Chłopiec z Zapałkami
Pierwszy raz zobaczyłam go, gdy oboje byliśmy jeszcze dziećmi.
Był chłodny, grudniowy wieczór. Białe płatki śniegu spadały z nieba na ciemne ulice, oświetlone słabym blaskiem latarni. Razem z mamą szybkim krokiem wracałyśmy do domu, otulone grubymi płaszczami i szalami, mimo to czując przenikliwe zimno biegnące po naszych ciałach. Ostatnią prostą w drodze do domu pokonałyśmy jeszcze szybciej - nie tylko z powodu chłodu, ale przede wszystkim dlatego, żeby jak najkrócej iść "Złą Ulicą" - tak mama nazywała przylegającą do starej, opuszczonej frakcji kolejowej dzielnicę niedaleko naszego osiedla. Przejście przez Złą Ulicę było skrótem w drodze do naszego domu, ale mama starała się unikać jej, jak tylko mogła. Powtarzała, że mieszkają tam Źli Ludzie. Ilekroć zdarzyło się, że przechodziłam z mamą przez Złą Ulicę, zawsze lękliwie wbijałam wzrok w ziemię, starając się nie widzieć skulonych pod budynkami ludzi o nabiegłych krwią oczach i z dziwnymi ranami na przedramionach. Jako dziecko nie rozumiałam tego wszystkiego - nie rozumiałam porozrzucanych na ziemi butelek i strzykawek ani tego, dlaczego niektórzy śpią na zewnątrz, a nie wewnątrz domów. Nie zadawałam jednak pytań. Zła Ulica po prostu była zła, a Źli Ludzie istnieli w moich myślach tylko podczas tych krótkich chwil, gdy razem z mamą skulone pokonywałyśmy dzielnicę, by jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie wysokiego muru - tam witały nas znajome, zadbane, ceglane budynki i ogrody.
Tak było i teraz. Szłyśmy szybko, nie rozglądając się, gdy nagle usłyszałyśmy cichy głosik gdzieś po naszej prawej stronie.
- Pomocy...
To był łamiący się, błagalny szept, który sprawił, że zatrzymałam się i spojrzałam w stronę, z którego dobiegał.
Chłopiec, na oko sześcioletni, siedział na kartonowym pudle, skulony pod ścianą jakiegoś starego, walącego się budynku z wybitymi szybami. Miał na sobie przydługi, mokry od śniegu i deszczu płaszcz, dziurawe i zbyt krótkie spodnie oraz ubłocone, zniszczone adidasy. W bladych, skostniałych z zimna dłoniach trzymał zapałkę i usiłował wykrzesać z niej odrobinę ognia.
Uniósł głowę, jakby wyczuł, że jest obserwowany. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Jego dolna warga drżała, on cały drżał.
- Proszę - wychrypiał tak cicho, że ledwo to usłyszałam. - Czy... możecie... mi... z tym pomóc?
Poczułam szarpnięcie. Spojrzałam do góry, na moją mamę, która silnym, stanowczym ruchem pociągnęła mnie o krok do tyłu. Usta miała zaciśnięte w wąską linię, spojrzenie, którym obdarzyła chłopca, pełne było pogardy i... niesmaku.
- Idziemy - zakomenderowała oschle.
Dłonie chłopca, w których trzymał zapałkę, nie przestawały się trząść.
- Ale mamo... - zaczęłam.
- Powiedziałam: idziemy!
Kolejne szarpnięcie, którego nie mogłam powstrzymać. Mama pociągnęła mnie za sobą zdecydowanym ruchem. Oglądnęłam się przez ramię i raz jeszcze spojrzenia moje i chłopca skrzyżowały się. W jego ciemnych, błyszczących w półmroku oczach lśniły łzy.
- Proszę - zdążyłam jeszcze tylko usłyszeć, gdy mama prowadziła mnie za sobą. Potem blada, wychudzona twarz chłopca zniknęła za rogiem. Podczas tej drogi już więcej się nie odwróciłam.
Kolejny raz zobaczyłam go ponad dziesięć lat później.
Był ciepły, lipcowy wieczór. Powietrze pachniało latem i deszczem, na który zbierało się już od kilku dni. Wracałam sama z imprezy u przyjaciółki. Byłam już spóźniona, więc, ignorując kategoryczny zakaz mojej mamy dotyczący przechodzenia przez Złą Ulicę samemu, postanowiłam pójść skrótem.
