4. Posłaniec wszechświata.

There will be three, kin of your kin, who hold the power of the stars in their paws.


Winter Rose dryfowała w nicości. Miała wrażenie, że przekroczyła granice wszelkiej świadomości. Czy tak wygląda śmierć? Nie czuła ani kawałka swojego ciała; mogłoby się wydawać, że pozostał po niej tylko umysł, ten nieszczęsny umysł, który nie wiedział, co się aktualnie działo.

Winter.

Winter, a przynajmniej to, co po niej zostało, usłyszała cichy, lecz zniekształcony głos. Nie wydawał się ludzki, nie kojarzył się jej z niczym znajomym, a jednocześnie dzięki niemu Winter poczuła dziwne mrowienie w kończynach, co umocniło ją w przekonaniu, że jednak żyje.

- Kim jesteś?

Jej słowa, wypowiedziane na głos, rozpłynęły się w przestrzeni. Granat, który ją zewsząd otaczał, powoli odkrywał w swoich dalekich krańcach małe, świecące punkty. Gdzieś w głębi umysłu Winter pojawiła się myśl, że to, co widziała, przypominało jej czyste nocne niebo.

Tak, powiedział ponownie głos.

Winter, odezwał się inny.

Chodź do nas, Winter.

Pomożemy ci zrozumieć.

- Co zrozumieć? – spytała Winter. Tym razem jej głos był silniejszy, ponieważ dotarł do jej uszu. Nie czuła strachu, wręcz przeciwnie; czuła się tak, jakby była w najbezpieczniejszym miejscu we wszechświecie. Nie była pewna, czym była wypełniająca ją energia, lecz była ona nieziemska.

Zrozumieć twoje przeznaczenie.

W jednym momencie otoczenie Winter zmieniło się diametralnie; z aksamitnego granatu wyłoniło się oślepiające światło i zanim się zorientowała, znajdowała się w jasnym oświetleniu. Rażąca jasność okazała się słońcem wpadającym przez wąskie, wysokie otwory w ścianach pomieszczenia.

- Co to ma znaczyć?!

Kobiecy krzyk odbił się echem od ścian. Winter spostrzegła tron stojący na kilku stopniach pod ścianą wielkiej sali. Przed nim, w znacznej odległości od siebie, stała para ludzi; kobieta i mężczyzna. Byli ubrani w stroje niczym wyjęte ze starożytnego Egiptu, luźne, bogato zdobione szaty. Kłócili się ze sobą, kobieta energicznie wymachiwała rękami, a jej twarz wyrażała niewyobrażalną nienawiść.

- Wygląda jak ty – powiedział ktoś za plecami Winter; dziewczyna odwróciła się i zobaczyła znajome piwne oczy. Chłopak z Oazy, pomyślała. Zbliżył się do niej i wskazał na krzyczącą kobietę. – Ona. Wygląda jak ty, tylko ma inny kolor włosów.

Winter Rose przyjrzała się jej i w zamyśleniu kiwnęła potakująco głową do nieznajomego. Faktycznie wyglądała jak ona.

- Gdzie my jesteśmy? – spytała się cicho, ukradkiem rozglądając się po wielkiej sali.

- Szczerze? Nie mam pojęcia – odparł. – Ale inni też tu są.

Winter popatrzyła na drugi koniec pomieszczenia i dostrzegła zdezorientowaną twarz Rity oraz chłopaka, który pocałował ją tuż przed uderzeniem.

Uderzenie.

Nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodziło; skupiła się na podniesionych głosach.

- Jak mogłeś? – wykrzyknęła kobieta. – Zaufałam ci! Zaufałam twojemu krajowi! A wy to bezczelnie wykorzystaliście, zamiast stworzyć pomiędzy naszymi państwami sojusz!

Mężczyzna ironicznie mlasnął ustami.

- Och, Anchesenamon – zwrócił się do niej słodkim, acz ociekającym fałszem głosem. – Moja piękna była królowo. Nie przemyślałaś swoich decyzji, najdroższa.

Powoli się do niej zbliżał, lecz ona mu na to nie pozwoliła.

- Ścierwo – wyrzuciła przez zęby. – Zło w czystej postaci.

Rozległ się donośny śmiech.

- Możesz obrzucać mnie najgorszymi określeniami, ale to i tak nic nie zmieni – stwierdził z wzruszeniem ramion.

- Spłoniesz – wycedziła i odwróciła się na pięcie, aby wybiec przez ogromne drzwi.

Jedno mrugnięcie i Winter wraz z nieznajomym znalazła się na zewnątrz, w nieziemskim gorącu. Znajdowali się na swego rodzaju balkonie, wysoko nad ziemią. Pod nimi roztaczał się zapierający dech w piersiach widok: starożytne miasto u stóp pałacu, w którym się znajdowali, a za nim pustynia sięgająca horyzontu, skąpana w blasku słońca. Wszystko wyglądałoby pięknie, gdyby nie odgłosy walki dochodzące z miasta. 

Wroga armia wdarła się przez bramy i niszczyła wszystko, co niewinny lud stworzył. Niektóre domy stały w ogniu, na jakimś placu wykonywano egzekucje, stosy ciał leżały bezwładnie na drewnianych wozach. Krzyki przerażonych ludzi niosły się aż do wysoko położonego balkonu. 

