnie Adam, z którym miałem jechać do starych kumpli z przeszłości, od których kupowałem zioło przed tym, jak babcie zaczęły mnie rozpieszczać towarem. Czułem, jak z każdą sekundą popadałem w obłęd absurdalnych myśli związanych z Alanną i panem Harrisonem. Nakręcałem się potwornie na ich romans, który tak naprawdę był urojony i bezsensowny, no bo przecież to ja niepotrzebnie się zamartwiałem. Kiedy tylko znalazłem się w aucie, coś nakazało mi wyżalić się najlepszemu przyjacielowi. Bez namysłu wyrzuciłem z siebie swoje durne przemyślenia, mając chyba ochotę po prostu się wygadać: 

— Alanna będzie występować w konkursie pod okiem pana Harrisona! — powiedziałem załamany, nie potrafiąc ukryć głębokiego żalu. Byłem tym tak dotknięty i zdenerwowany, że sam nie spodziewałem się takiej reakcji po sobie. Adam zmarszczył brwi i spojrzał na mnie w zdezorientowaniu, przez dłuższą chwilę zachowując milczenie. Boże, jak on mógł się tym nie przejąć? Jego kuzynka miała kontakt z największym babiarzem w naszej szkole! — No powiedz coś, no! — krzyknąłem znerwicowany, przelotnie oglądając się za nim. 

— Jakim Harrisonem? — zapytał bez emocji, jakby nie wiedział, o co chodziło. Ja pierdolę, jak on mógł nie wiedzieć, kim był  p a n   H a r r i s o n? — Co ty gadasz? — skrzywdził się. 

— No z Harrisonem, no! — odpowiedziałem mu z oczywistością, czego znowu nie załapał. Zmarszczył brwi, ciągle patrząc na mnie jak na debila. — No z kolesiem od muzyki! Jim Harrison! 

— Jim Harrison? — powtórzył zdziwiony, poprawiając okulary na nosie. 

— No kurwa, no Jim Harrison! 

— O cholera, mogłeś tak od razu, że to Jim Harrison! — nagle zrozumiał, uderzając mnie delikatnie w ramię. — O kurwa, jak do tego doszło? 

— Nie wiem! 

— Przecież on ją zacznie podrywać! — powiedział, dobijając mnie jeszcze bardziej. Wplótł ręce w swoje kędzierzawe, bujne włosy i poczochrał je, przeżywając sytuację równie mocno co ja. — Przecież on podobno kręci ze wszystkimi laskami, które chodzą na zajęcia muzyczne! 

— A-ale Alanna, ona... Ona mu się nie da, Adam, ona mu się nie da, mówię ci — rzuciłem niespokojny, nie mając tak naprawdę pewności, czy Alanna nie ulegnie urokowi Harrisona. Byłem na pewno pewien tego, że Alanna była zakochana tylko we mnie. Tylko we mnie. — Ona nie może! — dodałem nieprzemyślanie, dopiero po chwili orientując się, jak to mogło zabrzmieć z moich ust. Adam spojrzał na mnie od razu, uśmiechając się szeroko, co zaczęło wzbudzać we mnie ogromne zawstydzenie. 

— Ty jesteś zazdrosny! — stwierdził z szerokim uśmiechem, drażniąc mnie. 

— N-no może trochę, ale co z tego? — zapytałem, czując piekące policzki. Naburmuszony obejrzałem się za nim, szybko powracając wzrokiem przed siebie, gdzie jechałem na umówione spotkanie. — Martwię się o nią, ty nie? To twoja kuzynka, Adam, jak możesz się o nią nie martwić? — oburzyłem się. 

— No może w końcu pozna jakiegoś chłopaka. Harrison jest dość młodym kolesiem, a Alanna potrzebuje kogoś, kto w końcu ją utemperuje — stwierdził poważnym głosem, co wywołało u mnie osłupienie. Gwałtownie zahamowałem przed nagłym czerwonym światłem, rzucając mu pełne szoku spojrzenie. 

