𝐶ℎ𝑎𝑝𝑡𝑒𝑟 𝐸𝑙𝑒𝑣𝑒𝑛: 𝑇𝑜𝑔𝑒𝑡ℎ𝑒𝑟



Lynn mogła policzyć na palcach jednej ręki, ile razy miała okazję przebywać na Tatooine. Najmocniej pamiętała dwa z nich.

Pierwszy – gdy razem z Cassianem mieli wspólną misję. Wtopili się w życie mieszkańców, próbując zdobyć ważne informacje dla rebelii (jakie konkretnie, tego już do końca nie pamiętała). Na Tatooine spędzili jakieś dwa tygodnie i chociaż obydwoje tęsknili za małą Kerri, tak też w pewien sposób korzystali z tego, że po raz pierwszy od dawna byli sami. Było prawie tak, jakby byli na miesiącu miodowym, którego tak właściwie nigdy nie mieli. Pamiętała, jak Cassian mówił jej, że może te dwa tygodnie zaowocują tym, że znów będzie w ciąży. Z jednej strony chciała, by tak było, ale z drugiej to nie był odpowiedni moment, wojna trwała w najlepsze i nie wyobrażała sobie, by miała opuścić walkę na kolejne miesiące, a przy tym zamartwiać się o swojego kapitana Andora. Wiedziała, że Cassian chciał, by Kerri nie wychowywała się samotnie, by miała rodzeństwo tak jak on sam, czy Lynn. Najlepiej młodszą siostrę, która byłaby tylko kolejnym oczkiem w jego głowie.

Jednak po tym zostały jedynie niespełnione marzenia.

Drugi raz, gdy pobyt na Tatooine szczególnie zapadł jej w pamięć, miał miejsce po całej rebelii. Wygrali i każdy mógł odetchnąć z ulgą. Lynn nie czuła się wtedy, tak jak spodziewała, że będzie się czuć, kiedy w końcu wygrają. Była wolna, ale ból po stracie tylu bliskich osób, był zbyt ogromny, by przejść do zwykłej codzienności. Nie była już tą samą dziewczyną, która dopiero dołączyła do walki. Była dorosłą kobietą, matką i w jednej chwili nie miała bladego pojęcia, co robić dalej. Dlatego, gdy razem z Luke'iem i Leią stwierdzili, że to był dobry moment, by spędzić trochę czasu tylko w swoim towarzystwie, nie oponowała. Najpierw udali się na Naboo, gdzie znajdywał się grób ich biologicznej matki. Sama była ciągle dzieckiem, gdy Padme zmarła, ale jako jedyna z trójki rodzeństwa potrafiła coś o niej opowiedzieć. Nie było tego wiele, bardziej urywki wspomnień, których sama nawet nie była pewna, czy faktycznie były prawdziwe. Jednak jako starsza siostra czuła się odpowiedzialna, by Luke i Leia, chociaż to zdołali usłyszeć. Później Luke zabrał je właśnie na Tatooine, gdzie się wychował z Larsami.

Tamten pobyt był słodko-gorzki, bo co prawda spędzała czas z rodzeństwem, tak również pamiętała o tym, co sama przeżyła na planecie. Jednak wtedy Lynn zrozumiała, że nie ważne, czy będą się ze sobą zgadzać, tak Luke i Leia byli jej rodzeństwem i żadne z nich nie było osamotnione.

— Nie zastanawiałeś się kiedyś nad tym, by zmienić statek? — Zagadnęła z ciekawością Lynn, gdy Mando z trudem zadokował nadwyrężonego po walce Brzeszczota.

— Niczego mu nie brakuje — odpowiedział od razu, wyłączając zasilanie. — Plus to mój dom.

— Zawsze można go, no wiesz, podrasować. Do mieszkania to może on się i nadaje, ale to mimo wszystko grat. Ma swoje lata za sobą.

Uśmiechnęła się delikatnie, bo mimo wszystko nie chciała, by odebrał to w negatywny sposób. Doceniała jego przywiązanie do maszyny. 

— Póki się sprawdza, to nie potrzeba niczego zmieniać.

