34.
Luke
Wróciłem do swojego mieszkania, które dostałem na osiemnaste urodziny, a nie do domu. Naprawdę nie chciałem znosić chłopaków, którzy nie dość, że pozostawili po sobie okropny bałagan, to pewnie, gdy wrócę, to ich już nie będzie, a ja będę musiał to wszystko sprzątać. Poza tym męczyło mnie to, co powiedziała mi Danielle. Skoro ich sytuacja finansowa nie była najlepsza, to nie dziwiłem się, ze jej ojciec chce sprzedać rancho. Z drugiej jednak strony, skoro obiecał jej mamie, że się nie podda, że nie sprzeda posiadłości oraz że będzie walczył, to dlaczego w ogóle pojawiły się u niego takie myśli?
Wszedłem na właściwe piętro w wieżowcu mieszkalnym w centrum miasta, po czym odnalazłem odpowiednie drzwi. Przekręciłem klucze w zamku, zatrzaskując za sobą drzwi. Odrzuciłem przedmiot na szafkę, zrzuciłem buty, a kurtkę odwiesiłem na wieszak. Idąc do kuchni przez salon włączyłem telewizor, aby cokolwiek zakłóciło panującą dookoła ciszę. Nie lubiłem takiego stanu. Już nawet tykanie zegara było lepsze niż grobowy, cichy nastrój.
Po przygotowaniu sobie kolacji, odłożyłem talerz z tostami na stolik do kawy, po czym opadłem na kanapę, chwytając w dłoń pilota. Najpierw chciałem znaleźć coś, co mogłem oglądać, przy okazji nadal rozmyślając od słowach rudowłosej. Dręczyło mnie to, jak nic innego wcześniej. Chciałem dać sobie spokój i zapomnieć, ale nie mogłem.
W końcu odnalazłem jakiś stary horror, którego nie widziałem, po czym podniosłem się do pozycji siedzącej, zaczynając jeść. Mogłem oglądać filmy takiego pokroju zupełnie sam, nie robiło to na mnie wrażenia, a strachy, przesądy i te inne użyte, aby zaciekawić widza, to było przereklamowane, a w większości nawet nudne, niestraszne i fałszywe.
***
- Nie poznaje cię Hemmings, co ta ruda z tobą wyrabia. - zaśmiał się Ashton, przez co przewróciłem oczami.
- Grzeczniej. - zacząłem. Gdy wróciłem oni nadal spali, a moi rodzice wracali dzisiaj wieczorem, wiec musiałem wyrobić się do tego czasu z posprzątaniem domu. - Ale tak szczerze. Czy mógłbym coś takiego zrobić? To nie będzie głupie? - dodałem, wrzucając to co puste, albo niepotrzebne do pustego worka.
- Załóż od razu schronisko dla bezdomnych. - skomentował Calum, patrząc mi pomiędzy nogami na ekran telewizora.
- Nie ciebie pytałem. - rzuciłem oschle, a on przewrócił oczami. - To jak Irwin?
- Według mnie, to całkiem dobry pomysł. Przynajmniej nie będziemy musieli trzymać koni u Grantów. Nie ma nic gorszego niż Ashley, albo tej jej matki. Sam nie wiem, kto dał Val zarządzanie stadniną w ręce. Przecież ona nawet nie zna się na tych zwierzętach. - rozgadał się, co mi wcale nie pomogło. - Krócej. Tak, możesz to zrobić.
- Dziękuje. - mruknąłem, wrzucając puste butelki po piwie do worka, nie zawracając sobie głowy segregacją opadów. Czas mnie gonił, a oni nawet nie myśleli mi pomóc. - Posuń się, Calum. - dodałem, zauważając pod tyłkiem bruneta kilka papierów po batonikach.
- Poczekaj, tylko przejdę tą misję. - zaczął, gestykulując żwawo przy padzie swoimi palcami.
- Nie obchodzi mnie, co ty musisz przejść. Ja muszę posprzątać, żeby Liz nie była zła. - popchnąłem go na dalszą część sofy i zgarnąłem w dłoń puste papierki.
- Hood, pomóż mu. Nie chcemy, aby ten armagedon w postaci Liz obudził się do życia. - Zarządził Ashton, zabierając mu pada.
- Dlaczego ja?
- Bo ja tak powiedziałem. - szatyn wzruszył ramionami.
- Przydaj się na coś i idź to wynieś. - powiedziałem, wręczając mu do rąk worek. Uśmiechnąłem się, wypychając go za drzwi, a potem zaśmiałem się cicho, słysząc jego mamrotanie pod nosem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top