🐺4🐺

Carter

Przez uchylone drzwi zobaczyłem podjeżdżający samochód. Ze środka wysiadł Jay i nie rozglądając się na boki ruszył prosto do szałasu. Leżałem na starym materacu, kompletnie nagi. Po całonocnym maratonie przez własną ziemię czułem się napełniony energią, której brakowało mi ostatnimi czasy, gdy tkwiłem zamknięty w betonowym więzieniu.

- Nie za dobrze ci? – zapytał rzucając na podłogę ubranie. Zwykłe jeansy, koszulę i zdarte na czubkach wysokie buty. – Przy okazji. Następnym razem sam będziesz zbierał swoje łachy. Masz szczęście, że obstawa poszła za tobą.

Cholera! Nie pomyślałem o tym wczoraj. Oczywiście mogłem jeszcze na drodze się zmienić, ale czułem potrzebę przebiegnięcia przez las jako człowiek. Spojrzenia na jezioro ludzkimi oczami, spajając się na powrót z naturą. W przeszłości zdarzały się przypadki, gdy turyści znajdowali porzucane w lesie ubrania. Gdyby to były zwykłe łachy, pies drapał. Ale znalezienie butów, które kosztowały tyle co tygodniowe wakacje dla czteroosobowej rodziny, budziło zrozumiałe zaniepokojenie.

Na szczęście, mieliśmy swoich ludzi na posterunku policji. Staraliśmy się nie zostawiać śladów w miejscach, do których mieli dostęp ludzie. Dlatego tak cholernie chroniłem ziemię, która należała do mojej rodziny.

- Ruszaj się – ponaglił Jay. - Maria od wczoraj suszy mi głowę. Jak nie wrócisz na śniadanie gotowa rzucić fartuch i poszukać roboty w MacDonaldzie a wtedy osobiście cię zabiję.

- Placek jagodowy? – zapytałem czując już jego smak na języku.

- Do tego bekon, jajecznica i mięciutkie placki z syropem klonowym. Zbieraj się, bo jak chłopaki się dobiorą do żarcia...

Nie musiał kończyć. Zerwałem się chwytając ubranie. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Maria, gospodyni w moim domu, była najlepszą kucharką na świecie. Od lat starałem się ją namówić, żeby przeniosła się do Nowego Jorku. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, za każdym razem kategorycznie odmawiała. Nie powinienem się dziwić, zważywszy na fakt, że sam dusiłem się w tym mieście.

- Zaproponuj jej swój penthouse – zaśmiał się Jay wsiadając do furgonetki. – Ty i tak więcej czasu, a w zasadzie nocy spędzasz poza domem.

- Już próbowałem – mruknąłem wyciągając ze schowka okulary przeciwsłoneczne. Nie to, że raziło mnie wschodzące słońce, ale po nieprzespanej nocy moje oczy potrzebowały nieco odpoczynku. – Ben już przyjechał?

Jay zerknął na mnie niespokojnie. Potrafił czytać w moich myślach, pod warunkiem, że tego chciałem. A sprawa mojego nieodpowiedzialnego brata była bardziej prywatna i wolałem nie dzielić się z nim własnymi myślami. Mimo to Jay wiedział, że tym razem Ben przekroczył wytyczoną przeze mnie granicę. Jeżeli kolejny raz mu odpuszczę, będzie to miało wpływ na moją pozycję, jako głowy naszego klanu.

- Jest w drodze. Chłopaki wiozą go z lotniska.

Zerknąłem na niego z zaciekawieniem. Ton, jakim to powiedział sugerował, że coś jest nie tak. Pewnie Ben znowu balował, jak to miał w zwyczaju, a teraz odsypia w drodze do domu.

- Nie jest sam.