— Tak, ale naprawa twojego cudeńka będzie nas kosztować — mruknęła z przekąsem i ruszyła za nim na dolny pokład. Młody zdążył zasnąć i nie miała serce go budzić, ale zastanawiała się, co powinni z nim zrobić. — Nie możemy go tutaj zostawić samego.

— Nie możemy go też wziąć ze sobą.

— Okej, ale nie mam sumienia, by go porzucić. A co jeśli się obudzi i będzie przerażony? Albo coś złego mu się będzie śniło i będzie potrzebował pocieszenia? Już wystarczająco przeszedł, by teraz myśleć, że go porzuciliśmy. Lub jeszcze gorzej – któryś z łowców go znajdzie i znów porwie?

Lynn zdawała sobie sprawę, że teraz panikowała, jak przystało na matkę. Nie mogła nic na to poradzić, zwłaszcza na więź z dzieckiem, którą zdążyła już wytworzyć. Traktowała go tak samo jak Kerri i była tak samo przerażona każdą, najmniejszą perspektywą tego, że coś mogłoby się mu stać tak jak jej córce.

Din spojrzał na nią i poruszył głową, tak że doskonale wiedziała, że jej się przyglądał. W trakcie tej znajomości zdążyła się już czegoś nauczyć z jego mowy ciała. Czasami wystarczył sposób, w jaki przekręcał głowę, by wiedzieć, że myśli o czymś intensywnie, albo właśnie tak jak teraz się jej przyglądał. Gdy opierał obie dłonie na biodrach, to przeważnie był zirytowany albo nią, jej ciągłym gadaniem, albo czymś, czym niekoniecznie chciał się podzielić. Wiedziała też, że kiedy rozkładał się na miejscu pilota, albo na kanapie w każdy możliwy sposób, tak to były jedne z niewielu chwili, gdy faktycznie był zrelaksowany i cały ciężar z tego, co robił i kim był, znikał z jego ramion.

— Jesteś świetną matką, Lynn — Odezwał się szczerze, a ona poczuła jak się od razu czerwieni. W swoim życiu słyszała wiele komplementów, ale tych o tym, że dobrze wychowywała swoją córkę, było najmniej.

Miała wrażenie, że Din był dopiero drugą osobą, która faktycznie doceniała to, co robiła.

— Staram się, jak mogę — odpowiedziała nieco zawstydzona. — Dziękuję. To miłe coś takiego usłyszeć od czasu do czasu.

— Jestem tylko z tobą szczery. Wiesz o tym.

— Wiem — uśmiechnęła się. Później westchnęła cicho i spojrzała ostatni raz na śpiącego dziecka. — Mam wyrzuty sumienia, że go tutaj zostawimy, ale chyba nie mamy innego wyjścia.

— Cokolwiek się stanie, tak damy sobie razem radę.

Gdy wyszli na zewnątrz, od razu powitała ich trójka małych, mechanicznych robotów. Lynn uważała je za wyjątkowo urocze, ale Din nie podzielał jej zdania, zwłaszcza gdy zaczął do nich strzelać. Ktoś zaczął krzyczeć, aż w końcu z kanciapy wyszła niska kobieta o wyjątkowo kręconych włosach. I raczej nie była zadowolona z tego, że ktoś strzelał do jej pomocników.

— Hej! — Krzyknęła z oburzeniem. — Rozwalisz mi droida, to ci za niego policzę!

— Niech nie leżą mi do statku — odparł Mando, wskazując na uciekające robociki. Lynn pokręciła jedynie głową.

— Tak? Żebyś no później nie żałował, ale no zobaczmy to wasze cacko — kobieta ruszyła do statku i zaczęła go doglądać i badać z każdej strony. — Blachy są zdrowo osmalone na górze. Można by pomyśleć, że od ostrzału, ale mam i sprzęt od tego.

Mando poruszył się i Lynn zrozumiała, że nieco się niecierpliwił. Podejrzewała, że wcale nie potrzebował dowiadywać się tego wszystkiego od pani mechanik, a jedynie chciał wiedzieć kiedy i za ile naprawi jego statek. Przynajmniej ona sama tak by się zachowywała, a że po części teraz Brzeszczot był również i jej domem, tak to było dla niej najważniejsze.

