🐺1🐺
A we mnie samym, wilki są dwa,
Oblicze dobra, oblicze zła.
Walczą ze sobą nieustannie,
Wygra ten, którego nakarmię.
Luxtorpeda, 'Wilki dwa'.
Nowy Jork, dzielnica SoHo
6 kwietnia, Różowy Księżyc
Stormy
Siedziałam w zaułku, na rozklekotanym starym krzesełku, które już dawno powinno zakończyć swój żywot na jakimś śmietniku, ale to właśnie tam je znalazłam i postanowiłam zatrzymać. Dla siebie. Miałam tak mało rzeczy, które mogłabym nazwać swoimi. Ubrania, które miałam na sobie i jeszcze kilka innych, które znalazłam, tak jak to krzesło, w pobliżu śmietnika. Stary dziurawy plecak powiązany sznurkiem w miejscach, które nadwyrężył nieubłagany upływ czasu, tworząc rozdarcia w cienkim materiale.
To wszystko. Tylko tyle miałam i tylko tyle musiało mi wystarczyć, żeby przeżyć w tej betonowej dżungli.
Och... I mój największy skarb. Coś bez czego nie potrafiłam już wyobrazić sobie mojego życia. Coś, co czasami pozwalało mi zarobić kilka dolarów. Coś, co pozwalało mi zachować zdrowe zmysły.
Blok rysunkowy.
Był dla mnie cenniejszy niż wszystkie diamenty tego świata, mimo że nigdy żadnego nie widziałam. Głupie, prawda? Ale gdyby nie tych kilka kartek, pogiętych na rogach i lekko poplamionych, pogrążyłabym się w całkowitym szaleństwie.
Otaczał mnie mrok. Od zawsze. Pojawiał się w postaci cieni, które przyjmowały różne kształty. Tak jak człowiek widział rzucany przez siebie ślad, w postaci cienia, tak ja widziałam zupełnie coś innego. Widziałam potwory, przerażające istoty, które nie miały prawa istnieć, chyba, że w starych baśniach i legendach. Skrzydlate kreatury, krwiożercze demony i zwierzęta o ostrych wyszczerzonych kłach. Tych ostatnich najwięcej widziałam właśnie w tym mieście, jakby to one tutaj mieszkały, a nie ludzie.
Pierwszy raz ujrzałam je jako dziecko, w ogrodzie sierocińca, do którego trafiłam wprost z oddziału noworodków. Pamiętam tylko, że gdy zobaczyłam wpatrzone we mnie jarzące się ślepia, zaczęłam krzyczeć. Tak głośno, że przez kilka dni nie byłam w stanie mówić. Po tym pierwszym razie cienie widziałam już wszędzie i za każdym razem krzyczałam godzinami. Podawano mi leki na uspokojenie, przywiązywano do łóżka, zamykano w małych ciemnych pokojach. Inne dzieci się mnie bały. Dorośli też.
Gdy starałam się powiedzieć co takiego się dookoła mnie dzieje, podawali mi jeszcze większe dawki środków psychotropowych. Nauczyciele i wychowawcy woleli uciszyć jedną małą dziewczynkę, niż cały sierociniec. Więc przestałam mówić. Przecież i tak nikt mnie nie słuchał.
To nie był wyraz buntu. To była konieczność. Nie chciałam spędzić reszty życia zamknięta za wysokimi murami, otumaniona lekami i zupełnie pozbawiona własnej woli. Coś pchało mnie do przodu, jakbym czekała na coś, co odmieni mój los. Wyrwałam się z tego piekła tak szybko, jak tylko mogłam, uciekając przed szaleństwem, jakie mnie opętało. Tym sposobem znalazłam się na ulicach Nowego Jorku, sama, pozbawiona rodziny, całkowicie zamknięta w niemej klatce.
Był początek kwietnia. Tuż obok mnie siedziała Becky, próbując odespać kolejną zarwaną noc. Starałyśmy się trzymać razem, przynajmniej za dnia, bo nocami Becky po prostu znikała. Czasami nie było jej przez kilka dni, ale wiedziałam, że w końcu wróci. Głód i zimno towarzyszyły nam na każdym kroku, tak jak i innym bezdomnym w Nowym Jorku.
To właśnie Becky podarowała mi pudełko kolorowej kredy i trochę zużyty już blok rysunkowy.
- Masz. Znalazłam to dwie przecznice stąd. Może tobie się przyda, a jak nie to zawsze możemy spróbować to sprzedać.
Pokręciłam głową przyciskając do siebie mój nowy skarb. Palce zaciśnięte na cienkich kartkach drżały z ekscytacji. Moje! Od tego czasu nie przestawałam rysować. Najpierw spróbowałam na szorstkim kawałku muru. Dłonie tak mi się trzęsły, że nie potrafiłam utrzymać w palcach kredy. Z każdym dniem nabierałam jednak większej wprawy. Teraz trzymałam kredę pewnie, czekając aż zauważę coś, co będę chciała narysować. Moje kartki były zbyt cenne, żebym marnowała je na jakieś bezsensowne rysunki.