Warknąłem. Głuchy wściekły pomruk rozszedł się w ciasnej kabinie furgonetki, brzmiąc jak ryk silników odrzutowych. Przeklęty smarkacz! Ben wiedział, że na rancho mają wstęp wyłącznie członkowie klanu. Zatrudniałem oczywiście ludzi z okolicznych miasteczek, szczególnie przy koniach, ale ludzie ci byli świadomi tego, kim jesteśmy. Nikt obcy nigdy nie pojawił się w tym miejscu, a teraz ten idiota zaprosił jakiegoś swojego koleżkę. Pewnie kolejny domorosły Picasso albo inny Rembrandt naszych czasów.

- Tym razem to kobieta – powiedział czytając mi w myślach.

- Żartujesz? Rozerwę szczeniaka na strzępy!

- Będziesz musiał w końcu coś postanowić w sprawie Bena. Nasi ludzie zaczynają tracić cierpliwość. Poza tym wiesz, co znaczy pojawienie się obcych na naszej ziemi. Tylko tutaj możemy być sobą. Rozumiem twoje rozterki, Carter, ale nie możesz dłużej patrzeć przez palce, jak naraża nas na ujawnienie.

- Myślisz, kurwa, że nie wiem o tym?! To co robi w Nowym Jorku już wystarczająco nas naraża. Najpierw pijaństwo, potem narkotyki. A to jego towarzystwo? Ta ostatnia panienka wyglądała jak nieletnia prostytutka! Jeszcze tylko tego brakuje, żeby został oskarżony o pedofilię!

- Mówisz o tej rudej?

Jej obraz wystrzelił w moim mózgu, jak pieprzona bomba. Wściekły na siebie, że pozwoliłem komuś takiemu zaprzątać moje myśli, warknąłem uderzając pięścią w udo.

- Pewnie wyczuła kasę i przyssała się do tego idioty, a w między czasie obrabia kilku innych. Ben to ćpun, który myśli tylko kutasem! Wystarczy, że dziewczyna ma zgrabny tyłek i niezłe cycki, a jego mózg zamienia się w spermę. Jeżeli tym razem przyjdzie skamleć i błagać, żebym wyciągnął go z bagna, w jakie wpadnie, zabiję go!

Poczułem, jak strzępki okularów wbijają mi się w zaciśniętą pięść, a krew zaczyna płynąć z miejsc, gdzie ostre kawałki plastiku wbiły się głęboko w dłoń. Wnętrze wypełnił metaliczny zapach ciepłej krwi.

- Szlag!

Jay warknął cicho, a jego nozdrza zafalowały. Nie miałem nad Benem kontroli finansowej, szalał za pieniądze ze spadku po matce i udziałom w naszych firmach należnych mu z racji urodzenia. Nigdy nie pracował, chociaż kilka miesięcy temu, po ostatnim jego wyskoku, zaproponowałem mu stanowisko dyrektora w nowym hotelu. Chciałem, żeby wyrwał się z tego popieprzonego środowiska artystów i innych nierobów, i zajął czymś pożytecznym. Niestety, jego pojawienie się na otwarciu hotelu z tą rudowłosą prostytutką pokazało mi, że Ben miał w dupie wszystko i wszystkich. A szczególnie mnie.

Odpowiadał przede mną tylko, jako mój brat. Od urodzenia nie przejawiał żadnych skłonności do bycia takim jak ja, czy ojciec. Nigdy nie uległ przemianie, choć płynęła w nim nasza krew. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło i doprawdy nie miałem pojęcia dlaczego.

Dlatego Ben był tak wściekły. Jego nienawiść do mnie za to, kim byłem rosła szybciej niż dług narodowy najbiedniejszego kraju świata. Przywiezienie obcego na nasz teren było z jego strony świadomą prowokacją.

- Za dużo gówniarzowi pobłażałeś.

- Wiesz dlaczego – syknąłem zaciskając szczęki. – Gdyby nie obietnica, jaką wymógł na mnie ojciec, już dawno ustawiłbym go do pionu. Chryste!