— Ile zajmie naprawa? — Zapytała w końcu Lynn.

— Tego szmelca? — Zaśmiała się kobieta. — Dziwne, że w ogóle tym tutaj wylądowaliście.

Lynn spojrzała na Mando, a jej wzrok mówił wręcz „a nie mówiłam?". On tylko westchnął ciężko.

— Dzień. Do jutra powinno być gotowe. Jednak tanio nie będzie.

— Mam 500 imperialnych kredytów — oznajmił Mando.

— 1000 — dodała szybko Lynn. Później zwróciła się bezpośrednio do niego. — Chcę się dołożyć do naprawy twojej maszyny, bo czuję wyrzuty sumienia za to, co powiedziałam. Poza tym to też teraz jakby mój dom.

— Nie oczekuję od ciebie, że...

— To ile w końcu macie, co? — Dopytała pani mechanik, przerywając Mando w momencie, gdy chciał zaprotestować.

— 1000 imperialnych kredytów. Jeśli potrzebujesz więcej, to doniesiemy resztę.

— Tak, wszyscy tak mówią, a później co? Nic z tego nie wychodzi.

— Przyniesiemy resztę — zapewnił ją Mando. — Tylko pamiętaj...

— Tak, tak, bez droidów. Słuch to ciągle mam dobry.

Kilka minut później, znajdywali się na ulicach planety. Było zaskakująco spokojnie, ale im bliżej było do centrum miasta, tak mieszkańców przybywało. Lynn nietrudno było porównać to miejsce do tego, co pamiętała wcześniej. W czasie rebelii roiło się tutaj od szturmowców, a teraz jedynym śladem po ich obecności były ich stare nabite na pal hełmy.

— Nie musiałaś się dokładać — powiedział Din. — Jestem łowcą. Bez problemu będę mógł zarobić na naprawę statku.

— Tylko proszę, niech to nie będzie twoja męska duma, którą w jakiś sposób uraziłam. Chciałam tylko pomóc.

— Doceniam, ale wcale nie musiałaś tego robić. Potrafię zadbać o to, co potrzebuję.

— Mam kilka wolnych kredytów do wykorzystania, okej? Ukradłam je swego czasu Imperium, tak dla zasady. Nie miałam ich nigdy używać, ale równie dobrze mogą się teraz na coś przydać.

— Ty ukradłaś? — Zapytał z czymś w rodzaju szoku i rozbawienia.

— Tak — zaśmiała się krótko. — Nie byłam taką idealną księżniczką, jak można by było podejrzewać. Wybacz, że zaburzyłam twój obraz o mnie.

— Robiłaś to, co uważałaś za słuszne.

— Nie — pokręciła głową. — To akurat było głupie. I to cholernie. Ale byłam młoda, razem z Cassianem mieliśmy dość Imperium i robiliśmy razem szalone rzeczy, zanim dołączyliśmy do Rebelii.

— Każdy ma swoją przeszłość, Lynn. Za to nie mam zamiaru cię oceniać.


W kantinie nie było wiele osób, ale obydwoje szybko się rozdzielili. Mando podszedł do baru, by dopytać się o zlecenie, ale Lynn nie wróżyła z tego nic dobrego, bo za barem stał droid. Obstawiała, że Din prędzej do niego strzeli, niż czegoś się dowie. Ona sama postanowiła wykorzystać fakt, że już trochę znała Tatooine. Nie potrzebowała barmana-droida, by się czegoś dowiedzieć. Poza tym zawsze cieszyła się tym, że potrafiła rozmawiać z ludźmi i postanowiła wykorzystać to i teraz.

Jednak tak jak się spodziewała, nie dowiedziała się wiele. Ostatni raz o Skywalkerach i Larsach ktokolwiek słyszał jeszcze w trakcie wojny i chociaż opowiadali o nich w pozytywnym kontekście, tak wszyscy powtarzali, że skończyli w wyjątkowo okropny sposób. Nie miała zamiaru się poddać, bo gdyby tak było, to nie doszłaby do tego, co udało jej się osiągnąć.

Gdy zauważyła, że Mando wyszedł z baru, ruszyła z nim.

