VI. Warszawa to burdel

     2 sierpnia, Powiśle

     Zuzia otworzyła szeroko oczy i wbiła spojrzenie w chłodną ciemność, otulającą dom sióstr urszulanek na Wiślanej. Krzysiek, który siedział obok niej, zwrócił ku niej głowę i delikatnie dotknął jej dłoni, jak gdyby chciał sprawdzić czy wciąż jest tak trupio zimna. Choć pytanie "żyjesz?" zwykle brzmiało tak głupio, to w powstaniu nabierało sensu. Dzwonek przełknęła ślinę i spojrzała na niego, zaciskając przy tym usta tak mocno, że aż zabolały ją wargi. Ciii, szepnął, gładząc ją po przykurzonych włosach, a ona wzdrygnęła się na ten dotyk.

    Amnezja, który siedział naprzeciw nich z laptopem i sprawdzał coś w "Piwnicy", spojrzał przelotnie na młodych, po czym uśmiechnął się pod nosem. Wpisał dane z dzisiejszego dnia i zatwierdził je do weryfikacji AK, po czym zamknął sprzęt i wcisnął go do torby na ramię. Skinął na Fiołka, jak gdyby pytając "Co z nią?", a następnie zawiesił łagodne spojrzenie na struchlałej Zuzannie.

     — Wiem, że takich rzeczy się długo nie zapomina — powiedział cicho, by nie obudzić śpiących powstańców. Niemcy nie walczyli w nocy, a jak już to robili to dość rzadko; zupełnie tak, jak gdyby bali się ciemności. Cóż, każdy człowiek ma jakiś lęk. — Ale świat jest dziwny, dzieciaki. Warszawa to burdel, a Wojna to najgorsza dziwka, która tylko czeka na tych, co to ją wezmą. Ale jest droga. Płaci się za nią życiem. — Mruknął, wyjmując z torby butelkę wody i przeturlał ją po podłodze w stronę Fiołka. — Idźcie spać, ja zerknę, co mi tu Karolinka wyczytała z apki. Jutro też jest dzień, prawda? — Wstał i zmierzwił Fiołkowskiemu włosy, po czym wyszedł w stronę drugiego pokoju.

     Gdy echo jego kroków pobiegło w górę korytarza, Krzysiek odkręcił butelkę i ostrożnie podsunął ją w stronę Zuzi. Uniosła się na łokciach i z trudem przełknęła ślinę, czując ciężkość w klatce piersiowej. Woda. Deszcz. Ulewa krwi. Okno. Zakręciło się jej w głowie i zacisnęła mocno oczy, a chłopak popatrzył na nią smutno.

    — Musisz się napić — szepnął z troską. — Proszę... — Złapał się na tym, że zawiesił wzrok na jej spierzchniętych, posiekanych ustach. Uniosła ku niemu oczy, prawie pękające od łez, a on poczuł, że łamie mu się serce. — Spokojnie — mówił łagodnie. Podał jej butelkę i przytrzymał ją w jej trzęsącej się dłoni. — To minie — dodał dla otuchy. — Jak siniak... Kiedyś znika. — Chciał się uśmiechnąć, lecz nie dostrzegła tego w mroku zakonu. — "Harcerka jest... zawsze pogodna", prawda? — wydusił z siebie, nie mogąc patrzeć na jej łzy. To brzmiało tak irracjonalnie, tak głupio i żałośnie, na równi z "przykro mi". Co jednak miał powiedzieć? Sam przeżył piekło i nie przyzwyczaił się do niego. — Zuzia, popatrz na mnie, proszę. — Delikatnie uniósł jej głowę, podkładając palce po podbródek. — Uważaj. — Podsunął jej butelkę do ust i popatrzył czy dziewczyna na pewno się napiła.

    Strużka wody z jej ust kapnęła na jego palce, jeszcze zakurzone od bruku przy BUW-ie. Popatrzył w jej jasne oczy i tym razem zdołał się nieco uśmiechnąć. Odsunął nieco dłoń, patrząc na krople na jej wargach i delikatnie wytarł je kciukiem, nie spuszczając łagodnego spojrzenia z dziewczyny. Jak Warszawa pragnęła wolności, tak on pragnął pocałować Zuzannę Dzwonek.

    — Już dobrze... — szepnął, zakręcając butelkę i patrząc, jak Dzwoneczek machinalnie skuliła się przy nim, kładąc policzek na złożonych dłoniach. Ściągnął bluzę z nazwą drużyny i okrył dziewczynę, po czym oparł się znów o ścianę, odchylając głowę do tyłu.

    Warszawa to burdel. Miłość w niej jest tylko bajką bez szczęśliwego zakończenia.

     W tym czasie Karolina siedziała oparta o łóżko i patrzyła za okno, dostrzegając gdzieś w oddali Pałac Kultury i Nauki. Gdy zaczęła się wojna, Niemcy zamienili go w Pałac Rzeszy, świątynię śmierci i największe z więzień w stolicy. Górujący nad miastem pałac miał przypominać o tym, że jedyne, co jest większe od Warszawy w niej samej to śmierć. Zawsze większa. Ci, którzy tam trafiali, już nigdy nie wracali. Czasami widziano, jak któryś z więźniów rzucał się z trzydziestego piętra ku ulicy. Odwracano wzrok.

     Karo upiła łyk gorzkiej kawy z piersiówki i otworzyła laptopa, sprawdzając dane AK dla hakerów z "Piwnicy". Niemcy złapali kogoś z Biura Propagandy i próbowali wyciągnąć z niego hasło do łączy AK. Kurwa, pomyślała, zaciskając zęby i podłączyła się do innej aplikacji.