Zacząłem intensywnie myśleć. Chciałem dać Benowi ostatnią szansę, zanim wyślę barana z wilczym biletem w świat. Gdyby ojciec żył, nie tolerowałby takiego zachowania. Ode mnie, jako jego następcy, oczekiwano tego samego. Problem był jeden. Ja nie byłem taki jak ojciec.

Byłem znacznie gorszy.

- Daj znać naszym, żeby przygotowali domek gościnny dla Bena i jego panienki. Ten na skraju lasu, jak najdalej od domu. Dziewczyna ma nie wychodzić na zewnątrz. Nie chcę, żeby pętała się po naszej ziemi. Im mniej będzie widziała, tym lepiej dla niej.

- Jak długo masz zamiar przetrzymać szczeniaka w domu?

- Chciałem, żeby był obecny w czasie pełni, ale w tej sytuacji powinien stąd zniknąć jak najszybciej. Może tak będzie lepiej? Ben nie rozumie tego kim jesteśmy i dlaczego robimy pewne rzeczy. Wychował się tutaj, na tej ziemi, ale nic go z nami nie łączy. Mam zamiar wykupić jego udziały w firmach – postanowiłem nagle – i niech robi co chce. Ale już nigdy więcej nie będę chronił mu tyłka.

- W końcu! Tylko upewnij się, że zrozumie co go czeka

- Bez obawy, bracie. Zanim stąd wyjedzie wyklaruję mu wszystko, co do ostatniej pieprzonej literki. A w razie, gdyby miał problemy ze słuchem, namaluję mu to pięścią na twarzy!

Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Sukinsyn! Przez swoje lekkomyślne zachowanie narażał nie tylko nas, ale i tę kobietę. Bez znaczenia, kim ona jest i co robi. Ben nie był w stanie jej ochronić i jako taka może się stać celem. Nie miałem na myśli moich ludzi. Oni doskonale wiedzieli, że nie toleruję przemocy wobec kobiet i dzieci. Niestety, byli jeszcze inni... I, do diabła, nie będą zwracać uwagi na to, z kim przyjechała.

Jest kobietą.

Jest człowiekiem.

Jest zwierzyną łowną.

Gdy dotarłem na rancho, Bena jeszcze nie było, więc po obfitym śniadaniu razem z Jay'em zabraliśmy się do roboty. Aiden, nasz zarządca, mieszkał tutaj na stałe i traktował to miejsce jak swój dom. Mimo to, gdy tylko pojawiałem się na miejscu, czekał na mnie ze wszystkimi księgami rachunkowymi. Tak jak niezmiernie irytowały mnie sprawy papierkowe, gdy zajmowałem się interesami w mieście, tak tutaj z przyjemnością ślęczałem godzinami nad raportami. Dopiero przed lunchem dostałem wiadomość, że Ben ze swoim gościem dotarł i został ulokowany w domku gościnnym. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać, a przynajmniej nie dzisiaj. Wysłałem mu wiadomość, licząc na to, że przynajmniej w tym jednym okaże mi posłuszeństwo. Poza tym, nie miałem ochoty oglądać kobiety, z którą przyjechał.

Niech twój gość nie opuszcza domku po zmierzchu, dla własnego bezpieczeństwa.

Kolejne dni upłynęły mi na pracy. Zbliżała się szczególna noc, gdy księżyc znajdzie się najbliżej ziemi. Po niej kolejna pełnia, gdy wpływ księżyca będzie dla nas szczególnie odczuwalny. Po tych dwóch super księżycach sierpniowych nastąpi równonoc jesienna. Czas, w którym noc i dzień trwają dokładnie tyle samo godzin. Kolejna pełnia to po Wilczym Księżycu druga najważniejsza dla nas noc. Zdecydowanie do tego czasu powinienem pozbyć się Bena i jego towarzyszki.

