1. Co słychać, Nowy Jorku?

The diversity, the food, the culture, the constant change – New York is truly one of the most inspiring places on the planet.


Poniedziałkowy poranek był nowym, a jednocześnie nieustannie powtarzającym się początkiem. Nowy Jork, po kolejnej nieprzespanej nocy, na nowo odżywał; rozbrzmiewał na nowo szumem ruchu ulicznego, milionem ludzi, tych obecnych wcześniej oraz tych nowo przybyłych, szukających nowego życia.

Nowy Jork był pięknym miastem.

Jednak w ten poniedziałkowy poranek Nowy Jork nie był łaskawy; przywitał Winter warkotem samochodów dochodzącym zza otwartego okna, który teraz, gdy sama nie spieszyła się do szkoły, zirytował ją. Do tej pory ona również żyła w biegu z samego rana i nie zwracała uwagi na innych spieszących się mieszkańców miasta. Jej jedyną odpowiedzą było stłumione przez poduszkę przekleństwo skierowane do ludzi, którym nagle zachciało się przejeżdżać obok Central Parku. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i szczelnie zakryła się kołdrą, chroniąc się i przed rześkim, porannym powietrzem, i przed hałasem dochodzącym z dziesięciu pięter niżej.

W momencie, gdy Winter nie dopuszczała do siebie dźwięków z zewnątrz, Calum Hood, przejeżdżający metrem pod ulicą obok jej kamienicy, nerwowo zerkał na zegarek na swoim lewym nadgarstku. Nie dość, że zaspał na pierwszy pociąg, to drugi, w którym aktualnie stał, ściśnięty między gigantycznym dresem a drobną staruszką z dwiema siatkami zakupów przeważającymi ją ciężarem, spóźnił się dwie minuty; dokładnie dwie minuty temu miał wysiąść na Columbus Circle i stawić się w kancelarii adwokackiej. Jego pierwszy dzień stażu i od razu musiał tłumić w sobie wstyd. Jako przyszły prawnik nie mógł się spóźniać. Co prawda, w wieku dwudziestu lat, z doświadczeniem równym zeru, mógł popełnić jakiś malutki błąd, jednak to nie było w stylu Caluma.

Calum zawsze musiał mieć wszystko dopięte na ostatni guzik.

Gdy pociąg się zatrzymał, wręcz wybiegł z wagonu i po schodach na ulicę. Musiał minąć dwa wieżowce, zanim pchnął ciężkie drewniane drzwi kancelarii pani Anderson, kobiety, która była jego mentorką od jakichś trzech lat. Czuł nerwowo pulsujące żyły na szyi, gdy poprawiał koszulę i rozwichrzone czarne włosy przed wejściem do głównego biura.

- Spokojnie, Cal – powiedział Nicholas, asystent pani Anderson, gdy chłopak wkroczył nieśmiało do środka. Nikt inny nie zwrócił na niego uwagi, co go odrobinę pocieszyło. – Szefowej jeszcze nie ma. Zazwyczaj jest spóźniona.

***

- Jest poniedziałkowy poranek, a ja muszę odbierać cię z komisariatu, Lucas. Znowu.

Blondyn siedzący na fotelu pasażera uniósł jasne, zmęczone oczy ku górze. Za każdym razem ta sama gadka.

- Mam też pracę, wiesz? – kontynuował kierowca, nie patrząc na towarzysza. Taka sytuacja miała miejsce już tyle razy, że mógł na zawołanie przywołać w myślach udręczoną twarz chłopaka. – Nawet nie jestem z tobą spokrewniony!

- I dokładnie za to po raz setny, najprawdopodobniej, dziękuję – uciął Luke, nie mając ochoty na pouczający monolog. Naprawdę lubił Josha z mieszkania wyżej i zawsze starał się być w stosunku do niego fair, lecz jego sąsiad lubił zachowywać się trochę jak starszy brat, co niezmiernie denerwowało Lucasa.

- Prosisz się o kłopoty, Luke – mruknął Josh z rezygnacją. – Skończyłeś szkołę i tak rozpoczynasz dorosłe życie?

- Och, proszę cię – po raz pierwszy Hemmings odwrócił się do niego twarzą. – Co ty masz do tego?

- Mam do tego to, że nie chcę, żebyś skończył w więzieniu, głąbie – odparł. – Dostaniesz tam w dupsko i ja wtedy cię ratować nie będę.

Po jego słowach w aucie zapanowała cisza. Luke skonsternowanym wzrokiem wpatrywał się w samochód przed nimi, uważnie analizując jego słowa; po chwili wybuchł śmiechem. Josh zerkał na niego z mieszaniną złości i rezygnacji, dopóki nie rozluźnił spiętych ramion i również nie zaczął się śmiać.

- No co?

- Nie dostanę w dupsko – powiedział blondyn. Próbował zachować powagę.

- Dostaniesz.

- Nie.

- Jeszcze zobaczysz – dopowiedział z rozbawieniem jego sąsiad, gdy zatrzymali się pod ich kamienicą.

- Dzięki, stary – Luke wysiadł i schylił się, patrząc do środka przez otwartą szybę. – Naprawdę to doceniam.

- Znajdź pracę! – odparował Josh, na co Hemmings jedynie machnął ręką i odwrócił się, żeby wejść do kamienicy. – I porządnych znajomych!