Wtedy właśnie ich zobaczyłam. Stali po drugiej stroni ulicy, nieruchomi jak głazy i chyba tylko ja wiedziałam, że więcej w nich życia niż w każdym człowieku, który ich mijał szerokim łukiem. Niższy z mężczyzn, na oko czterdziestoletni, cały czas coś mówił gestykulując w powietrzu rękami. Miał na sobie garnitur i lśniącą białą koszulę. Sprawiał wrażenie, jakby bez przerwy kłaniał się drugiemu mężczyźnie.
Ten stał bez słowa, patrząc z góry na szybkie ruchy rąk starszego mężczyzny. Nudził się... Ten mały człowieczek go irytował... Od niechcenia wsunął lewą dłoń do kieszeni spodni, a w słońcu błysnął zegarek. Niższy mężczyzna momentalnie zbladł i pochylając głowę, cofnął się o krok. Spojrzałam w dół, na chodnik, na którym stali i nagle zabrakło mi powietrza.
Jak w transie chwyciłam szkicownik i zaczęłam rysować, prawie nie odrywając oczu od cienia, jaki rzucał na chodnik wyższy z mężczyzn. Po raz pierwszy cień miał kształt. Tak wyraźny i rzeczywisty, jakby zamiast ludzkiej istoty stało tam zwierzę. Czarna długa sierść, szpiczaste uszy i długi pysk. Białe ostre kły i przeszywające spojrzenie dzikich oczu wpatrzonych we mnie. Zimne, błękitne oczy olbrzymiego wilka.
- Ładnie rysujesz – nade mną zabrzmiał męski głos.
Wystraszona spojrzałam w górę. Mrużąc oczy w słońcu próbowałam otrząsnąć się z oszołomienia. Na moją twarz padł cień, gdy mężczyzna przesunął się w bok, jakby zdał sobie sprawę z oślepiającego mnie słońca. Zerknęłam ponownie na drugą stronę ulicy, ale wysoki mężczyzna właśnie wsiadał do długiego czarnego samochodu, który stał zaparkowany przy krawężniku. Przez ułamek sekundy zobaczyłam jego twarz i gniewne spojrzenie lodowatych błękitnych oczu. Aż wstrząsnął mną dreszcz.
Stojący nade mną mężczyzna mruknął coś pod nosem i kucnął obok mnie, zachowując stosowny dystans. Przyjrzałam mu się uważnie. Musiał być niewiele starszy ode mnie, może dwadzieścia sześć lub dwadzieścia siedem lat. Miał blond włosy w uroczym artystycznym nieładzie, wąskie usta, które teraz uśmiechały się do mnie i brązowe oczy, dookoła których zauważyłam kilka podłużnych zmarszczek. Szczupłą dłonią o zadbanych paznokciach wskazał na leżące na moich kolanach kartki.
- Mogę zobaczyć?
Niechętnie, jakbym bała się, że zniszczy coś bardzo dla mnie cennego, podałam mu kartkę, wciąż patrząc mu w oczy. Skinął głową i spojrzał na rysunek, ale na jego twarzy poza przelotnym wyrazem zdziwienia nie zauważyłam żadnych emocji.
Nie podnosząc wzroku poprosił o następny i dopiero wtedy zorientowałam się, że zapełniłam cały szkicownik wilczą podobizną.
- Masz więcej rysunków?
Potrząsnęłam głową. Gdy nie doczekał się mojej odpowiedzi, spojrzał na mnie unosząc w górę jasne brwi. Patrzył, jakbym była jakimś dziwolągiem, postacią nie z tego świata. Ścisnęło mnie w mostku, prawie uniemożliwiając oddychanie. Znowu to samo. Kiedyś tak właśnie na mnie patrzyli, gdy zaczynałam krzyczeć. Może faktycznie jestem szalona?
- Jestem Ben – powiedział oddając mi rysunki. Przez chwilę spoglądał na drugą stronę ulicy, gdzie nie tak dawno temu stał ten dziwny mężczyzna. Ponownie zwrócił na mnie spojrzenie i uśmiechnął się. – Jak widzę skończył ci się szkicownik. Masz drugi?
Od tamtego dnia moje życie zaczęło wyglądać inaczej. Ben kupił mi kilka zupełnie nowych bloków, całkiem innych niż ten znaleziony na śmietniku. Były większe, a ich kartki bialutkie jak pierwsze płatki śniegu. Dał mi też cały zapas kolorowych kred, różnych ołówków i jeszcze kilka innych rzeczy, których nie wiedziałam do czego użyć.
Pojawiał się każdego dnia. Był miły i często się uśmiechał. Przynosił świeże rogale albo pizzę, siadał obok mnie, nie przejmując się tym, że jego drogi garnitur nie jest odpowiednim strojem dla nowojorskich chodników. Siedział obserwując jak rysuję, opowiadał mi o sobie. Po dwóch tygodniach zaproponował, że odkupi ode mnie wszystkie moje prace, jakie jeszcze narysuję. To oznaczało nieoczekiwany przypływ gotówki.