— CZY CIEBIE POJEBAŁO?! — rzuciłem pretensjonalnie. Nie mogłem uwierzyć w to, że on to powiedział. To był żart, to na pewno musiał być żart. — Żartujesz sobie, tak? — zapytałem, nie odrywając od niego wzroku. Adam spojrzał na mnie rozbawiony, po chwili parskając śmiechem:

— Naprawdę myślałeś, że mówię na poważnie? — zaśmiał się, patrząc na mnie. — Spójrz, jakiej sraczki dostałeś, gościu.

Zarumieniłem się jeszcze bardziej, nie mogąc znieść jego upokarzających tekstów. 

— N-no i co z tego?! — rzuciłem naburmuszony, ruszając zaraz po zielonym świetle na sygnalizacji. — Nie martwisz się o kuzynkę? — zapytałem, chcąc zmienić ten drażliwy temat. Miałem wrażenie, że specjalnie gadał o takich rzeczach, starając się coś ode mnie wydobyć. 

— Jasne, że się martwię, ale czy ty masz zamiar coś z tym zrobić? — spytał mnie, poważniejąc. Zmarszczyłem brwi, przelotnie się za nim oglądając:

— Co masz na myśli? 

Przez chwilę między nami zapadła krępująca cisza. Jego krótkie milczenie spowodowało, że do mojej głowy napłynęło miliony dziwacznych wizji. Zaczynałem odbierać coraz to większe wrażenie, że Adam miał duże oczekiwania względem mnie i Alanny, a ja tak strasznie przez cały ten czas czułem, że mógłbym go naszą bliższą relacją zranić. Ja cały czas żyłem przed nim w ukryciu, ale teraz zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle dobrze robiłem. 

— Myślałem, że chcesz być z Alanną — odezwał się w końcu bez emocji w głosie, choć trochę wyczułem po nim delikatne nadąsanie. Nabrałem głębokiego oddechu zaraz po jego słowach. — Ale najwidoczniej wolisz ją stracić.

Zacisnąłem mocniej ręce na kierownicy, nie odpowiadając mu. Stracenie Alanny byłoby jak samobójstwo, a przynajmniej po części; gdyby odeszła z mojego życia, jakaś część mnie umarłaby. Tak właśnie czułem na wyobrażenie sobie nieobecności jej przy mnie. To było wykluczone, niemożliwe i nieprawdopodobne, bo chciałem żyć na sto procent, i to w dodatku żyć na sto procent z nią.

Na moje usta cisnęły się opowieści, które już dawno chciałem mu opowiedzieć. Chciałem mu powiedzieć, jak jego kuzynka, Alanna, zalała mnie ciepłem, dobrocią i zainteresowaniem jak nikt inny. Jak już pierwszego dnia obdarzyła mnie spojrzeniem nie z tej planety, a uśmiech był tak nieziemski, że zacząłem wierzyć w anioły. Chciałem mu powiedzieć, jak jej zapach i dotyk przyprawiał mnie o największe podniecenie pod słońcem, przeogromną fascynację i narkotyczny odlot. Może nawet wspomniałbym mu, jak ją prawie miałem, kto wie. Chciałem mu opowiedzieć, ile rzeczy nas wspólnie łączyło, jak bardzo byliśmy do siebie podobni, jak wiele dzieliliśmy. A co najważniejsze, to ile razem planowaliśmy. Chciałem mu wreszcie tak bardzo powiedzieć, że szalałem na punkcie jego kuzynki, że była moją dziewczyną numer jeden, moją najlepszą, kosmiczną przyjaciółką, moją i tylko moją najsłodszą Alanną. Że byłem w niej zakochany, wierny i oddany. Chciałem, tak bardzo chciałem. Zamiast tego, jak ten tchórz wybrałem milczenie. 

~*~

Podjechaliśmy do nieprzyjemnej dzielnicy na Brooklynie, prawie godzinę drogi od naszej części miasta. To było typowe nowojorskie ghetto, mieszanka wielu ras i kultur. Biedne dzielnice zawsze wprowadzały mnie w smutek, a przebywanie tu wśród tak ubogich ludzi czasami było ciężkie do zniesienia – ten smutny wzrok dzieci chwytał za serce. Ponad dwa lata nie przyjeżdżałem tutaj, ale fizycznie nic się nie zmieniło, wówczas psychicznie odczuwałem dziwne napięcie, wiedząc, że tu, na Brooklynie, mieszkała wcześniej Alanna. 