— Mam robotę — odezwał się, kiedy ją dostrzegł. — Chociaż nie wiem, czy powinienem tak o tym mówić.

— Coś niegodnego uwagi wielkiego Mandaloriana? — Zagadnęła wesoło, a on tylko spojrzał na nią. — No daj spokój — uderzyła go w ramię — tylko żartuję. Co to za robota? Potrzebujesz pomocy?

— Ja jestem pomocą. Niestety.

— W tych pół zdaniach, to trudno mi się czegoś od ciebie dowiedzieć. Jak nie chcesz brać tej roboty, to zawsze możesz znaleźć coś innego. Ewentualnie, mogę wyciągnąć trochę więcej kredytów i...

— Nie — zaprzeczył natychmiast. — Już wystarczająco mi pomagasz. Pieniądze powinnaś zachować dla siebie i swojej córki.

— Gdybym nie miała wszystkiego przemyślanego, to bym tego nie proponowała.

— Poradzę sobie — zapewnił ją, a Lynn skinęła głową. Nie czuła się urażona, że odrzucał jej pomoc tym razem. Za pierwszym postawiła go przed faktem dokonanym, a teraz najwidoczniej nie miała takiej siły, by go przekonać. — Muszę jednak jechać poza miasto. Nie będzie mnie pewnie do jutra.

— Żaden problem. Znam Tatooine, więc sobie poradzę. Zresztą sama mam zadanie do wykonania, bo w barze nie dowiedziałam się niczego. Chociaż pewnie i tak nikt nie będzie miał żadnych informacji o tym, gdzie mój brat może być. Tylko, Din?

— Co jest?

— Uważaj na siebie. Cokolwiek masz do zrobienia, tak jeśli ma to kosztować cię życie, to nie jest tego warte.

Lynn nie wiedziała, co spowodowało, że to powiedziała. W jakiś sposób chciała wyrazić swoje... obawy? Sama nie była pewna, jak to określić. Wiedziała jedynie tyle, że czuła się dziwnie z tym, że mieli się w jakiś sposób rozdzielić. Do tej pory niemal cały czas byli razem dzień i noc. Zdążyła polubić tę dynamikę między nimi i zdawała sobie sprawę, że Mando był łowcą, a ona sama radziła sobie bez niczyjej pomocy przez wiele lat. Jednak zdecydowanie wolała, jak byli blisko siebie.

— Nie musisz się o mnie martwić. Nic mi nie będzie.

Przez chwilę chciała zaprzeczyć, że jej troska nie wynikała z tego, że się o niego martwiła. Ale gdy zaczęła o tym myśleć, to właśnie do tego doszła – martwiła się o Dina tak jak o każdą inną bliską jej osobę. 


— Koniec zwiedzania? — Zapytała Peli, gdy Lynn wróciła do hangaru. Co ciekawsze pani mechanik trzymała w dłoniach Młodego Yodę i Organa poczuła wyrzuty sumienia, bo właśnie tego się obawiała. — Nie patrz na mnie tak, jakbym miała zaraz mu coś zrobić. Robię za niańkę, za co swoją drogą też was policzę.

— Polubił cię — Lynn skinęła głową, patrząc na zadowolone stworzenie.

— To całkowicie zrozumiałe. Jestem całkiem fajną osobą.

Brunetka zaśmiała się krótko, a Peli spojrzała na nią z uśmiechem.

— Jak statek? Da się coś z nim zrobić?

— Za wasze 1000 kredytów nie jest najgorzej. Wydajesz się na w miarę ogarniętą. Jak mi pomożesz, to wasz szmelc będzie gotowy na powrót tego twojego Mandaloriana.

— Nie jest mój — zaprzeczyła od razu, czerwieniąc się na samą myśl, że Peli mogła coś takiego pomyśleć. — Tylko razem latamy. Jesteśmy przyjaciółmi i opiekujemy się młodym.

— Za bardzo się tłumaczysz, jak na to byście byli tylko przyjaciółmi — stwierdziła radośnie Peli. Jej robociki się odezwały, a ona skinęła do nich głową. Później spojrzała ponownie na Lynn. — One myślą tak samo. Całkiem niespotykany z was duet, to muszę przyznać. Ale my tu gadu-gadu, a maszyna sama się nie naprawi. Zaciągaj rękawy tej swojej pelerynki i bierzemy się do roboty.