Akurat tego dnia Becky była wyjątkowo przytomna, co w jej wypadku oznaczało, że jeszcze nie zdążyła się upić albo już wytrzeźwiała. Jednak Benowi zupełnie to chyba nie przeszkadzało, ponieważ śmiał się i nie szczędził jej komplementów, wypytując o różne rzeczy. Zapatrzona w świat przed moimi oczami nie zdawałam sobie sprawy, że przede wszystkim starał się dowiedzieć czegoś o mnie.
Kilka dni później Becky zniknęła. Zdarzało się to już wcześniej, ale tym razem, zniknęły również wszystkie jej rzeczy. Przemierzyłam wszystkie znane mi miejsca, gdzie mogła się ukryć, bez rezultatu. Zostałam sama.
- Nie możesz mieszkać na ulicy – powiedział Ben, przyglądając się, jak pochłaniam kanapkę, którą dla mnie przyniósł. – Mam mieszkanie, a właściwie, duży apartament i kilka wolnych sypialni. Zabieram cię, dziewczyno.
Dreszcz strachu szarpnął moim ciałem. Poderwałam głowę, patrząc z niedowierzaniem na mężczyznę. Był dla mnie dobry. Przynosił jedzenie, spędzał ze mną czas, opowiadając zabawne historyjki, chwaląc moje rysunki. Nigdy nie zrobił niczego nieodpowiedniego, a jednak...
Odwróciłam się, mierząc wzrokiem stertę kartonów, pod którą spędziłam ostatnią noc. Jak miałam opuścić to miejsce? Jedyne, które mogłam nazwać własnym domem? A jeżeli Becky wróci i mnie nie znajdzie?
Pokręciłam gwałtownie głową. Przycisnęłam do piersi plecak, pamiętając, że mam w nim wszystkie swoje rysunki i to, co potrzebne mi było do rysowania.
- Obiecuję, że będę przychodził tutaj codziennie – Ben od razu zorientował się, dlaczego nie chciałam zgodzić się na jego propozycję. – Jeżeli twoja przyjaciółka wróci, zamieszka z tobą. Zaopiekuję się wami.
Czy gdybym wtedy wiedziała, jakim koszmarem za kilka miesięcy stanie się moje życie, przyjęłabym jego zaskakującą propozycję? Wtedy nie mając nic, chciałam mieć chociaż marzenie. O lepszym życiu i domu, którego nigdy nie miałam.
Jednak to droga okazała się bardzo ciernistą ścieżką, pełną strachu i bólu. Widocznie takie właśnie miało być moje życie.
Kolejny raz zamknęłam się we własnym świecie. Tylko tam byłam bezpieczna.
🐺
Początek czerwca
Podskoczyłam, gdy ciszę mieszkania rozerwał ogłuszający hałas. Wrócił... Zawsze wracał, jakby przyciągało go do tego miejsca niewyczerpalne źródło energii. Skuliłam ramiona i sparaliżowana wszechobecnym w moim życiu strachem wstałam zwracając się w stronę drzwi do pokoju. Prawą dłoń zacisnęłam na metalowej ramie łóżka. Jakby ten martwy przedmiot miał napełnić mnie odwagą.
Słyszałam, jak porusza się po mieszkaniu. Docierały do mnie przekleństwa, które rzucał, gdy wpadał na meble. Proszę, niech nie przychodzi. Niech zapomni, że tutaj jestem. Niech ten jeden raz zapomni o mnie.
Pisnęłam przyciskając do siebie lewe ramię, gdy nagle drzwi do pokoju uderzyły w ścianę. Z zamkniętymi oczami mogłabym teraz opisać każdą jedną nadchodzącą sekundę.
Zacznie od:
- Narysowałaś?
Ochrypły bełkot wywoływał drżenie mojego udręczonego ciała. Zaciskając usta, potrząsnęłam tylko głową. Serce tak mocno uderzało w piersi, jakby chciało uciec w popłochu. Niemy krzyk utknął mi w gardle, gdy salwa bólu rozlała się w mojej piersi. Zgięłam się w pół, łzy spływały mi po policzkach, gdy z nadludzkim wysiłkiem starałam się złapać oddech.
- Bezużyteczna suka – wymamrotał.
Opadłam na twardą podłogę, zasłaniając się zdrowym, prawym ramieniem. Te tygodnie, które spędziłam w tym więzieniu nauczyły mnie jednego. Nigdy nie bił mnie tak, aby uszkodzić moją prawą rękę. Dla niego była bezcenna, a raczej to, co potrafiłam nią narysować.
Zwinęłam się w kulkę, płacząc bezgłośnie. Ludzie też potrafią być potworami.
Scotland, 21/01/24
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top