Miałem świadomość, że mieszkała w innej części, na pewno lepszej, bo opowiadała, że chodziła do prywatnej szkoły i miała styczność z bogatymi dzieciakami, które dokuczały jej przez większość życia. Czasami miałem ochotę zapytać ją o tych ludzi i zrobić im piekło na ziemi. Wiele razy przychodziła mi do głowy chęć zemsty, tak potwornej i obrzydliwej, że przerażała mnie samego. Jednak, w końcu dochodziłem do wniosku, że gdybym zemścił się na tych ludziach za to, co zrobili Alannie, to nie różniłbym się od nich niczym. A taki nie miałem zamiaru być. 

Zatrzymałem samochód przy odpowiednim domu, dostrzegając, jak firanka na oknie zasłoniła czyjeś ciekawskie ślepia. Spodziewali się nas i już czekali. Wysiedliśmy z auta, a ja przelotnie, dla bezpieczeństwa samochodu, który stał się moim oczkiem w głowie, rozejrzałem się po okolicy dla pewności, czy nikt przypadkiem nie chciałby mnie okraść z ''radia''. To było okropne, że miałem takie obawy i wątpliwości co do ludzi w tej okolicy, ale taki urok większości nowojorskich dzielnic. 

Przeszliśmy przez jedną z najtańszych, tandetnych furtek, której mały płot z plecionych drutów otaczał całe podwórko. Brukowana ścieżka poprowadziła nas wprost do werandy, a nim zdążyliśmy zadzwonić do dzwonka, metalowe drzwi otworzył nasz dawny kumpel, Rory. Przywitał nas z gorącym entuzjazmem, zapraszając do środka. 

Rory był siedemnastoletnim chłopaczyną o niskiej, chudej i wątłej posturze ciała. Miał nieuczesane, rudawe włosy, które zawsze przysłaniały mu grzywką część czoła. Zdążyłem zauważyć, że z biegiem czasu jego uzależnienie od narkotyków odbiło się na wyglądzie zewnętrznym: miał bladszą skórę twarzy i trądzik, a oczy tak mętne i zmęczone jak u kogoś, kto miał zaraz ze sobą skończyć. Rory mieszkał w domu z siedmioma innymi ćpunami, które niewiele różniły się od niego samego. Kiedy tylko zobaczyłem go i jego bandę narkomanów, coś ukłuło mnie w sercu. Świadomość, że niewiele nas dzieliło wiekowo i to, że znowu znalazłem się w tym świecie, przeraziła mnie ogromnie mocno. Przecież ja też mogę tak skończyć — nasunęło mi się natrętnie na myśl i nie chciało przestać krzyczeć. Przelotnie obejrzałem się za Adamem, przełykając z nerwów ciężko ślinę; witał się ze wszystkimi z uśmiechem, jakby w ogóle nie ruszała go sytuacja. 

Przerażenie nie ustępowało, a rosło z każdą sekundą. Byłem przerażony tym, w co się władowałem. Dookoła siebie miałem samych skończonych ćpunów, którym mógłbym dać maksymalnie kilka lat. Każdemu zależało tylko na jednym – na towarze i zajebistym odlocie. Przerażało mnie to. Poczułem, jakbym nie różnił się od nich niczym innym – sam przecież zjawiłem się tu sprzedać im kilka gram kokainy, samemu zgarniając kilkadziesiąt gram marihuany. Kiedy patrzyłem na ich marne twarze oraz pozbawione życiowej energii zachowanie, zacząłem mieć co do tego ogromne wątpliwości. Czy ja chciałem ich tym karmić? — myślałem, nie mogąc przestać zamartwiać się tym żałosnym widokiem. 

Jeszcze dwa lata temu nie miałem tak dużej świadomości na temat życia, które otaczało mnie dookoła. Nie wiedziałem, że siedzenie w takim bagnie po uszy nie wróży niczego dobrego. Myślałem, że to tylko przejściowe i większość nastolatków tak ma: beztroskość chwil, imprezy, używki i alkohol, czasami coś grubszego. Teraz, kiedy wróciłem do tego po dwóch latach i z powrotem znalazłem się u Rory'iego – zacząłem przeraźliwie panikować, że to mnie też spotka. On żył w połowie, wręcz wegetował. Biło od niego na kilometr chęcią przyćpania, niczym innym. 

