Rozdział 9 Nie chcę z Tobą walczyć!
Myślałam, że drogi nie ma końca. Było już późniejsze popołudnie, wszyscy już chcieli być w domu i odpocząć, a droga jakby na złość się wydłużała. Byłam na tyle zmęczona jazdą, upałem i pewnie jeszcze moją niespodziewaną kąpielą, że nie potrafiłam przyspieszyć na tyle, żeby trasa szybciej zleciała. Takie wyciąganie ponad siły silnika wybranej formy alternatywnej jest wyczerpujące i po cichu żałowałam, że nie spróbowałam dodatkowo przeskanować samego silnika o większej mocy. Gdyby się taki zmieścił pod maską punta, może mogłabym teraz swobodnie zasuwać jak jakaś BMWica.
Marzena prowadziła nerwowo, przeszkadzał jej każdy samochód. Szarpała biegami, do samej ziemi wciskała pedał gazu, zaraz potem musiała przez coś hamować. Z jej ust sypały się siarczyste wiązanki, a widząc ją w takim stanie, Adrian grzecznie siedział i się nie odzywał. Nie pomagała nawet muzyka z pendrive'a. Po jakimś czasie i mnie udzielił się jej podły nastrój. Zaczęłam rozmyślać nad wydarzeniem na zaporze i zaczęło do mnie docierać, jakie mogą być tego konsekwencje. Byłam na tyle rozkojarzona, że jazdę całkowicie zostawiłam mojemu kierowcy i przestałam interesować się tym, co robi. Na przekroczoną prędkość zwróciłam uwagę, dopiero kiedy zauważyłam w lusterkach migający kogut nieoznakowanego radiowozu.
Zwolniliśmy, policja wyprzedziła nas i kazała zjechać na pas awaryjny. Po minie Marzeny widać było, że mogłaby wybuchnąć płaczem albo niekontrolowaną agresją. Zatrzymaliśmy się, Adrian wyciągnął ze schowka dokumenty Marzeny i czekaliśmy na jednego z policjantów. Drzwi pasażera kii otworzyły się i z samochodu wygramolił się trochę otyły, około czterdziestoletni mężczyzna. Podszedł do drzwi dziewczyna, a ona otworzyła okno. Na polecenie wyłączyła silnik, włączyła światła awaryjne, podała dokumenty i została poproszona do radiowozu.
— Ile przekroczyła? Nie patrzyłem na licznik.
— Sto szesdiesont.
— Cztery dychy... Nie no, może jej jakoś specjalnie nie uwalą...
Wtem tuż obok mnie, niebezpiecznie blisko przejechał wielki, czarny samochód o nadwoziu pickup. W tym samym momencie przeszedł jakiś dziwny dreszcz, jakaś dziwna wibracja. Z niepokojem odprowadzałam wóz wzrokiem. Z pewnością jechał o wiele szybciej niż ja. I wtedy rozległ się przeraźliwy pisk opon, a za pickupem wzniósł się siwy dym. Samochód jadący za nim nie wyhamowałby, gdyby ten w ostatniej chwili nie zmieniłby pasa i nie zawrócił. Zatrzymał się. Inne samochody trąbiąc, wymijały go, niektóre dzieliły niewielkie odległosci od zderzenia z nim. Adrian wyszedł i z niedowierzaniem przyglądał się dużemu fordowi rangerowi. Samochód miał wysoko ustawione nadwozie, wielkie koła, agresywny wygląd i spory w porównaniu do mnie grill. Silnik kilka razy agresywnie zawył, pokazując mi w ten sposób swoją siłę.
— Odsun się — powiedziałam z przerażeniem do Adriana.
— Co to za typ?
— Decepticon — prawie szepnęłam, dojrzawszy trójkątny symbol nad grillem.
Gazował silnikiem. To pewnie groźby. Nie odpowiadałam mu na nie i to nie dlatego, że liczyłam na to, że uzna mnie za zwykły samochód, bo doskonale wiedziałam, że on mnie wtedy wyczuł tak samo, jak ja jego, ale miałam nadzieję, że zrozumie mój brak złych zamiarów wobec niego. Dla mnie jako Autobota walka powinna być ostatecznością, jednak druga strona nie wyglądała, że chciałby podejść do sprawy w ten sam sposób co ja. Liczyłam, że moje pierwsze spotkanie z innym Transformerem będzie wyglądać inaczej, bez wojny i na spokojnie, ale jak już zdążyłam się przekonać, życie nie lubi działać po mojej myśli i robi wszystko, abym miała pod górkę.