Za każdym razem, gdy wieczorem z okien sypialni patrzyłem w stronę domku, w żadnym oknie nie paliło się światło. Jak znam zwyczaje szczeniaka, balował zanim przyjechał do domu, a teraz odsypiał razem z tą swoją panienką.

Co mam, do licha ciężkiego, z nim zrobić?

Wraz z pojawieniem się Bena i jego towarzyszki wyraźnie wzrosło napięcie. Ludzie starali się omijać domek gościnny szerokim łukiem, a nocą przemykali wśród drzew jak duchy. Kłóciło się to z ich naturalnymi instynktami, więc nic dziwnego, że powoli narastała w nich agresja, którą wyładowywali w bójkach i nocnych biegach. Im szybciej Ben zniknie, tym lepiej dla wszystkich.

Problem z nim był taki, że gdybym wezwał go od razu, zrobiłby wszystko, żeby mnie wkurzyć. Ot tak, bo mógł, bo to lubił, bo sprawiało mu to jakąś chorą satysfakcję. Dlatego wziąłem go na przeczekanie. Wiedziałem, że wyrwanie go z miasta i zmuszenie, aby mieszkał w domku gościnnym, otoczony z każdej strony przez wilki, będzie dla niego męczarnią.

Po dwóch dniach uznałem, że dałem szczeniakowi wystarczająco dużo czasu i kazałem stawić się o ósmej rano. Ben pojawił się oczywiście spóźniony. Wyglądał, jakby dopiero wrócił z imprezy. Nieogolony, z przekrwionymi oczami, w pogniecionym ubraniu. W powietrzu wyczułem zapach narkotyków i seksu. Bestia we mnie warknęła cicho. Jednak Ben tego nie wyczuł, przecież nie był taki jak ja i z głupkowatym uśmiechem rozwalił się na kanapie.

- Carter... - jęknął zamykając oczy. – Czy ty w ogóle sypiasz? O tak barbarzyńskiej porze nie śpią jedynie idioci i zwierzęta.

Nie dałem się sprowokować, jeszcze nie, ale moja cierpliwość do niego sięgnęła zenitu.. Przyrównanie mnie do zwierzęcia było tylko jego dziecinną zagrywką. Tylko taki ignorant jak Ben, nie rozumiał, że dzięki temu, iż istniejemy, na świecie jest zachowana równowaga. Krucha, ale zawsze równowaga.

- A ty w ogóle trzeźwiejesz? – odezwałem się twardym głosem. – Miałeś nie pić i nie ćpać. Obiecałeś, że pójdziesz na odwyk.

Ben był uzależniony. Od alkoholu, kokainy i seksu. Wpadał w nałóg tak szybko, jakby był zrobiony z samej gąbki. Nasiąkał w mgnieniu oka i spadał na dno. Przez dwa lata przepuścił już prawie cały spadek po swojej matce i gdyby nie dywidendy z naszych firm, za kilka miesięcy zostałby bez grosza.

- Przestań truć, Carter. Nie jesteś moim ojcem – ostatnie słowo ziało nienawiścią. Usiadł i spojrzał na mnie jak na wroga. – Nie masz nade mną kontroli.

- Powinieneś się cieszyć, że nie jestem twoim ojcem. Gdyby żył już dawno zrobiłby z tobą porządek. Spójrz na siebie! Nie trzeźwiejesz, nie pracujesz. Ciągle chodzisz naćpany jak bombowiec. Jak długo masz zamiar tak żyć, co? No i to twoje towarzystwo... Obiboki, narkomani i prostytutki. Badałeś się ostatnio?

Chciałem go wyprowadzić z równowagi. Wystarczyłby jeden jego błąd, a wyrzuciłbym gnoja z naszej ziemi i odciął od kasy, dopóki nie zmądrzeje. Ben nie zdawał sobie sprawy, z kim przyszło mu się zmierzyć. Nigdy nie widział do czego jestem zdolny i jeżeli chce żyć, lepiej dla niego, żeby się nie dowiedział.