A ten dom, w którym się znalazłem, przez te dwa lata zamienił się w prawdziwą melinę; miałem wrażenie, że wlazłem do bunkru, gdzie imprezują nastolatki. Po wszystkich pomieszczeniach walały się puste butelki, opakowania po jakimś jedzeniu, kartony po pizzy, a w kącie walały się puste paczki papierosów. W salonie znajdowała się brązowa, poniszczona kanapa, a na niej przesiadywało czterech gości, którzy oglądali mecz futbolu na telewizorze o płaskim, dużym ekranie. Zaraz przed nimi znajdował się stolik, po którym walały się kolejne paczki papierosów, puszki z coca-colą i pepsi, trzy bonga o średniej wielkości i kilka zapalniczek oraz zapałki. W całym pomieszczeniu unosił się zapach męskiego potu, papierosów, marihuany i czegoś gorzkiego; mój wrażliwy węch nie mógł tego wytrzymać. To wszystko było odrażającym obrazem i pragnąłem stąd wyjść jak najszybciej. 

Przełknąłem ciężko ślinę, czując niewytłumaczalny lęk. Kiedy Rory rozmawiał ze swoimi współlokatorami, podszedłem do Adama, chwytając go niepewnie za ramię. Zdziwiony odwrócił się do mnie, rzucając pytające spojrzenie: 

— Co jest? — zapytał cicho, przelotnie oglądając się za chłopakami. 

— Zjeżdżajmy stąd — poprosiłem go, z przerażeniem lustrując wszystko dookoła. Adam zmarszczył brwi, nie rozumiejąc mnie. Nie dziwiłem się, no bo wcześniej to było niby normalne, a teraz odstawiałem szopki jak jakaś pizda. — Spójrz na nich, to same ćpuny — skinąłem w stronę kolesi, obserwując każdego po kolei z najlepszym przyjacielem. — Rory wygląda, jakby miał zaraz wykitować. Adam, zjeżdżajmy stąd — powiedziałem poważniej, przez przypadek zaciskając mocniej dłoń na jego ramieniu. 

— Ian, co ty? — zapytał zdziwiony, po chwili kierując wzrok na moją rękę. — I puść mnie, to boli — dodał, a ja, ocknąwszy się, zabrałem dłoń, przepraszając go. Adam spojrzał na mnie z opanowaniem i spokojem, starając się uspokoić: — Wyluzuj, Sebastian. Sprzedamy im towar, zgarniemy swoje i spieprzamy stąd, okej? — oznajmił, uśmiechając się mile. Nabrałem głębokiego oddechu, przez krótki czas milcząc, lecz po chwili rzucając z niezdecydowaniem:

— No dobra...

I zostaliśmy jeszcze przez długie trzy godziny. Kiedy Rory zaproponował mi skręta, mój humor jakoś dziwnie się polepszył i nagle spodobało mi się całe to towarzystwo. Gdzieś z tyłu głowy miałem te natrętne myśli, które krzyczały z ostrzeżeniem, by nie dać się w to wciągnąć. Te myśli pojawiały się za każdym razem, kiedy wyciągałem cybuch z bonga i zaciągałem się soczyście marihuaną. Chłopaki częstowali mnie i Adama papierosami (które rzekomo rzuciłem), a ja dzieliłem się zajebistymi nutami hip-hopu, które podobały się każdemu. Atmosfera była przednia. Podobało mi się, ale najbardziej podobało mi się słuchanie muzyki, palenie jointów i myślenie o Alannie. 

Siedziałem w milczeniu wśród rozbawionego Rory'iego i jego kumpli, którym opowiadał śmieszne historie mój najlepszy przyjaciel, Adam. Paliłem papierosa, rozmarzając się o najdelikatniejszym i najłagodniejszym dotyku pod słońcem, który palił przyjemnością i błogostanem. Na samo wyobrażenie sobie kontaktu z jej skórą podniecenie dobijało do mych spodni. Przed oczami miałem obraz jej pięknego spojrzenia, uśmiechu, a już zwłaszcza cudownych ust, które zapragnąłem całować i już nigdy nie przestawać. Pragnąłem chłonąć każdy kawałek jej ciała i duszy. Siedziałem tak w milczeniu i myślałem o Alannie, nie mogąc przestać o niej myśleć. Zaczęło docierać do mnie to, jakim była dobrym człowiekiem i jak była dobra dla mnie, a przede wszystkim ile musiała znosić z mojej strony. Robiłem jej tyle świństw, a ona nadal mnie uwielbiała i wyciągała pomocną dłoń. Boże, jakim ja byłem pieprzonym kutasem.

