57.

Luke

Może i nie zachowałem się odpowiednio w stosunku tego chłopaka, ale zazdrość przejęła nade mną kontrolę. Choć sobie ją odpuściłem, to moje serce nadal biło tylko i wyłącznie dla Danielle. To chyba było oczywiste. Musiałem z nią spokojnie porozmawiać, wyjaśnić, a nawet przyjąć karę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zasługiwałem na nią za swoje zachowanie, którego nawet nie umiem nazwać, bo było aż w takim stopniu popierdolone. Obejmowałem ją mocno ramieniem, aby przypadkiem nie przyszło jej do głowy wyrwanie mi się i zsunięcie się z siodła w pełnym galopie. Ostatnie, czego chciałem, to sprawić, aby znowu musiała przeze mnie cierpieć. 

- Puść mnie psycholu! Nienawidzę, cię! Rozumiesz?! N-I-E-N-A-W-I-D-Z-Ę! - przeliterowała powoli, aczkolwiek bardzo głośno to ostatnie słowo, które zakuło mnie boleśnie w serce. Nadal czułem się okropnie ze świadomością, że potraktowałem ją nie tak jak powinienem. Może i na nią przez to już nie zasługiwałem, ale miałem prawo do walki, które zamierzałem w pełni wykorzystać. Albo to po prostu było silniejsze ode mnie, a było. Brakowało mi jej na każdym kroku. Jej włosów, którymi uwielbiałem się bawić, zapachu, bliskości, słodkości. Po prostu jej całej. Brzmiało to totalnie szczeniacko, ale przez miłość, bo bądźmy szczerzy, ale to przez nią, zacząłem się tak zachowywać. Odpowiadało mi to. Nie chciałem  już niczego udawać. Chciałem się pokazać ze swoją prawdziwą twarzą, bez kłamstw i złudzeń. Zbudować prawdziwą relację, której fundamentem byłoby zaufanie i szczerość. - Naprawdę jest ci po tym wszystkim mało? Chcesz mnie dobić? Uświadomić, jak bardzo łatwa byłam? Ja to wszystko wiem, byłam na tyle głupia, że ci zaufałam, myśląc, że pokochasz kogoś takiego jak ja. To było żałosne. - wymruczała, gdy pośpieszałem Pioruna. Chciałem być już na miejscu. 

***

Gdy znaleźliśmy się wystarczająco daleko od rancha oraz w terenie, którego miałem nadzieje Danielle nie znała, zeskoczyłem na ziemię, aby następnie zsunąć z siodła rudowłosą. Poprawiła swoje poczochrane włosy, ciskając we mnie nienawistnymi spojrzeniami.

- Kolejny zakład, co? - zapytała, podchodząc do mnie bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Pierwszy raz była tak blisko mnie od jakiegoś czasu. - Możesz sobie darować, nie uwierzę już w ani jedno twoje słowo, rozumiesz? Nienawidzę cię. - przełknęła ślinę, patrząc się na mnie. Bolało mnie to, ale pozwoliłem jej mówić. Może chodziło właśnie o to. Aby wyrzuciła z siebie wszystko, to co było złe i uzbierało się w niej, w przeciągu naszej rozłąki. - Nawet nie masz pojęcia, przez co przeszłam. Przez ile czasu dochodziłam do siebie. A ty znowu chcesz zdeptać moje serce. To nie jest fair. - dodała, odsuwając się z powrotem.

- Przepraszam.

- Co mi po twoich przeprosinach? - otarła pojedynczą łzę, która zatrzymała się w kąciku jej oka. - To jedno głupie słowo nie zwróci mi tych wszystkich zmarnowanych dni. Jesteś żałosny, tak samo, jak ten zakład. - dodała, a jej dłoń spotkała się z moim policzkiem. Przyjąłem cios z pokorą. Zasługiwałem. Stałem tam, czekając, aż nadejdzie moja kolej, aby podjąć głos. 

- Tęsknie za tobą, wiesz? - zapytałem, patrząc się jej prosto w oczy. - To mnie bolało tak samo, jak ciebie. - dodałem cicho. 

- Myślisz, że ja nie? - uniosła brew, zaciskając dłonie w pięści. - Myślisz, że nie wiem, o tych wszystkich nocach, które spędziłeś w tamtych klubach? Co, szukałeś następnej? 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top