Gdy tylko znalazłam się w ciemnym labiryncie wąskich, śmierdzących uliczek, natychmiast pożałowałam swojej decyzji i zapragnęłam znaleźć się jak najdalej stąd. Szłam szybko, chwiejąc się lekko na wysokich obcasach, przyciskając do boku torebkę-kopertówkę i rozglądając się na boki w obawie, że za chwilę zza rogu ktoś na mnie wyskoczy. Znalazłam się przy murze w rekordowym tempie i już chciałam odetchnąć z ulgą, gdy wtem usłyszałam kroki za sobą. Nim zdążyłam się odwrócić, ktoś przebiegł obok mnie, wyrywając mi z ręki torebkę. Krzyknęłam za nim, a on obrócił się w biegu. Spojrzał na mnie, a ja skamieniałam. Rozpoznałam czarny, znoszony płaszcz, teraz już nie przydługi, rozpoznałam nierówno przycięte, brązowe włosy opadające na czoło, ale przede wszystkim rozpoznałam oczy - ciemne i zimne, takie same jak tej nocy, gdy razem z mamą zobaczyłyśmy proszącego o pomoc chłopca z zapałką. Złodziej zatrzymał się i przez chwili staliśmy naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem. A potem on odwrócił się i pobiegł dalej, zostawiając mnie na środku ciemnej ulicy, trzęsącą się ze strachu.
Kolejny raz zobaczyłam go koło mojego domu, kilka dni później. W nocy usłyszałam jakiś hałas na zewnątrz. Wyglądnęłam przez okno w moim pokoju i w półmroku mignął mi ciemny płaszcz oraz chuda, uciekająca sylwetka. Zbiegłam na dół z bijącym sercem, a gdy otworzyłam drzwi, na progu ujrzałam... moją torebkę. Na próżno wypatrywałam chłopaka w ciemności. Zdawało się, że zapadł się pod ziemię. Wróciłam do środka.
W ciągu kolejnego roku nie widziałam go ani razu, aż do pewnego październikowego popołudnia.
Wyszłam ze szkoły po skończonych lekcjach i spacerowałam przez park, gdy ujrzałam jego chudą sylwetkę pochyloną nad koszem na śmieci. Grzebał w nim, szukając najprawdopodobniej jedzenia. Zatrzymałam się przy nim, a on uniósł głowę i spojrzał na mnie. Wyglądał strasznie. Był jeszcze bledszy i chudszy niż przy naszym ostatnim spotkaniu, ledwo trzymał się nogach, chwiał się, jakby zaraz miał zemdleć.
Nie namyślałam się długo. Sięgnęłam do plecaka i dałam mu kanapkę, której nie zjadłam w szkole. Spojrzał na mnie pełnym niedowierzania wzrokiem. Chwycił kanapkę drżącymi rękoma i z niemal nabożną czcią.
- Dziękuję - wyszeptał. Skinęłam krótko głową i uśmiechnęłam się do niego. Gdy odchodziłam, czułam na plecach jego wzrok.
Od tej pory codziennie rano wstawałam wcześniej i oprócz kanapek dla siebie do szkoły robiłam też kilka dla Chłopca z Zapałkami. Wychodziłam z domu sama, mówiąc mamie, że idę prosto na autobus, a w rzeczywistości przychodziłam na Złą Ulicę. Tam w umówionym miejscu spotykałam Chłopca z Zapałkami i dawałam mu kanapki, czasem też coś innego do jedzenia, co udawało mi się podwędzić z domu. Potem on odprowadzał mnie do muru, a ja szłam na autobus do szkoły. Stało się to pewnego rodzaju rytuałem. Często podczas tych kilku minut, gdy szliśmy do muru, rozmawialiśmy ze sobą. O błahostkach. Dowiedziałam się, że jego ulubiony kolor to szary, że boi się widoku krwi, że nie znosi amerykańskich komedii i że kiedyś chciałby skoczyć na bungee. Chociaż w głowie miałam pełno znacznie poważniejszych pytań, nigdy ich nie zadałam. Gdzie są jego rodzice? Czemu nie chodzi do szkoły? Dlaczego mieszka na Złej Ulicy? Chciałam się tego dowiedzieć, ale równocześnie obawiałam się odpowiedzi. Dlatego milczałam, a zwyczajne rozmowy sprawiały, że z dnia na dzień on coraz bardziej się przede mną otwierał.
Pierwszy raz pocałował mnie w Wigilię.
Było zimno, chociaż nie padał śnieg. W nocy, gdy mama już spała, udało mi się wymknąć z domu i przyjść pod mur, gdzie on na mnie czekał. Przyniosłam ze sobą koce oraz koszyk, a w nim po kawałku każdej z dwunastu potraw, jakie zostały po Wigilii. Odeszliśmy nieco dalej od nieprzyjaznego krajobrazu Złej Ulicy, za frakcję kolejową, gdzie na niewielkim wzgórzu rozłożyliśmy na trawie koc. Patrzyliśmy na miejski krajobraz w dole, opatuleni kocami, blisko siebie, żeby było nam cieplej.