Dosyć, wstaję i jadę do niej!

Zanim rzeczywiście wstałem poczułem wibrację w telefonie. Sięgnąłem do komórki w przedniej kieszeni spodni, spoglądając na ekran – Amanda, ale czego ona chciała? Wstałem z kanapy, co przelotnie przykuło uwagę Adama, i skierowałem się na przedpokój z dala od hałasu muzyki, rozmów i śmiechu. Przeciągnąłem zieloną słuchawkę, przykładając telefon do ucha. 

— Halo? 

— Halo, Sebastian? — odezwała się Andy. 

— Co jest? — zapytałem, z ciekawości uciekając wzrokiem w stronę kuchni, do której nie było nawet drzwi. Skrzywiłem się, dostrzegając ogromną plamę na podłodze z nieznajomą mi treścią, stos brudnych naczyń w zlewie i mysz przy lodówce, która szybko w popłochu uciekła pod urządzenie, kiedy mnie zobaczyła. 

— Sebastian, co jest z tobą..? — zapytała z troską w głosie, co mnie zaskoczyło. — Dlaczego nie odzywasz się do Alanny, martwi się o ciebie, co? — powiedziała. 

Po jej słowach coś dobitnie uderzyło mnie w pierś, przeszywając nieprzyjemnym bólem. To bardzo zabolało. 

— A-ale jak to... się martwi? — spytałem przejęty, nagle smutniejąc. Obróciłem się do chłopaków, przełykając ślinę; Adam roześmiany wygłupiał się i udawał, że dymał coś w powietrzu, a wszyscy pozostali wybuchali śmiechem. Skierowałem wzrok na swoje buty, oblizując usta. — A-a jak się czuje? — dodałem szybko, strasznie martwiąc się o nią. 

Tak nagle strasznie. 

— No wiesz, nagle zacząłeś ją ignorować, to chyba niefajnie co? Co się z tobą dzieje, Ian? Gdzie ty w ogóle jesteś? I co to za krzyki? Jest z tobą Adam? — zaczęła zadawać mnóstwo pytań, wprowadzając mnie w zakłopotanie. 

— Dobra, muszę kończyć, Andy — rzuciłem lekceważąco, chcąc jak najszybciej skończyć z nią rozmowę. Teraz marzyłem jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się przy niej

— Zaraz, czekaj, Sebastian! Co się tam dzieję? — mówiła wnikliwie, nie odpuszczając. — Sebastian, co jest z wami? Dlaczego nagle-

— Dobra, cześć, Andy, pogadamy później, pa! — przerwałem jej, szybko rozłączając się. 

Nabrałem głębokiego oddechu, chowając telefon do kieszeni. Zanim wróciłem do salonu moją uwagę niespodziewanie przykuła ponownie kuchnia. Zmarszczyłem brwi i skupiając wzrok na worku ze śmieciami przy lodówce, dostrzegłem w środku strzykawkę. Poczułem, jak w moim ciele zawrzała temperatura, a w uszach przez chwile zaszumiało, zagłuszając wszystko naokoło. Niepewnie wszedłem do kuchni, a po przekroczeniu progu urwanych drzwi, skierowałem spojrzenie na blat stołu, zauważając kilka zakrętek, wykrzywioną i przypaloną łyżkę oraz kolejne dwie strzykawki. 

O mój boże. 

