P. VII / HOKEJ KORYTARZOWY
Normalnie pomyślałbym sobie, że gorzej być przecież kurwa nie może. No bo jak? Już miałem ujebaną całą koszulkę pieprzonym mlekiem czekoladowym, a król całej szkoły uznał, że wyżywanie się na mnie jako na świeżaku będzie takie zabawne. Gdybym stał po drugiej stronie barykady a to byłaby Kalifornia to miałbym zupełnie inne odczucia. No bo w sumie, kiedyś stałem, nie? Może nie jako król całej pieprzonej szkoły, ale miałem swoją cudo paczkę. Teraz w Connecticut? Teraz mogłem wybrać jedną z dwóch ścieżek. Mogłem albo zacisnąć zęby i przeżyć to, że małpa o poziomie IQ równego ilością palców, które ma ma na mnie używanie, albo się tym przejąć i pokonać gościa w jego własnej grze. I jasne, to drugie byłoby bardziej w moim stylu i wiem, że dałbym radę, ale kurwa. Z pewnością zajęłoby to więcej niż dwa tygodnie, a ja nawet nie chciałem myśleć, że utknąłbym tutaj choćby na sekundę dłużej, niż było to potrzebne.
Jakimś cudem nawet do mojej durnej siostry dotarły filmiki i zdjęcia z nieszczęsnej sytuacji na stołówce, o której ja szczerze chciałbym po prostu kurwa zapomnieć. No bo tak kurwa, najbardziej na świecie chciałbym pamiętać o tym, jak pół szkoły kiśnie ze mnie absolutną bekę. I to pierwszego dnia. No kurwa wspaniałe wspomnienie z nowej szkoły. Tylko kolejny powód żeby jak najszybciej stąd spierdalać. Więc najkulturalniej jak się tylko dało odpisałem tej małej szczurzycy, że może sobie te swoje newsy wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi. Swoją drogą nie wiem, na jakiej zasadzie działała tutaj wymiana informacji. W sensie wiecie, w Kalifornii bycie cool i sławnym było zajebiście ważne, ale nie kłóciło się ze zdrowym kurwa rozsądkiem. Ludzie nie mieli łap przyklejonych do ekranów telefonów żeby nagrać każdą sekundę dnia i żeby wrzucić z podobnym hasztagiem miliony filmików. Nagrywało się to, co ważne. Bo tam liczyło się przeżycie życia. Liczyli się przyjaciele. Liczył się każdy dzień. Ale czego ja kurwa oczekiwałem po mieszkańcach Connecticut. W sensie, nie zrozumcie mnie źle, ale gdym to ja stąd pochodził to pewnie też chciałbym umrzeć jak najszybciej. Albo zapić się żeby nie pamiętać tej dziury. Zderzenie Kalifornia vs Connecticut wygrywa jak zwykle najzajebistsza Kalifornia. Już nawet kurwa przestałem liczyć punkty.
Naprawdę sądziłem, że ten dzień nie może już ewoluować w gorszy. Wszystko do tej pory spierdoliło się po całości. Ale wiecie, Connecticut najwidoczniej lubi mnie kurwa zaskakiwać. Szkoda tylko, że nie w tę stronę, w którą powinno.
- Hej! Surfer! - usłyszałem głos o tak niskim poziomie IQ, że musiał należeć do kogoś z drużyny hokejowej.
Jasne, mogłem gościa olać i iść dalej. I w sumie może powinienem był to zrobić. A może jednak ta drobna cząsteczka mnie, która kiedyś była na jego miejscu, dawała o sobie znać. Trudno powiedzieć, ale jakaś część mnie kazała mi się po prostu gościowi postawić. Pokazać mu, że tak łatwo mnie z błotem nie zmiesza. Nie zamierzałem rozkręcać pieprzonej burdy. No bo po chuj? To nie byłaby akcja, którą skończyłbym na czas, a zostawiać to w takim rozjebanym bagnie to żadna przyjemność. Dlatego zamierzałem postawić się tak tylko trochę. Tylko ociupinę. Tak żeby może wrócili do gnębienia tego typka z białymi włosami, a mnie dali święty spokój. Tak żeby nie zaburzyć szkolnego rytmu życia, żeby wszystko kręciło z wyłączeniem mojej osoby. Tak na przykład wiecie. Bo rozwiązań jest milion, ale pozostałe wymagają minimum trzech szarych komórek. A takich osób jak wiecie w Hayden High jest tyle, że jednej ręki starczy Wam żeby policzyć.
