46.

Delikatnie popchnął ją w stronę łóżka, a rudowłosa nie będąc do końca świadoma, co się dzieje stała się zbyt uległa. Zachichotała cicho, gdy jej ciało zetknęło się z chłodną pościelą oraz miękkim materacem, a blondyn nad nią zawisnął. W przeciwieństwie do niej, w jego krwiobiegu pływała minimalna ilość alkoholu. Chciał mieć to już z głowy, aby móc w końcu zbudować z nią coś prawdziwego. 

Składał mnóstwo pocałunków na jej ciele, przy okazji pozbywając się sukienki dziewczyny. Wytyczył swoimi dłońmi najbardziej okrężną drogę, na jaką było go stać, nim dotarł do jej świętości i piersi. Widział, że podobało się jej to, a nawet jeśli umysł twierdził, że nie była gotowa, to ciało było przeciwnego zdania i aż krzyczało, aby kontynuować pieszczoty.

- Jeśli zrobiłbym coś nie tak, to... - zaczął, choć przerwała mu rozpoczynając długi, pełen namiętności i drapieżności pocałunek. - ...powiedz, nie chce robić nic wbrew tobie, dobrze? - dodał, gdy oderwali się od siebie, aby móc zaczerpnąć powietrza, które spożytkowali. 

- D-dobrze. - przytaknęła, jednocześnie przygryzając wargę i powodując tym samym, że podniecony blondyn stawał się tygrysem, który czekał na odpowiedni moment, aby móc rozpocząć polowanie. 

Pozbył się swojej koszuli, rzucając nią niedbale o podłogę. Nieśmiertelnik, który nosił na swojej szyi i z którym praktycznie się nie rozstawał zetknął się z piersiami rudowłosej, powodując przyjemny dreszcz. Swoimi pocałunkami dotarł, aż do nasady jej szyi, gdzie oznakował ją swoją. Nikt już nie miał prawa mu jej zabrać, ale on jeszcze nie wiedział, że sam sobie ją odbierze. 

***

- D-danielle, chciałbym a-abyś mi zaufała, wiesz? - jęknął w jej usta, wznosząc się coraz wyżej i wyżej z każdym kolejnym pchnięciem, jakie wykonywał. 

- U-fam ci, Lucas, naprawdę ci ufam. - sapnęła, pociągając mocno za końcówki jego włosów, aby zjechać dłońmi na jego plecy i wbić w jego skórę paznokcie. Jeszcze nie wiedzieli, że wplątali się w coś, co bali się nazwać po imieniu. 

Tamta chwila była magiczna, nie liczyło się nic innego, nie liczył się nikt inny. Tylko oni, zamknięci w swoich ciałach, stając się niewolnikami własnych serc. 

Blondyn zabrał jej dłonie, splatając je ze swoimi i układając nad głową rudowłosej. Była całkowicie zależna od niego, już na początku uznała jego dominację, poza tym podobało jej się to, że przejął nad nią kontrolę. Odchyliła głowę, dając mu jeszcze większy dostęp do swojej oznakowanej już wielokrotnie skóry. 

Jedynymi znakami, jakie mężczyzna powinien zostawiać na ciele kobiety były te, które właśnie blondyn zostawiał. Nie przypuszczał, że przez nie będzie ranił ją nieświadomie jeszcze mocniej i mocniej. 

I gdy w końcu nadszedł ten moment, aby osiągnęli razem najwyższy i najwspanialszy ze szczytów, otaczający ich świat przestał na moment istnieć. Temperatura osiągnęła najgorętszy etap, sprawiając, że ich zgrzane ciała ociekały potem. 

Spadając w dół, poddali się ogarniającemu ich uczuciu rozkoszy. Stworzyli własną definicję miłości, której nikt nie miał prawa modyfikować, bądź edytować. Ta wersja była zarezerwowana tylko i wyłącznie dla nich, tylko jeszcze nie zdali sobie sprawy, że tym uprawianiem, rosnącego w nich sercach i ciałach uczucia stali się własnymi więźniami. Więźniami miłości. 

~*~

spierdoliłam po całości.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top