Wyszedłem stamtąd tak szybko, jak tylko potrafiłem. Miałem ochotę zwymiotować. Coś białego przysłoniło mi na kilka sekund obraz, a po chwili mdłości zaatakowały cały mój organizm. Miałem wrażenie, że z nagłej bezsilności tracę grunt pod stopami. Oni byli tacy młodzi, oni mieli przed sobą całe życie, do kurwy nędzy — powtarzałem w myślach, nie mogąc się uspokoić. Wszedłem do salonu, rzucając od razu do Adama:

— Dobra, spadamy — przerwałem mu świetną zabawę i opowieści. Chłopaki zabuczeli, wyraźnie smutniejąc, że naszej wizyty czas dobiega końca. Adam zdziwił się, mamrocząc coś pod nosem. — Dzięki, Rory — spojrzałem na rudowłosego, zabierając z ziemi plecak. Chłopak pociągnął nosem, ścierając rękawem katar, po czym drżącą dłoń wystawił w moim kierunku na pożegnanie. 

Ten widok był potworny. 

On przypomniał mi coś, co bardzo chciałbym wymazać z pamięci.

— Nie ma sprawy, Silver — odezwał się ochrypniętym, słabym głosem. Dopiero po dłuższej chwili wahania podniosłem rękę, ściskając ją z jego dłonią. — Miło cię z powrotem widzieć, ciebie Adam również. 

— Trzymaj się — spojrzałem na młodego chłopaka, lustrując go krótki moment. Było mi go szczerze szkoda. Środowisko, w jakim się znajdował, nie pozwoli mu na przyszłość. Wiedziałem, że takie ćpuny jak on powtarzały dzień w dzień, że mogą z tym skończyć od razu, ale tak powtarzał każdy uzależniony człowiek. Już zaczął sięgać po najgorsze ścierwo, a każdy w tym świecie wie, że nad heroinistą widnieje widmo śmierci. Zacząłem tylko zastanawiać się, na jak długo patrzę na Rory'iego. 

— Cześć, chłopaki, do następnego! — pożegnał się Adam z szerokim uśmiechem, machając do wszystkich. Wyszliśmy z domu, a na zewnątrz powitała nas ciemność i deszcz. Biegiem popędziliśmy do samochodu, w którym Lutcher zaatakował mnie pełen żalu: — Dlaczego nie mogliśmy zostać, cooo? — marudził jak dziecko. — Przecież tak fajnie było, podobało ci się!

— Walą herę — rzuciłem bez emocji, zaskakując go. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, ruszając w kierunku domu. Przelotnie obejrzałem się po budynku, zauważając w oknach wszystkich chłopaków, którzy machali z radością w naszą stronę. — Oni, kurwa, walą herę! — wkurzyłem się. 

— I co z tego? — powiedział niewzruszony, poprawiając okulary na nosie. — Przecież to było do przewidzenia, że tak skończą. Nie pamiętasz ich sprzed dwóch lat? Sebastian, nie przejmuj się jakimiś ćpunami, to ich życie, ich wybór — mówił spokojnie. Włączył przycisk grzania kanapy, po czym rozsiadł się wygodniej, dodając: — Pamiętaj: róbmy swoje i nie dajmy się zwariować. 

Zacisnąłem ręce na kierownicy, nie odpowiadając mu. Tu nie chodziło o Rory'iego, tu nie chodziło o tych chłopaków. Przerażało mnie to. Przerażało mnie to jak diabli. Bałem się, że też tak skończę. Bałem się, że będę jednym z nich. 

Bałem się właśnie tego.

— Hej, Sebastian, a może... — zaczął Adam, zawieszając się przy wypowiedzi, jakby z niepewności. 

— Co jest? — zapytałem zaciekawiony. 

— A może... — mówił z wahaniem — A może chciałbyś mi trochę sypnąć tej koki do sprzedaży? Wiesz, i ja ją może gdzieś obrócę — powiedział, uważnie mnie lustrując.

Zmarszczyłem brwi, przelotnie się za nim oglądając.

— Ale... jak to... Chcesz zacząć działać osobno? — zapytałem, nie rozumiejąc go. Adam włączył mi czerwoną lampkę, która wraz ze światłem zalała mnie dziwnym niepokojem i myślami. — Przecież zawsze działaliśmy wspólnie: ty wysyłałeś do mnie ludzi, umawiałeś spotkania, a ja przecież ogarniałem. Sprzedawaliśmy razem — zaznaczyłem, czując się nagle nieswojo. 