Notabene chyba powinienem się jednak kurwa wysilić i zapamiętać imię tamtego dzieciaka. Tylko co ja mogę kurwa poradzić na to, że ta szkoła wywołuje we mnie taką pieprzoną reakcję alergiczną, że chcę o niej zapomnieć, jak tylko o niej myślę? I o wszystkim co z nią związane, w tym ludźmi? No z drobnym wyjątkiem oczywiście, ale kurwa no nie poświęcę się aż tak dla jednej dupy. Okay, przyznaję, brzmię jak dupek, ale to miejsce tak na mnie po prostu działa. No nie moja wina, serio. Bo jedyne co ten stan mi daje to stany depresyjne. Poważnie.
Niemniej, niezależnie od resztek mojej motywacji. Zatrzymałem się i odwróciłem. Nie wiem dlaczego liczyłem, że otoczony ludźmi na szkolnym korytarzu będę względnie bezpieczny, skoro otoczony ludźmi na szkolnej stołówce taki nie byłem, ale jebać moją umierającą logikę.
I wiecie co? Miałem kurwa rację. Sam samiec alfa się do mnie odezwał. Pewnie powinienem się czuć jakby świat zatrzymał się specjalnie dla mnie. Pewnie powinienem mdleć z radości. Prawda była jednak taka, że nie wyczuwałem od tego gościa dobrych intencji. No bo jak mógłbym. Był szkolnym królem frajerów. Gdybym to ja podchodził do świeżaka to tylko po to żeby wywinąć mu jakiś numer. A skoro oceniamy wszystkich przez pryzmat siebie, a ten ziomek wydaje się być gorszy i głupszy ode mnie, to dlaczego mam oceniać go na plus? No i mniej przystojny, ale wiecie. Skromność zabrania mi o tym wspomnieć. To taka zaleta ludzi z Kalifornii. Skromność. Moje drugie imię.
- Hej, wiesz, że tylko się wydurniamy, nie? - spytał blondyn podchodząc do mnie z szeroko rozłożonymi rękoma.
No zajebiście, że się wydurniacie. Chuj mi do tego. Po prostu dajcie mi spokój. Nie zliczyłbym nawet, jak wiele myśli i różnych odpowiedzi przeleciało mi wtedy przez głowę. Nawet jakbym chciał to wiem, że no nie. Byłem natomiast więcej, niż pewien, że każda z nich zawierała co najmniej jedno przekleństwo bądź jeden powód do zawieszenia mnie w prawach ucznia. W sumie może to jakaś metoda? Może gdyby mnie wyjebali z tej szkoły to mógłbym wrócić do Kalifornii? Trzeba to rozważyć. A na razie trzeba zmusić swoje wszystkie mięśnie do przywołania na własny ryj uśmiechu. Brzmi prawie awykonalnie.
- Robimy tak wszystkim nowym - zaczął mi się tłumaczyć.
No jakbym kurwa nie wiedział. Jakbym kurwa sam tak nie robił. Bogowie, karma to czasami naprawdę skończona dziwka. Niemniej przy tym tekście już nie dałem rady wyrobić z własną mimiką. Są takie zdania, które musisz niewerbalnie skomentować. Zazwyczaj są to zdania, których oczywistość i jawna głupota przebijają wszelkie skale i tak, to było jedno z właśnie takowych zdań.
- To co? Między nami w porządku? Cool? - spytał, uśmiechając się, a ja poczułem nagłą potrzebę pierdolnięcia mu żeby tylko zetrzeć ten durny uśmieszek z jego twarzy.
Niemniej taka opcja byłaby najlepsza. Nie wymagałaby ode mnie tworzenia jakichś wyjebiście wielkich planów jak tego knypka zniszczyć, a z drugiej strony miałbym święty spokój na najbliższe trzy godziny i dziewięć dni, na które jestem tutaj skazany. Takie wrócenie do punktu zero. On jest dalej królem tego zadupia, a ja dalej istnieję niezauważony. I wszyscy zadowoleni. Najlogiczniejsza opcja, to zdecydowanie, ale zdecydowanie też brzmiąca zbyt pięknie. Tylko że naprawdę rozważałem przystanie na tę zjebaną propozycję.
Oh, moja pieprzona głupota.
- Dazai! Uważaj! - usłyszałem tylko nagły okrzyk Nakahary gdzieś z tyłu, ale było już za późno.