- Gówno cię to powinno obchodzić – warknął zaciskając pięści. – To cię boli, prawda? Że mogę mieć każdą kobietę i to bez najmniejszego problemu. Ty natomiast... Wielki Carter Boderic, milioner i pan pieprzonego świata... Powiedz, kiedy ostatni raz kogoś zerżnąłeś? I nie mam na myśli twoich przeciwników w interesach, których dymasz aż miło, tylko prawdziwą kobietę?

Oj dzieciaku, dzieciaku, pomyślałem wykrzywiając ironicznie usta. Był tak przewidywalny, jak raczkujące dziecko. Jay miał rację. Ben liczył na to, że wścieknę się w dniu otwarcia hotelu i zrobię awanturę. Nie zareagowałem tak jak tego oczekiwał i tylko dlatego złamał obowiązujące nas zasady, sprowadzając człowieka na teren należący do wilków.

- Nie zadaję się z kobietami o wątpliwej reputacji, tak jak ty. Nigdy nie wiadomo, kogo miały ostatnio między nogami i w ustach – odpowiedziałem zachowując spokojny wyraz twarzy. Każdy inny facet za taki ton i odzywki, leżałby już martwy. Ale Ben... - Za bardzo szanuję swoje zdrowie, żeby tak jak ty pieprzyć się z ladacznicami.

- Czego ty, kurwa, chcesz, Carter?

Pochyliłem się nad dzielącym nas biurkiem, kładąc płasko dłonie na chłodnej powierzchni. Patrząc na mnie nikt by się nie domyślił, że wściekła bestia właśnie zrywa się do walki.

- Chciałem dać ci szansę, Ben, ale z niej nie skorzystałeś. Pojawiając się na otwarciu hotelu z tą kobietą udowodniłeś tylko, że masz w dupie rodzinę i obowiązki.

- Szansę? – zaśmiał się ochryple patrząc na mnie ze złością. – Chciałeś mieć nade mną kontrolę! Nie będę siedział w biurze od dziewiątej do piątej, żebyś ty przez to czuł się spełniony, w dodatku otoczony przez twoich szpiegów, donoszących ci o wszystkim. Nie interesuje mnie to.

- A co cię interesuje? – podchwyciłem temat.

- No wiesz... – urwał zaskoczony.

Wyraźnie nie wiedział co powiedzieć. Nie spodziewał się po mnie, że tak spokojnie podejdę do sprawy. Ben, gdybyś ty wiedział, dzieciaku...

- Właśnie nie wiem. Wytłumacz mi to, Ben. Nie chcesz dla mnie pracować, więc chciałbym wiedzieć, co tak naprawdę chcesz robić. Skoro moja propozycja ci nie odpowiada... Pomogę ci, Ben.

W niebieskich oczach Bena zabłysło zainteresowanie, którego nie zdołał ukryć. Czytałem w nim jak w rozłożonej gazecie. Facet był samolubnym sukinsynem, myślącym tylko fiutem i nosem. Wyrwać panienkę i wciągnąć jakieś gówno. Ot i całe skomplikowane rozumowanie Bena.

- Lubię moje życie takie, jak teraz – rzucił z wyzwaniem.

Nie odpowiedziałem od razu, choć z trudem opanowałem wściekłość. Kim, do cholery, jest ten mężczyzna siedzący przede mną? Nienawidził mnie. Widziałem tę nienawiść w płonących niebieskich oczach, gdy czekał na moją reakcję. Czy to moja wina, że jest taki?