— O ile nie będziesz niczego insynuować. Wtedy mogę pomóc.

— Cóż, tego nie mogę obiecać. Widzę, jak się rumienisz, więc to tylko zapewni mi lepszą rozrywkę w trakcie twojego pobytu.

Lynn wywróciła oczami. Chociaż nie dowiedziała się niczego, a przede wszystkim nie znała Peli, tak zaczynała ją lubić. Była specyficzna na swój sposób, ale przyjacielska i roztaczała wokół siebie ciepłą aurę. Plus Młody sam zdążył jej zaufać, ale nie była pewna, czy powinna to traktować jako wyznacznik, bo ten ufał większości osób, które w ostatnim czasie spotykali.

Z dowiadywania się, gdzie mógł przebywać Luke i tak nic nie wyszło, bo ewidentnie nikt nie widział go na Tatooine od lat, więc poświęciła swój czas na pomoc przy naprawie statku. Nigdy nie była w tym jakoś uzdolniona, wiedziała tylko najpotrzebniejsze rzeczy, które mogły jej pomóc z problemami w trakcie latania. Sama nigdy nie naprawiała żadnego od początku do końca. Nie jednokrotnie jednak pomagała to robić Cassianowi, czy później mechanikom od rebeliantów. Dlatego współpraca z Peli i jej droidami była wyjątkowo udana.

Do tego stopnia, że większość była gotowa, zanim zaszło słońce.

— Nie myśleliście, by zmienić tego szmelca na coś lepszego? — Zapytała wieczorem Peli, gdy we dwie popijały alkohol u niej w kanciapie. Młody spał na kolanach swojej nowej przyjaciółki, a droidy co jakiś czas cicho popiskiwały. — Mogłabym załatwić wam coś lepszego. Mam swoje kontakty.

— Mówiłam mu dzisiaj to samo. Jednak Mando jest przywiązany do swojej maszyny.

— Mimo wszystko to dobry statek. Stary, ale daje radę. Chociaż obstawiam, że to długo już nie potrwa.

— Wtedy przekażę mu, że koniecznie musi udać się do ciebie, by uzyskać najlepsze cacko na świecie — Lynn się zaśmiała, a Peli jej zawtórowała.

— Żartujesz sobie, a to prawda. Wszyscy moi klienci są zadowoleni.

— Bo ograbiłaś ich ze wszystkich oszczędności?

— Takie rzeczy kosztują, złotko. Muszę w końcu zarabiać na życie.

Lynn skinęła głową i wypiła alkohol do końca. W ostatnim czasie wokół niej działo się zbyt wiele i miała wrażenie, że ciągle nie potrafiła zaakceptować niczego, co miało miejsce. Potrzebowała czasu, odpoczynku i na krótką chwilę braku jakichkolwiek zobowiązań. Z tego wszystkiego to ostatnie było najmniej możliwe. Jednak siedząc z Peli, przynajmniej mogła na chwilę udawać, że nie musiała się niczym przejmować.

— Idę spać — odezwała się w końcu, wstając z miejsca. Wzięła Młodego na ręce, a ten od razu wtulił się mocniej w jej ciało. — Dzięki za ten wieczór. Było przyjemnie.

— Peli zawsze do usług — mrugnęła do niej. — Nie zamartwiaj się za bardzo w nocy, złotko. Ten twój Mandalorian, to pewnie wróci nad samym razem i znów będziecie szczęśliwą rodzinką.

Organa westchnęła bezgłośnie, ale nie skomentowała słów nowej znajomej. Pożegnała się i ruszyła z powrotem do Brzeszczota, gdzie razem z Młodym ułożyła się na łóżku i zasnęła, zanim zdążyła pomyśleć o czymkolwiek.

Mimo tego, co mówiła Peli, Din nie wrócił nad ranem. Lynn nie chciała się tym za bardzo przejmować, bo wiedziała, że cokolwiek miał zrobić, tak na pewno był w stanie dać sobie radę. Jednak miała jakiś dziwne przeczucie, że może niekoniecznie poszło, tak jak to sobie zaplanował. Nie miała tylko pojęcia, czy gdzieś utknął i może potrzebował jej pomocy.

