3. Koniec świata.

Przez ostatnie dwa tygodnie Winter tkwiła za zamkniętymi drzwiami mieszkania. Jej rodzice coraz częściej rzucali jej zmartwione spojrzenia; nie wiedzieli, co działo się z ich córką, która nigdy nie potrafiła usiedzieć długo w jednym miejscu. Dziewczyna starała zachowywać się normalnie, lecz głównie snuła się bezcelowo po domu niczym duch. Raz siedziała przy stoliku w kuchni i piła herbatę, która zwykle była już zimna, raz skulała się na szerokim parapecie w salonie, a raz zakopywała się pod kocem na fotelu w swoim pokoju. Aczkolwiek w kuchni czy salonie pojawiała się tylko i wyłącznie pod nieobecność rodziców. Z narastającym znużeniem odpisywała na codzienne wiadomości Rity, zapewniając ją, że wszystko jest w porządku.

Chory incydent na jezdni ciągle był dla niej jedną wielką tajemnicą. Robiło jej się niedobrze, gdy o tym myślała, lecz poza tym czuła się dobrze. Miała wrażenie, że z każdym dniem spadał z niej jakiś kawałek niewidzialnego ciężaru, o którym wcześniej nie miała pojęcia. Często zerkała na swoje dłonie lub przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, lecz nie dostrzegała nic dziwnego.

W połowie trzeciego tygodnia swojego mentalnego aresztu Winter została obudzona przez mamę wczesnym rankiem. Mackenzie przed wyjściem do kancelarii postanowiła w końcu skonfrontować się z córką.

-Mam do ciebie prośbę, Winter – zaczęła, gdy Winter leniwie uniosła się na łokciach i spojrzała na nią przymkniętymi oczami. W pierwszej chwili się zapomniała, lecz niemal od razu się spięła, bojąc się, że zdarzy się coś, co może jej ponownie zaszkodzić.

-Tak? – spytała ochrypłym głosem, opatulając się jak najbardziej pościelą.

Mackenzie uśmiechnęła się w ten swój matczyny sposób, który normalnie się u niej nie przejawiał.

-Wyjdź dzisiaj do ludzi – zaczęła i uciszyła córkę, która chciała już zaprotestować. – Kochanie. Nie wiem, co się stało, ale wiem, że nie możesz wiecznie gnić w zamkniętym pokoju. Jeśli chcesz porozmawiać, to jestem zawsze obok ciebie. Wiem też, że cokolwiek by to nie było, to jesteś na tyle silną osobą, że sobie w tym poradzisz.

Kobieta odetchnęła głęboko bo wypowiedzianych szybko słowach. Winter czuła, jak po jej ciele rozlewa się to przyjemne ciepło. Kochała swoją matkę, nawet jeśli nie miały wspólnych genów. Uśmiechnęła się do niej pocieszająco, bo wiedziała, że jej stan martwi Mackenzie.

- Dzięki, mamo – wymamrotała; Mackenzie z lekką ulgą pogłaskała Winter po policzku, a wtedy dziewczyna najzwyczajniej w świecie się do niej przytuliła. Mackenzie, zaskoczona tym gestem, po chwili odwzajemniła uścisk. Winter w końcu otworzyła oczy i z przerażeniem zobaczyła, że jej żyły migotały. Przełknęła ciężko ślinę i zacisnęła dłonie. Wypuściła mamę i ponownie zanurzyła się pod kołdrę, wołając za kobietą krótkie 'do zobaczenia'.

Minęła chwila. Po dźwięku zamykanych drzwi i przekręcanego klucza Winter gwałtownie odrzuciła od siebie kołdrę. Gdyby nie fakt, że to jej żyły jarzyły się blaskiem, to mógłby to być piękny widok i może nawet chciałaby go narysować. Ale to były jej dłonie. Z paniką spojrzała w duże lustro na ścianie i z niedowierzaniem zorientowała się, że coś wewnątrz niej samej każe jej się uspokoić.