— Dobra, masz rację, bezsensu pytam — rzucił, machając ręką. Odwrócił głowę w stronę okna, oglądając drogę za nim. Przelotnie patrzyłem na niego, nie ukrywając podejrzeń. Jak on mógł o to zapytać? Jak on mógł... Przecież dobrze wiedział, co to oznaczało. Nie mogłem w to uwierzyć, że mu przyszło to do głowy. — Przepraszam, Sebastian — odezwał się po krótkiej chwili ciszy, spoglądając na mnie. Umilkłem, nie odpowiadając mu. — Przepraszam — powiedział ze współczuciem. 

— No dobra, luz — wyrzuciłem z siebie w końcu, nabierając głębokiego oddechu. — Luz, Adam, luz.

Uspokoił się, powracając wzrokiem w stronę drogi za oknem. Powiedzieliśmy sobie jasno i postawiliśmy granice – nie będzie tego, co było na początku. Już raz działaliśmy osobno i nie wynikło z tego nic dobrego, wręcz przeciwnie – prawie zostaliśmy pochłonięci przez ten świat, a przyjaźń wisiała na włosku. Oboje tego nie chcieliśmy, ale teraz zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście oboje. Spojrzałem na Adama, dostrzegając, jak nerwowo jego noga chodziła w rytm muzyki z radia, a wzrok skupiony oglądał obraz za oknem. Co mu rzeczywiście chodziło po głowie? 

— Adam, czy ty... — odezwałem się niepewnie, tym razem samemu urywając wypowiedź. 

— Co jest? — zapytał bez emocji, nie odrywając spojrzenia od drogi. 

— Czy ty przypadkiem... Nie chcesz tego po prostu spróbować? — rzuciłem, nie owijając w bawełnę. 

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem w swych niebieskich oczach, przez chwilę milcząc. Po jakimś czasie odpowiedział z nadzieją w głosie:

— A sypnąłbyś?

~*~

Jej imię chodziło za mną jak cień, nie opuszczając na moment. Powtarzałem go w myślach z rozemocjonowaniem, a gdy byłem go bliżej, moje serce nie mogło przestać bić z szaleństwem, a każda komórka w ciele ledwo walczyła z opanowaniem. Wspiąłem się na płot, przechodząc na drugą stronę i zeskoczywszy na posesję, skierowałem wzrok prosto w odpowiednie okno. Wołało z drugiego końca świata. Nawet, gdybym znajdował się na innej planecie, to przybycie pod ten adres zajęłoby mi kilka sekund. Nic i nikt mnie nie powstrzyma, by móc ujrzeć jeszcze raz te piękne oczy i uśmiech. Rozpędziłem się i wdrapałem po kolumnie na balkon, chwytając metalowej poręczy. Podciągnąłem się w górę, przechodząc przez ogrodzenie, niestety trącając nogą doniczkę z fiołkami. 

— Kurwa — syknąłem cicho, schylając się po kwiatka. Ta cholerna doniczka  z a w s z e  mi przeszkadza. Zebrałem rękoma rozsypaną ziemię, wsypując do środka doniczki, a resztę pozostałości rozdmuchałem po balkonie. 

Byłem tu. Tak blisko, jak pragnąłem od chwili, gdy mnie zawołała. Jej potrzeba mnie wołała tak głośno, że nie mogłem dłużej ciągnąć milczenia. Oddychałem ciężko i nerwowo, nie mogąc opanować targających mną emocji. Chyba potrzebowałem jej ciepła bardziej, niż ona rozmowy ze mną. Nabrałem głębokiego oddechu i wreszcie odważyłem się zapukać dwa razy do okna, poprawiając czapkę na głowie. Cisza; tak głucha i ciężka do zniesienia. Zniecierpliwiony zapukałem znowu dwa razy, nagle dostrzegając zapaloną lampkę. 

O mój słodki Boże. Każda komórka w moim ciele zwariowała, rozgrzewając moją skórę do czerwoności. Zgrzałem się, ale czy ze stresu, czy z podniecenia i fascynacji, to nie wiedziałem. Chciałem, żeby już otworzyła to pieprzone okno, wpuściła mnie do środka i wpuściła do świata, gdzie moglibyśmy być tylko we dwoje. Oj, a czyny, do których dopuszczałbym się w tym świecie, pragnąłem urzeczywistnić. Na skraju cierpliwości zbliżyłem ponownie rękę w stronę okna, nagle wstrzymując oddech i ruchy; otworzyła wrota, a zaraz za nimi ujrzałem w czystej postaci anioła. 