Kręciła się bez celu po hangarze, próbując w jakiś sposób na coś nadać się Peli i całkiem nieźle jej to wychodziło, gdy dała się zaskoczyć. Usłyszała cichy wybuch, później dym i Lynn poczuła silne uderzenie w tył. Kiedy się ocknęła, nie miała pojęcia, co się dzieje. Głowa pulsowała jej niemiłosiernie, a gdy dotknęła dłonią swojego czuła, syknęła cicho. Obstawiała, że jak upadła, tak musiała o coś dodatkowo uderzyć, ale na ten moment to było jej najmniejsze zmartwienie. 

Większe było to, że jakiś chłopak siedział naprzeciwko niej z Młodym w rękach i celował w nią swoim blasterem. Uczucie, że coś było nie tak, do niej wróciło i teraz przynajmniej wiedziała, że miała wcześniej rację.

— Czego chcesz? — Zapytała, siląc się na całkowity spokój. Patrzyła na mężczyznę, który wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie.

— Poczekamy sobie wspólnie na Mando, a później on, ty i dzieciak pójdziecie razem ze mną — oznajmił. — Chciałem zostać łowcą, ale dzięki temu, że was złapię, to zostanę legendą.

— I myślisz, że dasz nam radę?

— Przypomnij mi ślicznotko — zaczął zadziornie. — Które z nas jest w gorsze pozycji? I nawet nie szukaj u siebie broni. Wszystko zarekwirowałem. Wiesz, nie mogę w żaden sposób ryzykować.

— Oczywiście — prychnęła cicho. — Więc to tobie miał pomóc.

— O wiedziałaś o tym? — Zdziwił się, ale na jego twarzy ciągle widniał jakiś pewny siebie uśmiech. — Zresztą, nieważne. Pomógł, czy nie pomógł. Za niedługo powinien tutaj dotrzeć, więc wstawaj.

Łowca poruszył swoim blasterem w górę i w dół, dając jej tym samym znać, że ma wstać. Trochę kręciło się jej w głowie, gdy to zrobiła, a w dodatku zaraz poczuła lufę pistoletu na swoich plecach. Zaczęli kierować się do wyjścia i kiedy wyszli na klapę statku, dopiero wtedy dostrzegła, że musiała być nieprzytomna przez kilka godzin, bo na zewnątrz było już ciemno. Nigdzie nie widziała Peli i miała nadzieję, że gdzieś zdążyła się schować, zamiast tego dostrzegła na dole Mando, który był gotowy do walki i sam celował w łowcę blasterem.

— Coś długo jechałeś Mando — zakpił. — Od teraz ja pociągam za sznurki, co wspólniku? Blaster na ziemię, to może nic nikomu nie zrobię.

Din potrzebował kilku sekund, by spojrzeć na Lynn. Czuła, że patrzył na nią i próbował w jakiś sposób się z nią skontaktować i dowiedzieć się, że dawała sobie radę, dlatego tylko skinęła głową. Mogła czuć na swoim kręgosłupie blaster, ale nie czuła się zagrożona. Kimkolwiek był łowca, tak nie był dla niej niebezpieczny. Podejrzewała, że byłby w stanie pociągnąć za broń, ale w jakiś sposób się go nie bała, zwłaszcza gdy widziała, że Din był tuż obok.

Mando odłożył blaster na ziemię i uniósł ręce do góry, zakładając je za głowę.

— Skuj go — rozkazał łowca. Podał jej kajdanki i popchnął do przodu. Lynn warknęła cicho i spojrzała na niego przez ramię, tak chłodno, jak to było tylko możliwe. Później podeszła do Dina. — Słyszałem, że zdradziłeś Gildię. Idę o zakład, że to jest ten fant, z którym się ulotniłeś, a ona — wskazał na Lynn swoim blasterem, a ona uśmiechnęła się, gdy dostrzegła, co Din trzymał w swojej dłoni — to ta księżniczka, co ją chcą złapać, a ty jesteś jej ochroniarzem.