- Dlaczego oddałeś mi wtedy torebkę? - zapytałam go nagle. Jego ciemne oczy wpatrywały się dal.
- Sam nie wiem - powiedział po chwili milczenia. - Po prostu... przypomniałem sobie ciebie. To, że wtedy, gdy zobaczyłaś mnie jako dziecko... chciałaś mi pomóc. Otworzyłem tę torebkę i dopadły mnie wyrzuty sumienia. Nie potrafiłbym wydać tych pieniędzy. Rany, to głupie, prawda?
Światło księżyca wiszącego na niebie rzucało na jego bladą twarz cienie, gdy pod kocem moja dłoń odnalazła jego dłoń i ją uścisnęła.
- Nie, to wcale nie jest głupie.
Oderwał wzrok od miasta w dole. Patrzył teraz na mnie, długo i uważnie, jakby widział mnie po raz pierwszy.
- A czy to, że chyba się w tobie zakochałem, jest głupie?
Moje serce zabiło dwa razy szybciej i mocniej, niż wcześniej. Pokręciłam wolno głową.
- Nie jest - wyszeptałam. - Bo ja chyba też zakochałam się w tobie.
Pierwsze płatki śniegu zaczęły spadać z nieba, gdy on przybliżył swoją twarz do mojej, tak, że zetknęliśmy się nosami, i mnie pocałował. Zamknęłam oczy i zapomniałam o zimnie. Było mi wtedy tak przyjemnie ciepło, jak jeszcze nigdy.
Oświadczył mi się kilka miesięcy później. Nie stać go było na pierścionek, ale zapewniał mnie, że jeśli tylko będę jego, on zrobi wszystko, aby zapewnić mi jak najlepsze życie. A ja? Zgodziłam się, bo byłam w nim zabójczo, ślepo zakochana.
Gdy mama dowiedziała się o oświadczynach, wpadła w szał. Pamiętam jej oburzenie, jej krzyki, że nie dopuści do ślubu, że przecież nie mogę wyjść za jakiegoś wyrostka ze Złej Ulicy, że on mi zmarnuje życie, że wspomnę jej słowa, że będę tego żałować...
- Mamo, ty nic nie rozumiesz! - krzyczałam. - Ja go kocham!
- To pewnie narkoman i pijak, tak jak oni wszyscy! Tak jak... tak jak twój ojciec - w oczach mamy ujrzałam łzy.
- On nie jest jak mój ojciec! - wrzasnęłam. - Kiedy ty w końcu zrozumiesz, że nie każdy jest jak on?!
Ból, złość i niedowierzanie zlały się w jedno na twarzy mojej mamy. Nagle wydała mi się być znacznie starsza, niż w rzeczywistości jest. Opuściła ręce, którymi wymachiwała w złości.
- Ja tylko chcę cię chronić - wyszeptała ze łzami w oczach. Chciała do mnie podejść, ale cofnęłam się.
- Nie potrzebuję twojej ochrony.
Poczułam się jak małe, nieposłuszne dziecko, gdy trzasnęłam drzwiami i wybiegłam na zewnątrz. Pobiegłam prosto do mojego Chłopca z Zapałkami. Jeszcze następnego dnia uciekliśmy z miasta, chcąc zacząć nowe życie.
Pierwsze miesiące były trudne. Wylądowaliśmy na ulicy w całkiem obcym mieście, bez pracy, bez mieszkania, jedynie z niewielką sumą pieniędzy. Rozpaczliwie staraliśmy się zarobić, oszczędzaliśmy na wszystkim, na czym się tylko dało, sypialiśmy na dworcach lub ławkach w parku. Dopóki byliśmy razem, dawaliśmy radę, bo wspieraliśmy się nawzajem. Po jakimś czasie stało się jednak jasne, że długo tak nie pociągniemy. Podjęliśmy wtedy decyzję i wróciliśmy do miasta. Zapukałam do drzwi mojego dawnego domu, bojąc się, że mama wyrzuci nas za drzwi. Zamiast tego moja rodzicielka przyjęła mnie z powrotem ze łzami w oczach, powtarzając, że cieszy się, że wróciłam. Pozwoliła zostać nie tylko mi, ale też mojemu ukochanemu.
- Przemyślałam to - powiedziała mi wtedy. - Jeżeli on cię kocha, a ty kochasz jego, nie będę stawać między wami. Jeżeli tylko jesteś pewna, że to dobry człowiek, możesz go poślubić.