Między nami zapadła cisza. Z jednej strony pełna wrzących emocji, rozpalających wrażeń i doznań, z drugiej – tak bardzo stresująca. Od niepamiętnych czasów między nami stresująca. Przełknąłem ciężko ślinę, poprawiając czapkę. Wzrokiem zlustrowałem szybko jej drobną, słodką posturę, dostrzegając, że była w swojej białej piżamie. Alanna patrzyła na mnie oczami pełnymi smutku, ani trochę nie dziwiąc się obecności. Była rozżalona i przygnębiona, widziałem to. Zrozumiałem, że sprawiłem jej większą krzywdę milczeniem i ignorowaniem, aniżeli rozczarowaniem w związku z tym, co zrobiłem. Byłem głupi, byłem taki głupi. Jak ja mogłem ją tak potraktować? Przecież ona zasługiwała na wszystko, co najlepsze, a ja świadomie sprawiłem jej przykrość. Dosyć – już nigdy tego nie zrobię. Ona nie lubiła, kiedy się nie odzywałem, a ja zacząłem nienawidzić rozłąki z nią. 

— Cześć — przywitałem się cicho, nie spuszczając z niej oczu. Alanna nie odezwała się, nie ukrywając bólu, który bił od niej tak mocno, że ranił mnie jeszcze bardziej. — Mogę wejść? — zapytałem. 

Skinęła głową, mrucząc coś cichutkiego pod nosem. Chwyciłem się odpowiednio, przerzucając najpierw jedną nogę, po czym uważnie drugą, aż ostatecznie, zamykając za sobą okno, znalazłem się w pokoju Alanny. 

Zatrzymałem się naprzeciw, z nerwów oblizując spierzchnięte usta. Czułem, jak walczyłem z emocjami oraz myślami. Z chęcią chciałem ją wreszcie dotknąć, wreszcie pocałować, wreszcie przytulić i wreszcie usłyszeć, a zamiast tego stałem i nie wiedziałem, od czego zacząć. Po całym dniu ucieczki i ciszy z mojej strony byłoby dziwne, gdybym teraz zachowywał się, jakby nic się nie stało. Ona potrzebowała wyjaśnień, a zwłaszcza przeprosin. Ona potrzebowała wszystkiego, co najlepsze, a ja pragnąłem jej to zapewnić. Szkoda, że zaczynam od takich okropnych rzeczy, a ona musi te wszystkie nieprzyjemności znosić. Była przecież taką dobrą i kochaną osobą. Boże, od czego ja mam zacząć? — pomyślałem.

Alanna stała w milczeniu przez cały ten czas, obserwując mnie ze smutkiem i łzami. Jej nagłe łzy w oczach spowodowały, że poczułem niesłychany, przeolbrzymi ból, ale ten ból był tak psychiczny, że jego ciężar ledwo uniosłem. Stanie na nogach stało się nagle takie ciężkie. Walczyłem z myślami i rozsądkiem, starając się coś z siebie wyrzucić, jednak w końcu wygrały wrzące utęsknieniem emocje; bez słowa chwyciłem policzki Alanny i przyciągnąłem do siebie. Nachyliłem się nad nią, czując, jak obejmuje mnie rękoma wokół. Pocałowałem jej usta namiętnie i czule, chłonąc każdą ich część i świadomość, że wreszcie to były jej usta. Usta mojej dziewczyny numer jeden, mojej najlepszej, kosmicznej przyjaciółki, mojej ukochanej Alanny. 

— Tęskniłem za tobą — wyszeptałem emocjonalnie w trakcie pocałunków, przytulając ją mocno. Położyłem rękę na jej plecach, a drugą wplotłem we włosy, za nic w świecie nie chcąc wypuścić z objęć. — Tak bardzo za tobą tęskniłem. 

— Nie rób tak nigdy więcej — poprosiła przez łzy, oddając z utęsknieniem pocałunki. — Nigdy więcej, Sebastian. 

Nigdy więcej.

~*~


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top