Matka Bena i nasz ojciec zginęli w wypadku dziesięć lat temu. Ben miał czternaście lat i czekał na swoją pierwszą przemianę, a ja osiemnaście. W jednym pieprzonym momencie straciłem ojca i musiałem zająć się sprawami rodziny. Starałem się jak mogłem zrozumieć jego wściekłość, w końcu stracił oboje rodziców, ale zwaliło się na mnie tyle obowiązków, że nie miałem czasu nawet dla siebie. Musiałem stanąć na czele klanu i bronić tego, co z takim trudem zbudował nasz ojciec. Chętnych do przejęcia naszych interesów i wpływów było wielu. Przez ponad pięć lat budowałem pozycję, a łatwo nie było. Nikt nie brał mnie na poważnie, bo byłem najmłodszym przywódcą. Upatrywali w tym szansy na zniszczenie naszej rodziny i zagarnięcia wszystkiego co mieliśmy.

Teraz, po dziesięciu latach, choć nadal byłem najmłodszy, to oni musieli się bać mnie. Bez mojej wiedzy nie mogli zrobić nic. Pokonałem wrogów, przejmując ich majątki, a ich krew spłynęła na ich ziemię, która należy teraz do mnie. Bezlitosny... Tak o mnie mówili i taki byłem. Zaprowadziłem pokój pomiędzy klanami, ustanowiłem prawo, któremu musieli się podporządkować. O ile chcieli żyć.

W tym czasie Ben zaczął szaleć. Najpierw pijaństwo, potem zaczął eksperymentować z narkotykami. Nie poszedł na studia, choć niegłupi z niego facet. Wtłoczył się w środowisko artystów i innych śmieci, a po tym, jak zyskał dostęp do pieniędzy po matce, całkowicie pozbawił się kontroli. Pił, ćpał i pieprzył wszystko co się dało. Rok temu myślałem, że w końcu przejrzał na oczy i wróci na prostą. Przyszedł do mnie i poprosił o pomoc, po raz pierwszy w życiu. Kajał się i przepraszał. Uratowałem mu tyłek przed więzieniem, pozamiatałem burdel, który zrobił i dałem szansę. Niestety z niej nie skorzystał. Wręcz przeciwnie, zamienił swoje życie w niekończące się balangi.

Teraz zjawił się w domu, przywożąc obcego. Zrobił to specjalnie. Widziałem w jego oczach chorą satysfakcję. On cały jest chory, doszedłem do wniosku. Nienawiść zmieniła go, pozbawiając tej odrobiny człowieczeństwa, jaką miał w sobie.

A to o mnie mówili, że jestem zwierzęciem.

- W porządku – odezwałem się spokojnie, gdy przedłużająca się cisza groziła już wybuchem. – Nie mam zamiaru ci w tym przeszkadzać, ale pod jednym warunkiem. Dam ci wolną rękę i będziesz mógł robić, co tylko chcesz. Pić, ćpać, pieprzyć – wzruszyłem lekceważąco ramionami. – To twoje życie.

- W zamian za?

- Odkupię od ciebie udziały – pochyliłem się nad biurkiem. Gdyby Ben był taki jak ja, zorientowałby się co teraz robię. Siła z jaką wypowiadałem każde słowo zmuszała do uległości. Teraz nie byłem bratem. Przemawiała przeze mnie pozycja samca alfa, a on chociaż nie był w pełni wilkiem, odczuwał tę siłę. – Dostaniesz ode mnie trzy miliony, w gotówce. W zamian przekażesz mi swoje udziały i możesz robić co chcesz. Nie będę chodził za tobą mówiąc jak masz żyć. To twoje łóżko i co w nim robisz już mnie nie interesuje.

- Gdzie tkwi haczyk? Znam cię, Carter – roześmiał się wyzywająco. – Nigdy nic nie dajesz za darmo. Czego ode mnie oczekujesz po przyjęciu twojej tak hojnej oferty? Mam zmienić nazwisko? Wytatuować sobie rodzinne godło?

- Nigdy więcej nie pokażesz się na mojej ziemi – powiedziałem powoli.