- Winter!

Rita stała nieruchomo obok niej i patrzyła na nią z przerażeniem, a zaraz za nią stał ten blondyn, który prosił ją o ostatni pocałunek. Za nieznajomym dostrzegła czarnowłosego chłopaka oraz muzyka, który miał występ w Oazie tamtego wieczoru, a także ładną kelnerkę z pubu. Pomiędzy nimi stała Anchesenamon; kobieta spoglądała ze zgrozą na wojsko. Żołnierze rozproszyli się po wszystkich uliczkach i niszczyli wszystko, co znalazło się na ich drodze. Z daleka można było dostrzec martwe ciała cywili.

Anchesenamon zacisnęła pięści. Upadła na kolana, a Winter zobaczyła znajomy widok: srebrne żyły rozjarzyły się blaskiem na odkrytych ramionach królowej. Z gardła Anchesenamon wydobył się zdławiony dźwięk, po czym krzyknęła głośno, załzawionymi oczyma patrząc na porażkę jej ludzi. Białe światło wydobyło się z ciała Anchesenamon; Winter widziała, jak kobieta rozpada się na kawałeczki, a fala uderzeniowa rozchodzi się wokół, niszcząc prawie wszystko na swojej drodze. Siła Anchesenamon wzbiła w powietrze chmurę pyłu, zburzyła niektóre budowle, przeszła przez miasto niczym huragan ze srebrną otoczką. Piękno i groza sytuacji były uderzające.

Rozumiesz, Winter?

Zszokowana Winter obserwowała, jak wroga armia pada niczym muchy. Krzyki zostały zagłuszone przez szum, a gdy wszystko ustało niewinni ludzie podnosili się z ziemi. Ciała ich oprawców leżały bez życia; nikt nie wiedział, co się właśnie stało. Wielu z nich padało na kolana i dziękowało bogom za darowanie życia. 

- Poświęciła się dla swoich ludzi – szepnęła.

Musisz ich wszystkich uratować, Winter, odezwał się głos.

Musisz.

Rozumiesz?

Tylko ty możesz to zrobić.

Masz wsparcie wszechświata.

Głosów było coraz więcej, nakładały się na siebie, aż w końcu zrobiły się bolesnym szumem. Winter zamknęła oczy i krzyknęła, upadając na kolana. 

***

Winter sennie przesunęła dłonią, czując pod palcami miękką pościel. Otworzyła oczy i zobaczyła ściany o kolorze uspokajającego seledynu. Pod oknem, przez które wpadało światło popołudniowego słońca, stała kanapa; leżało na niej skulone ciało matki Winter, unoszące się w spokojnych oddechach. 

Była zdezorientowana. Czy to wszystko było snem? Czy jej wyobraźnia dobrze się bawiła, najpierw podrzucając jej wizję Asterii w Skandynawii, a potem tajemniczej Anchesenamon, egipskiej królowej? Obie poświęciły się dla swoich ludzi, lecz sposób, w jaki to zrobiły... Patrząc na to, że widziała znajome srebrne żyły u tej drugiej, czy to czekało także ją? Głosy wspominały coś o końcu świata, o tragedii, która miała nadejść, o niszczącej sile meteoroidu wielkości słońca, o fakcie, że może powstrzymać zgubny bieg wydarzeń. 

Nie chcę tak skończyć, pomyślała ze smutkiem. 

Weź się w garść, dziewczyno, to tylko twoje wyobraźnia!, krzyknęła na siebie. Miałaś zwidy. 

- Winter - usłyszała. Nie zdążyła dobrze spojrzeć na Mackenzie, gdy ta już ją przytulała mocno. - Boże, dziewczyno! Ale nas wszystkich wystraszyłaś! Jak się czujesz? Jack! Jack, Winter się obudziła! Tak się o ciebie martwiliśmy! Lekarz mówił, że fizycznie wszystko z tobą w porządku i niedługo powinnaś się obudzić, bo nic ci nie dolega, ale my i tak...

- Mamo...

- Spałaś przez ponad dwa tygodnie, to nie było normalne...

- Mamo! 

Stanowczość w głosie córki wstrzymała potok słów, który Mackenzie wylewała z siebie. 

- Czuję się dobrze - powiedziała powoli i dobitnie, patrząc na kobietę. Odkryła białą kołdrę i usiadła, spuszczając nogi z krawędzi łóżka. 

- Nic nie rozumiem. - Mackenzie zmarszczyła brwi. - Cała reszta spała tylko kilka dni, a ty tak długo... jak to możliwe, że nic ci nie jest...

Winter wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do matki. Przytuliła ją mocno i odetchnęła. 

- Pójdę po lekarza - stwierdziła Mackenziew i wyszła, nie wiedząc, co mogłaby zrobić innego. 

Winter spojrzała na swoje trzęsące się dłonie. Coś w głowie mówiło jej, że to nie była tylko jej wyobraźnia. Potwierdziło jej to jasna, srebrna żyła na nadgarstku oraz wejście Rity oraz tajemniczego nieznajomego do sali szpitalnej. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top