Groźby stawały się głośniejsze i agresywniejsze. Irytował się. Aż w końcu wielki silnik zawył. Zanim strach mnie sparaliżował, zanim pomyślałam, co robię, ruszałam na niego. Transformował w ruchu, zahamowałam. Wielkie cielsko przeleciało nade mną i uderzyło o asfalt. Transformowałam i z przerażeniem obserwowałam, jak robot się podnosi.
Napastnik samym wyglądem mógłby zabijać. Jego głowa przypominał tygrysi łeb, z którego tyłu wyrastały długie wyrostki przypominające dredy albo włosy Predatorów. Miał dwie pary krwiście czerwonych oczu. Z żuchwy wyrastały mu nienaturalnie długie kły, a z paszczy wypływała jasnożółta ślina. Od jego szerokich, ozdobionych kolczastą zbroją ramion odchodziły potężne ręce zakończone wielkimi dłońmi o długich pazurach. Stał na długich, masywnych i ugiętych w kolanach nogach. Był przygarbiony, co w połączeniu z jego zwisającymi rękami nadawało mu posturę małpy człekokształtnej. Z jego gardła cały czas wydobywał się głęboki warkot, który zapewne nie wróżył nic dobrego.
Przestąpił z nogi na nogę, zacisnął pięści, wstrząsnął grzywą. Cofnęłam się. Ręce mi dygotały. Chciałam uciec, transformować i gnać gdziekolwiek byle tylko nie angażować się w to, co zaraz miało tu nastąpić. Ucieczka byłaby rozsądna, w porównaniu do niego byłam jak taki mały motylek w obliczu wielkiego pająka. Krótko mówiąc — nie miałam z nim szans.
Wycie opon i klaksony. Samochody za nim zatrzymywały się, większość pospiesznie zawracała. Adrian i Marzena z niepokojem obserwowali przebieg wydarzeń zza barierki, kierowca kii siedział w samochodzie, a drugi funkcjonariusz obserwował wszystko, stojąc za autem. Nie było to mądre, samochód w każdej chwili mógł stać się bronią, puszką do rzucania.
— Ja nie chcę walczyć! — zawołałam drżącym głosem.
Gapił się na mnie jak drapieżnik. Paszcza mu się rytmicznie rozchylała i przymykała, prezentując rządek igiełkowatych zębów na dole. Parsknął, spluwając na asfalt.
— Nie chcę walczyć! — powtórzyłam.
Decepticon warknął i powiedział coś po cybertrońsku. Nie zrozumiałam absolutnie nic, a może mogło mnie to uratować. Zaczynałam drżeć, byłam bliska płaczu. Cofnęłam się jeszcze. Próbowałam sobie przypomnieć wszystko, czego próbowała nauczyć mnie mama. Decepticon powtórzył swoją kwestię.
— Nie rozumiem — powiedziałam łamiącym się głosem.
Łzy zbierały mi się w optyce. Ze strachu ciśnienie rozrywało mi przewody, iskra dawno zamieniła się w konia w galopie. Nie wiedziałam, co robić. Coś mi mówiło o ugiętych nogach, ale było jak echo w pamięci, niezrozumiałe. Robot sięgnął za plecy, wyciągnął coś, co przypominało maczugę z kolcami. Ryknął wściekle i rzucił się na mnie. Kolce świsnęły mi koło głowy. Uciekłam pod jego ramieniem. Kolce poszybowały za mną. Sztylety przecięły powietrze, na kostkach powstał kastet, usta zakrył ochraniacz, a na oczy opadł mi trójkątny wizjer. Nie miałam bladego pojęcia, co ja w ogóle robię, wiedziałam tylko, że to będzie strasznie głupie. Odbiegłam od niego i czekałam.
Wtedy uświadomiłam sobie, że jestem kompletną idiotką — cały ten czas mówiłam do niego po polsku. Nie wiedziałam, czy mówi po angielsku, ale istniała większa szansa, że zrozumie angielski niż polski.