Oczywiście, że było już kurwa za późno. Pieprzyć moje życie co? A nawet gdyby rudzielec zdołał mnie ostrzec na czas, nie żebym nie był wdzięczny, że w ogóle próbował mnie ostrzec jako jedyny na całym pierdolonym korytarzu, to nie miałem pojęcia przed czym mnie kurwa ostrzegał, więc koniec końców takie ostrzeżenie mógł sobie wsadzić w dupę. Albo ja mogłem wsadzić kapitanowi szkolnej drużyny jego przydługiego kija od hokeja w dupę. Może jakby miał w niej dwa to by się wyluzował. Tylko co to była za czerwona poświata, którą widziałem przez dosłownie ułamek sekundy? Może kurwa trochę mleka czekoladowego dostało mi się do oczu i zaczynałem ślepnąć. W sumie wtedy nie musiałbym oglądać tego zjebanego liceum. Jakby nie patrzeć to jakiś plus. Taki żarcik. Bo wiecie. Heheh. Jakbym był ślepy to bym nie patrzył. A, nieważne.
Tak więc oczywiście, że poczułem jak jakaś tępa góra mięśni wybija mnie z mojego spokojnego stanu, a moje calutkie ciało nieprzyjemnie zderza się z lodowatą powierzchnią metalowych szafek. Auć. Kolejne milutkie doświadczenie z Hayden. Gdybym tylko miał ze sobą swoją ekipę to cała ta sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Tylko że no kurwa, nie miałem. Miałem natomiast obite ramię i biodro. Nie wiem tylko czy bolało mnie to bardziej, niż moja urażona duma, że dałem się tak kurewsko łatwo podejść. To się nazywa jebany przegryw życia.
Mógłbym też przysiąc, że poczułem na plecach przyłożenie kijem od hokeja. Zajebiście po prostu. Jakby używali tych plastikowych gówien na lodzie chociaż z połową takiej chęci, jak na szkolnych korytarzach to może częściej wygrywaliby jakiekolwiek kurwa mecze. Ot, taki drobny pomysł.
A co z moim telefonem spytacie. Już Wam mówię. Ten telefon, który trzymałem w łapie, bo moja niedojebana siostra uznała, że prześle mi kilkanaście filmików i zdjęć z różnych profili na instagramie, twitterze czy innym gównie, leżał sobie obecnie na szkolnym linoleum. Ale spokojnie. Nie poleżał tam zbyt długo, bo dzielna drużyna hokejowa uznała go za nowy krążek. Oh, jaka radość. No nie posrajcie się kurwa. Nie żeby telefon był jakiś nowy, bo nie był. Miałem go z rok. Po prostu wkurwiało mnie, jak ktoś kładł na nim łapska, bo był prezentem od ojca. No i może średnio ogarniałem swoją sytuację finansową, ale coś przeczuwałem, że raczej na nowy taki sam raczej nie będzie nas stać.
Gdy spróbowałem pójść za przygłupawym gościem żeby jakoś zabrać z ziemi swój telefon po tym, jak już dostał kilka razy, ale ten niedojebany blondyn zatrzymał mnie z tym swoim firmowym uśmieszkiem. Czy ja naprawdę nie mogłem mu przypierdolić? Co złego by się stało? Przecież byłoby moje słowo przeciw jego. Komu uwierzyliby nauczyciele? No i mam swoją pieprzoną odpowiedź. Wyjebiście.
- Jak tam idzie przytulanie się do szafki Surferze! - wykrzyknął kolejny idiota w czerwono-żółtej kurtce, dołączając do zabawy i teraz mój telefon jeździł po podłodze między dwoma frajerami.
- Hej kurwa, oddaj mi po prostu ten telefon - oznajmiłem, odpychając Kunikidę na bok i przewracając oczami, gdy usłyszałem jego niedojebany śmiech.
Czy ja się nagle teleportowałem do podstawówki? Kradzież i niszczenie komukolwiek rzeczy kogokolwiek jeszcze bawi? Jak bardzo zjebanym troglodytą trzeba być? Dobra przyznaję, sam też tak kiedyś robiłem, ale to było gimnazjum tak? Każdy robił w gimnazjum coś, z czego nie jest dumny. Niemniej to przestaje być zupełnie śmieszne, gdy jest się po drugiej stronie. Gdybym tylko mógł rozkwasić twarz Kunikidy o cokolwiek to świat byłby o niebo piękniejszy. Przynajmniej mój. Bo jego na pewno nie jego. A to podwójny wygryw dla mnie.