Myślała, że będzie czuła przy tym ból, lecz to były jedynie emocje. Szybciej krążąca krew w żyłach.

Zwariowałam.

Oszalałam.

Muszę iść się leczyć.

Po prostu stała i patrzyła na swoje odbicie. Z czasem, gdy zaczynała się uspokajać, blask powolutku zaczynał blednąć. Musiała przyznać przed sobą jedno: lekkość, jaką czuła przy tym przedziwnym zjawisku, była wyzwalająca.

***

Jack Anderson wpadł do mieszkania z hukiem. Trzasnął drzwiami, kopnął w szafkę stojącą w korytarzu, ale szedł dalej. W salonie rzucił na stół swoją aktówkę i w butach skierował się do sypialni. Kompletnie zignorował siedzącą przy biurku żonę. Mackenzie spojrzała na Jacka z zainteresowaniem. Okulary, które nosiła doczytania papierów z pracy, zsunęły jej się na czubek nosa; od zawsze były na nią odrobinę za duże. Jack zaczął przekopywać dno szafy z niezrozumiałymi pomrukami wydobywającymi się z jego ust. W końcu udało mu się wyciągnąć swój teleskop z okrzykiem radości. Dopiero wtedy zorientował się, że nie jest sam w pokoju.

- O – rzucił i poprawił okulary na nosie. – Cześć, skarbie.

-Co ty robisz? – spytała Mackenzie z zainteresowaniem. Mężczyzna podszedł do niej, dał jej szybkiego buziaka i wyszedł z sypialni.

- Stephen dał mi cynk, że jest dobre niebo do obserwacji. Podobno dzieją się rzeczy, których jeszcze nie widzieli, więc nie mogę tego przegapić.

Mackenzie zamrugała jedynie oczami, przetwarzając to, co powiedział jej mąż.

- Niebo dzisiaj wariuje. Do zobaczenia rano!

***

Wszyscy byli w Oazie. Winter w końcu zdecydowała się spotkać z Ritą; jej priorytetem było spokojne przeżycie wieczoru. Oprócz radosnych głosów i zapachu kawy i alkoholu słychać było także chłopaka grającego na gitarze.

Michael załapał się na drugi występ w lokalu. Muzyka sprawiała mu radość, ale jeszcze lepsze były wymieniane skrycie spojrzenia z Kimberly, która dzisiaj pracowała. Przed wejściem na scenę Michael odważył się na propozycję spotkania po pracy, więc to chyba oznaczało, że mieli randkę.

Przy barze siedział Ashton Irwin i uważnie słuchał opowieści swojego znajomego, Caluma. Chłopak niedawno zaczął pracę w kancelarii adwokackiej i patrzenie na jego zmęczoną, ale uszczęśliwioną twarz dodawało Ashtonowi otuchy.

- I podobno moja szefowa ma córkę – dodał w pewnym momencie. –Nick mówił, że jest rok młodsza ode mnie, oraz że pani Anderson nie jest jej biologiczną matką.

- Adoptowana? – spytał Ashton, patrząc ze znużeniem na białą pianę z piwa w jego kubku.

- Formalnie tak, ale poza tym nikt nie wie jak znalazła się w tej rodzinie, bo nigdy nie była w żadnym domu dziecka ani nic.

- Dziękuję! – zawołał ze sceny Michael, kończąc swój występ. Automatycznie Ashton i Calum zaczęli klaskać, chociaż żaden z nich jakoś specjalnie nie przysłuchiwał się granej melodii.

- Więc powiedz mi, moja droga Winter – zaczęła twardym głosem Rita, gdy usiadły na swojej ulubionej kanapie w rogu sali, jedna z gorącą czekoladą, druga z gigantycznym kubkiem czarnej kawy – co, do jasnej cholery, się wtedy stało? Oszalałaś? Rzucasz się pod samochód, a potem uciekasz jakby nigdy nic? Czy tobie odbiło już do reszty?