Łowca się trochę rozgadał, stwierdziła Lynn. Jednak to go zdecydowanie zgubiło, bo Din uruchomił rozpraszające, jaskrawe światło. Organa szybko zakryła oczy i się schowała, a po chwili usłyszała kilka wystrzałów i dźwięk upadającego ciała na podłogę. Gdy znów spojrzała na statek, tak dostrzegła, że pod nim leżał martwy łowca, a Mando pochylał się na nim, sprawdzając, czy na pewno żyje.

— No niech mnie! — Zawołała Peli, wyłaniając się ze swojej kanciapy. — Wasza dwójka to lubi sprowadzać na siebie kłopoty, co? Jeszcze zrobiliście mi bajzel w hangarze! Kto to niby będzie sprzątał? I gdzie to wasze dziecko?

Lynn szybko zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu Młodego. Serce wręcz jej stanęło na myśl, że coś mogło mu się stać, ale zaraz zobaczyła, że ten ukrywał się za jedną z beczek. Wyglądał niepewnie do przodu, aż w końcu pozwolił Peli wziąć się na ręce.

— Tu się ukrywasz brzdącu. Przed nami się chowasz? — Powiedziała z uśmiechem, patrząc na zlęknionych rodziców, którzy odetchnęli z ulgą na jego widok. — Nie bój się. Tak, tak wiem, Dzidzia nie lubi strzałów, co? Uszka dzidzię bolę, tak? Już cichutko.

Brunetka podeszła do nich i pogłaskała stworzenie po głowie. Czuła spokój, że nic nikomu się nie stało, bo mimo wszystko nie mogła przewidzieć, jak cała sytuacja się nie skończy. Sama mogła nie być przerażona, ale Młody ewidentnie był roztrzęsiony tym, czego musiał być świadkiem.

— Uważajcie na niego — powiedziała Peli, oddając Młodego Lynn, a w tym samym czasie Mando zdążył do nich dołączyć. — I na siebie też. Jakbyście potrzebowali najlepszego mechanika w galaktyce, to wiecie, gdzie go znaleźć. Tylko następnym razem z większą ilością kasy.

Din wyciągnął do przodu sakiewkę, a później wysypał jej zawartość na ręce Peli. Lynn nie była w stanie dostrzec wszystkiego, ale zakładała, że było tam drugie tyle, tego co sami zdążyli zapłacić już pani mechanik.

— Tyle wystarczy?

— Tak, tak. Będzie dobrze — Peli skinęła głową.

Lynn uśmiechnęła się i przytuliła ją na pożegnanie. Weszła na statek za Mando, a ten zamknął za nimi klapę i zapalił światło. Później odwrócił się do niej, wyciągnął Młodego z jej rąk, odłożył na bok i chwycił ją za dłoń.

— Jesteś ranna — oznajmił, siadając ją na stołku pod ścianą. — Mocno oberwałaś?

— Nie sądzę. Trochę kręciło mi się w głowie, ale to pewnie od uderzenia. Przechodziłam gorsze rzeczy.

Din skinął głową i bez słowa wyciągnął apteczkę, zaczynając opatrywać jej ranę.

— Nie musisz... — zaczęła, próbując go powstrzymać. Nie była przyzwyczajona do tego, by to ktoś opatrywał jej rany. W ostatnim czasie to ona sama to robiła.

— Nie muszę, ale chcę — mruknął cicho.

Gdy na niego spojrzała, znów przez chwilę miała wrażenie, że potrafiła dojrzeć jego oczy w ciemnym T na jego hełmie. Może to był efekt tego, że uderzyła się w głowie, ale nie mogła zaprzeczyć temu, że poczuła dreszcze na ciele, kiedy widziała, że jej się przyglądał. Nawet jeśli nie potrafiła dokładnie dostrzec jego oczu, tak była pewna, że nie opuszczał z niej ani na chwilę swojego spojrzenia. I nie chodziło tylko o to, że było to niezbędne do tego, by ją opatrzył, nie. Było w tym coś głębszego.

Coś, co sprawiało, że jej serce biło jak oszalałe, a rumieńce pojawiały się jej na policzkach.

Coś, co zaczynało jej podpowiadać, że była gotowa, by znów otworzyć się na miłość. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top