    — Widziałaś może Amnezję? — Usłyszała głos Leona i odruchowo zamknęła laptopa, truchlejąc nieco. — Spoko, to tylko ja. — Uśmiechnął się, unosząc ręce w górę.

     — Spokojnie, jak na wojnie — przytoczyła kwestię z "Kamieni na szaniec", które konspiracyjne kino wypuściło przed kilkoma miesiącami. — Czego chcesz? — spytała cierpko, nie zwracając na niego większej uwagi.

    — Potrzebuję planu jutrzejszej dywersji, żeby przeliczyć amunicję — odparł rzeczowo, siadając obok niej. — Kawa? — Uniósł brwi, czując gorzką woń napoju z piersiówki.

    — Harcerze nie piją alkoholu, co nie? To mam kawę — odpowiedziała już ciszej, przełykając ślinę. — Jutro musimy przedostać się do metra na Nowym Świecie. Do AK trafiły plany wysadzenia Bulwarów i BUW-u. Jeśli zrzucą bomby o mocniejszym rażeniu, to zakon też zmiecie — mówiła to tak, jakby faktycznie miało się to stać.

   — Metro to rzeźnia, gorsze od kanałów. — Przygryzł wargi. — Jeśli Niemcy wypuszczą pociąg, nie mamy gdzie uciec, cały oddział pójdzie się... — Nie dokończył, bo dziewczyna wywróciła oczyma. — Karo, szczerze... Chciałaś iść do powstania?

    — To nie ma tak, że chcesz albo nie — odparła cicho, chowając laptopa i wstając jak gdyby do wyjścia. — Przysięgałeś? No właśnie. — Wyminęła go i stanęła w progu. — Na wojnie złamanie przysięgi karane jest śmiercią. A mi się do grobu nie spieszy. — Uśmiechnęła się, wychodząc i zamykając za sobą drzwi. Chłopak wypuścił powoli powietrze i zamknął oczy, stojąc w pokoju pachnącym kawą Karoliny Zawadzkiej.

    Dziewczyna założyła torbę na ramię i wyjęła z kieszeni małą latarkę, przechodząc przez korytarz na piętrze w kierunku wyjścia od ulicy Dobrej. Jej długi, smętny cień przesuwał się po ścianach, gdzie jeszcze kilka godzin temu zerkały przerażone oczy powstańców. Na tynku osiadły krople krwi, które wyrzucono z głów żołnierzy tak prędko jak myśli o życiu; śmierć nie jest myślicielką, filozofką. Ona nie rozwodzi się nad niczym. Realistka.

    Wyszła na chłodną, letnią ulicę i wzdrygnęła się od zimnej nocy. Potarła ramiona i założyła włosy za ucho, idąc w kierunku Wybrzeża Kościuszkowskiego, gdzie jeszcze niedawno szalał ogień i pociski z Elektrowni. Wyminęła przewrócone samochody i przylgnęła do ściany szkoły na Drewnianej, czując ciarki na karku. Raz, dwa, trzy...

    Przebiegła w stronę Tamki i zatrzymała się na wysokości kościoła świętej Tereski. Żółta budowla wyglądała wśród nocy jak zgaszone słońce. Dobrze. Noc jest konspiratorką. Dzień to zbyt gadatliwa persona, za wiele widzi, zbyt wiele wyciąga na "światło dzienne".

    Łączniczka przeszła spokojniej w kierunku nieco zniszczonej, niebieskiej, szklanej ściany i wzięła głęboki wdech. Niewiele myśląc zbiegła po schodach w kierunku peronu metra i zatrzymała się przy bramkach biletowych, słysząc rozmowę dobiegającą z danego kiosku RUCH-u.

    — Wer geht? — Twardy, głęboki głos. Wyprostowała się, unosząc nieco głowę, po czym postąpiła krok naprzód. — O, junge Dame Karolina! — Rubaszny śmiech, pojedyncze klaśnięcie w dłonie. — Komm schon, panienko, komm schon. — Chłopak o płowych włosach wyszedł w jej stronę.

    — Cześć, Dominik — przywitała się, całując go w policzek. — Mam, co chciałeś. Nimm ess. — Wcisnęła mu swojego laptopa i popatrzyła, jak młody Niemiec rozkłada go na bramce, wpatrując się w migający ekran.

    — Schön... — mruknął pod nosem i uśmiechnął się. — Duży macie oddział?

    — Kilkanaście osób. Jeden ranny. — Przygryzła policzek od środka. Dominik pokiwał głową i poluźnił kołnierz koszuli mundurowej. — Musimy przejść do Nowego Światu, zanim wysadzą BUW. — Gdy to powiedziała, Niemiec zaśmiał się nieco.

    — Myślisz, że was przepuszczą? Gdy tylko wyjdziecie przy Nowym Świecie, rozstrzelają was jak kaczki. — Przygryzł policzek od środka, wertując dane na ekranie. — Lieber Gott, u was jest ten bastard, Fio... Fioł... Fiokoski.

    — Fiołkowski — poprawiła go. — Musisz przypilnować, żeby nie puścili metra, rozumiesz? — Położyła mu dłoń na ramieniu, stając za nim i patrząc za ekran. — Du musst, Dominik — szepnęła z niemieckim akcentem, całując go w szyję, na co on poczuł przyjemne dreszcze na plecach. — Ufam ci.

    — Za to twój oddział nie powinien ufać tobie, junge Dame... — odpowiedział, patrząc w jej ciemniejące oczy.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top