Winter wzruszyła ramionami z niemocą. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć swojej przyjaciółce. No, słuchaj, ogólnie to masz rację, odbiło mi i jestem jakimś mutantem, bo świecą mi się żyły i mam dziwne przeczucia, to miało paść w tej rozmowie? Niekoniecznie.

- Szczerze ci powiem – odparła po chwili – że nie mam pojęcia.

Spojrzenie Rity mówiło samo za siebie.

- Nie masz pojęcia? Jak to nie masz pojęcia? – wybuchła, lecz od razu ściszyła głos, gdy parę osób spojrzało się na nią gniewnie.

- No nie wiem, Rita. – Winter westchnęła ciężko. – Wydaje mi się, że po prostu wystraszyłam się do takiego stopnia. I postanowiłam uciec. Ma to sens?

- Żadnego – burknęła i wzięła łyka czekolady.

- Przepraszam – rzuciła z nadzieją Winter, patrząc się na przyjaciółkę maślanymi oczyma. 

- Okej – westchnęła i Winter już wiedziała, że będzie w porządku. – Ale czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ja się martwiłam? Nie wiedziałam, co ci się stało, ani co mam zro...

- Przerywamy program, by nadać ważny komunikat! Gigantyczny meteoryt leci w kierunku naszej planety. Naukowcy nie znają odpowiedzi na pytania, skąd mógł przylecieć i dlaczego nie został wykryty. Z ich obliczeń wynika, że jego celem będzie Nowy Jork. Prosimy nie panikować, lecz słuchać apeli władz... 

- O kurwa. 

Winter nie zwróciła uwagi na przekleństwo Rity; w tym momencie poczuła bowiem mrowienie w całym ciele, które narastało z każdą sekundą. Myśląc, że to przez strach przed nadchodzącą śmiercią, złapała przyjaciółkę za rękę i pociągnęła ją w kierunku wyjścia. Nie miały jednak szansy wydostać się na zewnątrz, ponieważ panikujący ludzie zapchali drzwi. Automatycznie skierowała się w stronę zaplecza; chociaż nie miały tam wstępu, Winter wiedziała, że musi być drugie wyjście. 

- Winter... 

Winter nie dała przyjaciółce dojść do słowa. Wybiegły na zewnątrz i znalazły się w bocznej uliczce razem z obsługą Oazy. Na nocnym niebie jaśniała płonąca kula, która robiła się większa z każdą sekundą. 

Winter i Rita spojrzały na siebie. Wokół nich panował chaos, ktoś krzyczał, ktoś inny płakał. Twarze wszystkich ludzi robiły się coraz jaśniejsze. Niedaleko miała miejsce stłuczka; trąbienie samochodów w korku było ogłuszające. 

Winter chciała wyciągnąć telefon i zadzwonić do rodziców, lecz nie miała na to siły. Emocje, które ją przepełniały, były obezwładniające. Podczas gdy wszyscy się bali, ona czuła adrenalinę. Miała dziwne wrażenie, że nie dzieje się nic złego, lecz przełomowego. 

Jestem psychiczna, pomyślała. 

Wysoki blondyn stojący obok zwrócił się w stronę dwóch przyjaciółek. 

- Nieznajoma – zwrócił się do Rity. - Mogę cię prosić o ostatni pocałunek przed śmiercią? 

Nie czekając na odpowiedź złapał dziewczynę w ramiona i wpił się w jej usta; nie protestowała. 

Boże, jeśli mnie słyszysz, jeśli istniejesz, pozwól mi na spokój po tym wszystkim. 

Winter się rozejrzała. Napotkała piwne oczy, które już wcześniej widziała; oślepiające światło, ostatni oddech, szum krwi w uszach i uderzenie. 


a/n: ogólnie to strasznie denerwuje mnie fakt, że zjebał mi się program do pisania i niektóre wyrazy tutaj bezcelowo się łączom. przepraszam za to! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top