Zapewniłam mamę, że to cudowny mężczyzna, który po prostu nie miał łatwo w życiu i musiał dorastać na Złej Ulicy. Uwierzyła mi, bo ja wtedy też w to wierzyłam.
Mijały lata. Wzięliśmy ślub, znaleźliśmy pracę, wynajęliśmy mieszkanie. Wszystko wychodziło na prostą. Byłam szczęśliwa jak nigdy z moim ukochanym.
Potem zaczęły się problemy.
Stracił pracę. Załamał się i zaczął pić. Coraz częściej widywałam go z butelką w ręce. Dowiedziałam się, że wraca na Złą Ulicę i wciąż spotyka się ze Złymi Ludźmi. Podobno wciągnął się tam w hazard.
Pierwszy raz uderzył mnie, gdy poprosiłam go, aby przestał grać.
Był pijany, wpadł w szał. Gdy uderzył mnie w policzek, to zabolało, ale bardziej zabolało moje serce. Cofnął się, gdy zdał sobie sprawę, co zrobił. Wybiegł z pokoju. Potem, gdy wytrzeźwiał, przeprosił mnie. Wybaczyłam mu, ale nie zapomniałam.
Gdy dotykałam piekącego śladu na policzku, gdzieś z tyłu głowy słyszałam głos mamy mówiący: "Jeśli jesteś pewna, że to dobry człowiek...".
Od tamtego zdarzenia wybaczałam mu jeszcze wiele razy. Za wiele. Aż w końcu, któregoś dnia, dowiedziałam się, że przepił nasze ostatnie oszczędności. Wtedy zdecydowałam: kazałam mu się wyprowadzić. On błagał, prosił, groził, ale tym razem postanowiłam być nieugięta. On w końcu zrozumiał, że mówię poważnie. Wyniósł się, krzycząc do mnie jeszcze, że będę tego żałować.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, jakaś część mnie chciała, żeby wrócił. I tak przez kolejne dni, tygodnie, miesiące, wciąż miałam nadzieję, że pojawi się w drzwiach, odmieniony, pełen skruchy, mówiąc, że na zawsze skończył ze Złą Ulicą i że naprawdę chce się dla mnie zmienić.
Ale on nigdy nie wrócił. A ja powoli uczyłam się o nim zapomnieć.
Ostatni raz widziałam go, gdy byłam już dojrzałą kobietą.
Był chłodny, grudniowy wieczór. Mój autobus z powodu śnieżycy nie przyjechał, więc aby dostać się do domu jak najszybciej, zdecydowałam się pójść pieszo, skrótem. Szłam przez Złą Ulicę, trzęsąc się z zimna i zatapiając w wysokim śniegu.
Wtedy usłyszałam ten dźwięk. Cichy trzask, odgłos pocierania zapałki o bok pudełka.
Zatrzymałam się. On siedział skulony pod ścianą jakiegoś budynku, drżącymi rękami próbując zapalić zapałkę. Między zębami ściskał niezapalonego papierosa. Wokół niego na ziemi leżały potłuczone butelki i strzykawki. Napotkałam jego spojrzenie. Ciemne oczy były podkrążone i nabiegłe krwią, odsłonięte mimo mrozu ramiona pokryte mnóstwem śladów drobnych ukłuć. Gdy mnie zobaczył, drgnął lekko. Zobaczyłam, że jego usta poruszyły się. Wyszeptał moje imię.
- Proszę - dodał po chwili ochrypłym głosem.
Jedna część mnie chciała do niego podbiec, ale druga mocno trzymała mnie w miejscu. Patrząc na niego, nagle znów poczułam się jak mała dziewczynka, która przechodziła tędy z mamą. Niemal poczułam jej rękę, zaciśniętą na mojej i stanowczo odciągającą mnie na bok.
"To Zła Ulica. To Źli Ludzie.
On jest jak twój ojciec".
Patrzyłam w oczy mężczyzny, którego kiedyś kochałam i w którego wierzyłam, że dla mnie będzie umiał się zmienić. Ale nie umiał.
Ludzie się nie zmieniają. Jeśli raz się stoczyli, zrobią to po raz kolejny.
Płatki śniegu wirowały w powietrzu, gdy ostatni raz na niego spojrzałam. Potem odwróciłam się bez słowa i odeszłam ciemną, Złą Ulicą.
Tamtego dnia równie wyraźnie jak przed laty widziałam w nim Chłopca z Zapałkami - takiego, jakiego poznałam go po raz pierwszy.
Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że teraz był dla mnie kimś więcej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top