Luke lubił Josha, nawet jeśli czasami przesadzał.

Gdy Hemmings sprawdzał swoją skrzynkę pocztową, po schodach zbiegł chłopak mieszkający na pierwszym piętrze.

- Siema, Mike – przywitał się blondyn, zwracając tym uwagę zamyślonego znajomego.

- Hej Luke – odparł jedynie i z roztargnieniem na twarzy wyszedł z budynku.

Michael był muzykiem; no, przynajmniej starał się nim być. Pogrywał sobie w podrzędnych barach na gitarze, mając cały czas nadzieję, że zauważy go ktoś wyższej rangi. Coś tam dostawał za swoje występy, najprawdopodobniej miał też jakieś oszczędności, ponieważ nawet jeśli ich kamienica na Bronxie była jedną z tańszych, to i tak trzeba było płacić czynsz. Luke zazwyczaj widział Michaela wyluzowanego aż za bardzo; na występach sprawiał wrażenie jakby dopiero co skończył palić trawkę dla odstresowania – miał wtedy ten trochę nieprzytomny uśmiech na twarzy. Aczkolwiek to nie zmieniało faktu, że chłopak miał talent i się marnował.

To był chyba pierwszy raz, gdy Hemmings widział go w miarę poważnego.

Powodem powagi Michaela było to, iż szedł do Oazy – miejsca o zdecydowanie wyższym poziomie niż inne bary. Wczoraj wieczorem zadzwonił do niego szef tej kawiarni, baru, jak zwał tak zwał, i zaproponował mu występ za zdecydowanie większą kwotę od poprzednich, więc jak mógł odmówić?

Był w Oazie tylko raz; było to miejsce o niesamowitym natężeniu przeróżnych kierunków ludzkiego życia – każdy człowiek tam był inny. Nieważne, czy to jakiś księgowy, który wstąpił po kawę w czasie lunchu, czy punk lub hipster późnym wieczorem przyszli się napić piwa. Grali tam różni wykonawcy, każdy mógł znaleźć coś dla siebie i właśnie to było czynnikiem, który pociągał Michaela – ogromna ilość różniących się od siebie ludzi, którzy tam przychodzili.

Gdy w końcu dotarł metrem na Madison Avenue i po jakichś dwóch minutach spaceru stanął przed celem swojej podróży, pierwszy raz w życiu poczuł zdenerwowanie. Przełknął ciężko ślinę, unosząc wzrok i patrząc na biały, ozdobny napis z palmą obok na czarnym tle.

Oaza.

To była jego szansa.

Pchnął drzwi i wszedł do środka, czując oszałamiający zapach kawy. Przy stolikach zobaczył parę czytających osób, które nie zwróciły na niego uwagi. Lokal nie był mały, było sporo wolnego miejsca poza stolikami. Były kanapy i fotele, w głębi dostrzegł podwyższenie, które spełniało rolę sceny. Od razu podszedł do lady, rozglądając się po przytulnie wyglądającym wnętrzu.

- Co podać? – spytała się kelnerka, która pojawiła się za ladą znikąd. Była malutka, z czarnymi włosami spiętymi w kucyk.

- Nazywam się Michael – powiedział jedynie chłopak i zamilkł. Kimberly, której imię widniało na identyfikatorze przypiętym do koszuli, uniosła z rozbawieniem brwi.

- Kimberly – przedstawiła się, pesząc Mike'a jeszcze bardziej. 

 - Eee. Clifford. Michael Clifford. Przyszedłem zobaczyć się z kierownikiem?

Nie chciał, żeby to zabrzmiało jak pytanie, ale nie udało mu się tego powstrzymać. Zrozumienie rozbłysło w oczach dziewczyny.

- To ty masz grać w piątek! – odparła z entuzjazmem; klasnęła w dłonie i wskazała na lewo. – Tamte drzwi, chodź. Mój kolega z nocnej zmiany cię polecił, podobno jesteś zajebisty – trajkotała, machając przy tym dłońmi. – Jestem Kimberly.

- Michael.

Gdy Kimberly i Michael podawali sobie ręce, Ashton Irwin z irytacją wypisaną na twarzy zebrał wszystkie kartki ze stolika, wrzucił je do plecaka, wstał i wyszedł na zewnątrz. Podmuch wiatru uderzył w jego sylwetkę, rozwiewając pokręcone włosy na wszystkie strony. Chłopak poprawił okulary i ruszył przed siebie, nie zwracając uwagi na mijanych przechodniów.

Po raz kolejny firma odrzuciła jego projekt.

Nie rozumiał, jak mógł skończyć architekturę w wieku dwudziestu jeden lat i mieć odrzucony każdy projekt, który mógł zapewnić mu pracę w jakiejś firmie. Od lat słyszał, że jest za dobry. Czy to było to? Może jego projekty były poza granicami ludzi, do których startował?

Głupi.

Kłócił się z samym sobą w myślach, krocząc chodnikami Manhattanu, aż doszedł do Central Parku, gdzie usiadł na ławce. Już dawno zapomniał, że wcześniej siedział w Oazie, swojej ulubionej kawiarni. Nie wiedział również, że niedługo jego los obierze całkowicie inną ścieżkę właśnie w tamtym miejscu.

Żadne z nich nie wiedziało


a/n: no to pierwszy rozdział za nami! chciałam mniej więcej pokazać głównych bohaterów. co myślicie? :-)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top