- A co? Chcesz zadzwonić do mamusi? - spytał prześmiewczo jeden z tych troglodytów.
Ha, to oni są w tej sytuacji żartem, bo za mniej, niż trzy tygodnie będą mnie absolutnie wielbić. O jak sytuacje potrafią się odwrócić. Coś niesamowitego. Ale nie wybiegajmy z historią za bardzo do przodu. Taki tam spoiler. Każdy je lubi, co? Ja kurwa nienawidzę. Zupełnie jak swojego życia. Ale wróćmy do tamtej cudownej chwili, od której wszystko się zaczęło. Całe to jebane gówno, które skończyło się ze mną jako z kapitanem szkolnej drużyny hokejowej.
Mój wyraźny opór tylko najwidoczniej zachęcił tych idiotów, bo nagle otoczyło mnie ich z siedmiu i każdy podawał mój telefon do kolejnego, a ja stałem pośrodku tego i kręciłem się dookoła własnej osi jak posrany debil. Czyli robiłem dokładnie to, czego ode mnie chcieli, mimo że dogłębnie siebie za to nienawidziłem. Jak mogłem jednocześnie tak dobrze rozumieć psychologię i podstawy tego, co działo się dookoła mnie, a jakimś cudem i tak nie potrafić się wyrwać z pewnych schematów? To na chuj mi była cała ta wiedza?
- Możesz pożyczyć mój! - odparł Kunikida, a troglodyta natychmiast podał do niego.
- Oddaj mi ten pieprzony telefon. Masz pięć lat, czy co? - spytałem, stając wreszcie w miejscu i tylko ciężko wzdychając. Gdybym sobie wtedy pozwolił na jakiekolwiek ujście emocji to pewnie rozpierdoliłbym całe Hayden. A na pewno tych ludzi, którzy zebrali się dookoła kółka mojej przyszłej adoracji i po prostu obserwowali. Niektórzy ze szczerym rozbawieniem, niektórzy ze współczuciem. Nikt nie zrobił niczego. Jak ja nienawidzę pieprzonej mentalności liceum. A żebyście się wszyscy kurwa posrali.
- Za wolno! - dorzucił kolejny, odbierając mój telefon.
- Co, nie grałeś nigdy w hokeja Surferze? - spytał kolejny, absolutnie prześmiewczo.
No kurwa przytyk na poziomie. Bo w Kalifornii mamy tak od zasrania lodu. Zresztą, kto tak naprawdę był tutaj przegrywem? Ja wywodzący się z najcudowniejszego stanu na świecie, muszący chwilowo jedynie znosić trochę niedogodności czy frajer z Connecticut, który pewnie nigdy w swoim calutkim życiu nie opuści granic tego zjebanego stanu? No właśnie kurwa. No właśnie. I to była jedyna myśl, która trzymała w ryzach resztki mojego zdrowia psychicznego.
- Oddaj mi telefon - oznajmiłem, skracając moją wypowiedź do absolutnego minimum i resztkami sił powstrzymując się przed wybuchem, gdy telefon trafił z powrotem do Kunikidy.
- Nie uczą Was manier w tej Kalifornii? - spytał chłopak udając zaskoczenie i patrząc na mnie z kpiną. - Wystarczy poprosić Surferze - dodał, z tym czarującym uśmieszkiem, który sprawił, że moja chęć do jebnięcia mu wyjebała poza skalę.
Wiedziałem, że chciał mnie tylko upokorzyć, ale miałem dosyć tej gierki. Miałem dość tych jebanych pozerów. Miałem dość gapiów. Miałem dość tego, że najwidoczniej byłem rozrywką tygodnia, bo co trzecia osoba miała łapsko w górze i nagrywała całą sytuację.
- Proszę - oznajmiłem, patrząc chłopakowi prosto w oczy z całą nienawiścią, którą zdołałem wobec niego w ciągu tych raptem kilku godzin zebrać.
- Nie podoba mi się Twój ton - uznał po krótkim namyśle po czym wziął zamach i...
I tak, jak się domyślacie, mój telefon rozjebał się na milion drobnych pierdolonych części o metalową szafkę. Czy mogę wejść pod najbliższą jadącą ciężarówkę? Bo w tym momencie to ja nawet nie chcę już wracać do Kalifornii. Ja chcę tylko położyć się gdzieś i kurwa umrzeć.
Poważnie, niech mnie ktoś zabije.
Będzie miał co wpisać do CV.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top