Zerwał się z kanapy. Zrobił dwa długie kroki w moją stronę i zatrzymał się. Wiedziałem, że gdyby tylko mógł rzuciłby się mi do gardła. W jego oczach błysnął strach, gdy przekonał się, że nie jest w stanie podejść bliżej.

- To także moja ziemia – warknął cofając się.

- Mylisz się, Ben. To ziemia mojej matki. Nie masz do niej prawa. Nigdy nie miałeś.

- Nasz ojciec...

- Nie miał nic żeniąc się z moją matką – podkreśliłem wstając z miejsca. Nie chciałem okazywać mu swojego lekceważenia, ale jego postawa zmusiła mnie do tego. – To wszystko należało do niej. A to co mam teraz, należy tylko do mnie. Mimo to oferuję ci trzy miliony, choć nie należy ci się nic. Zastanów się nad moją propozycją, ponieważ innej nie dostaniesz.

- Dlaczego to robisz?! – krzyknął.

- Mam dość ciebie i twojego nieodpowiedzialnego zachowania. Nie szanujesz żadnych zasad. Nie rozumiesz tego kim jesteśmy i narażasz nas na ujawnienie, czego przykładem może być osoba, którą przywiozłeś do mojego domu. Nie jesteś jednym z nas, Ben i nigdy nie będziesz. Odejdź. Weź pieniądze i żyj jak chcesz, ale z dala od mojej ziemi i mojego klanu. Nie ma w nim dla ciebie miejsca.

Ben stał, jakby zamienił się w głaz. Tylko jego oczy zdradzały wściekłość, jaka w nim płonęła. Przecięcie więzi łączących mnie z bratem okazało się łatwiejsze niż przypuszczałem. Nie dopuszczałem do siebie myśli, co zrobię, jeżeli Ben nie przyjmie mojej oferty. Nie pogardzi taką sumą, zbyt kochał życie na krawędzi, a ja byłem kotwicą, która trzymała jego zapijaczone dupsko.

- Dam ci czas do namysłu, jednakże doradzam podjęcie decyzji jeszcze przed pełnią. Możesz zostać w domku gościnnym, a jak będziesz gotowy, Jay przygotuje niezbędne dokumenty. Co do twojego gościa – dodałem siadając z powrotem za biurkiem. – Za dnia może poruszać się swobodnie, ale tylko w granicach posiadłości. Nie gwarantuję jej bezpieczeństwa, jeżeli wkroczy na inną ziemię. Nie wolno jej się zbliżać do głównego domu i wychodzić po zmroku. Mam nadzieję, że rozumiesz powagę sytuacji i umyślnie nie narazisz jej na śmierć. To wszystko.

Przez chwilę stał, jakby nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. W końcu odwrócił się i podszedł do drzwi.

- Ben? – zaczekałem, aż się odwróci i twardym głosem ostrzegłem. – Dopóki przebywasz na mojej ziemi nie będę tolerował żadnych narkotyków. Jeżeli się dowiem, że coś brałeś, a dowiem się na pewno, wykopię cię stąd i nie dostaniesz ani grosza. Zrozumiałeś?

Spojrzał na mnie z nienawiścią i wyszedł trzaskając drzwiami.

Miałem nadzieję, że nie potrwa to długo.

Jeszcze tego samego dnia, po południu, dowiedziałem się od Jay'a, że Ben wziął jeden z naszych samochodów i wyjechał, zostawiając dziewczynę samą w domku.

- Kazałem chłopakom pilnować jej dyskretnie.

- Nie ma takiej potrzeby – odpowiedziałem stojąc w wysokim oknie gabinetu. Na zewnątrz, jak okiem sięgnął, ciągnęły się zielone trawniki. Pod oknami, za sprawą Marii, wciąż kwitły kwiaty, które zasadziła moja matka. Spojrzałem przez ramię na Jay'a. – Niech zajmą się robotą, bo niedługo zjawią się nasi.

Następnego dnia wyjechałem do San Francisco.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top