— I don't want to fight with you! — zawołałam.
Decepticon przeszywał mnie wzrokiem, w jego nozdrzach świsnęło powietrze. Wyszczerzył zęby. Napiął siłowniki.
— Let us go in peace!
Powiedział coś, co brzmiało jak zbitka warknięć i bulgotów.
— I don't understand... — jęknęłam zrezygnowana.
Ziemia zatrzęsła się od jego ciężkich kroków. Zamachnął się, a ja zdążyłam się tylko zasłonić ręką. Uderzenie posłało mnie na asfalt, a za mną spadła połowa maczugi. Jej koniec jeszcze się żarzył. Przypomniały mi się wtedy słowa mamy, że czasem powinnam przestać myśleć i zacząć korzystać z tego, co mam, a mam przecież niezwykłe sztylety i kastety do kompletu. Wstałam, unikając zamachu jego pazurów. Walnęłam go w łeb lichym sierpowym i pomyślałam, że chyba coś źle mi się przypomniało. Nim oprzytomniałam, wbił szpony w mój bark i rzucił na barierki. W głowie mi zaszumiało i nie zdążyłam mu uciec. Łapskiem ścisnął mnie za szyję i podniósł na wysokość swoich wściekle czerwonych oczu. Po chwili przed optykami zaczęło mi ciemnieć, usłyszałam, jak iskra mi wali. Powietrza! Powietrza! W przebłysku trzeźwego myślenia przekręciłam jeden sztylet i dźgnęłam go w bok. Spadłam na ziemię i na chwiejnych nogach natarłam na niego i wpakowałam mu jeszcze kilka dźgnięć w udo. Zmieniłam stopy w koła i uciekłam przed jego pazurami. Nie należał do najszybszych. Wskoczyłam mu na plecy. Nie wiem, skąd się wzięła we mnie ta odwaga i siła. Okładałam go kastetami, gdzie popadnie, po głowie, ramionach. Rzucał się, machał rękami, chciał zrzucić, aż wbiłam czubki sztyletów w jego barki. Wyjąc z bólu, chwycił mnie za ramię i rzucił na asfalt. Przygniótł mnie swoim cielskiem, ścisnął moją głowę i kilka razy uderzył o ziemię.
Nie umiałam złapać tchu. Iskra chciała rozerwać mi pierś, wypalić w niej dziurę, a ja nie umiałam nabrać powietrza. Słyszałam czyjeś zrozpaczone wrzaski, wołanie mojego imienia, jak wtedy na statku głos odbijał się echem. Obraz był rozmazany, ale widziałam jego zarys, a wszystko jakby działo się w zwolnionym tempie. Podniósł się i sięgnął za plecy. Wyciągnął coś. Z przerażenia otworzyłam optyki szerzej i w ostatniej chwili uciekłam spod maczugi. Odłamki asfaltu uderzyły mnie w hełm. Wyrwał broń i kolce wbiły się po mojej drugiej stronie. Trzeci zamach, a maczuga rozpadła się na moim sztylecie. Nie zdążyłam mu uciec. Chwycił mnie za różek na głowie i wbił mnie w asfalt.
Głowa chciała mi pęknąć, nie mogłam otworzyć optyk. Nie umiałam nabrać powietrza. Chociaż miałam wrażenie, że świat wiruje, to usilnie próbowałam się podnieść. Słyszałam przeraźliwy płacz Marzeny. Przestałam walczyć z grawitacją, nie miałam siły. Skupiłam się na unormowaniu oddechu i dopiero wtedy podniosłam powieki, chyba tylko po to, żeby zobaczyć, jak Transformer celuje we mnie kolczastą częścią swojej broni. Wstrzymałam powietrze, ze strachu zamarłam w bezruchu, a potem powietrze rozdarł wrzask. Nie minęła chwila, a wbita głowica zaczęła się obracać pod moją komorą. Na moment zapomniałam o bólu, by wbić sztylety w jego ręce. Złapałam tylko kolce, a pięści przeciwnika jednym uderzeniem wbiły mnie w asfalt. Zacisnął na mnie szpony i zaczął miotać jak lalką, na zmianę okładając pięściami. Uderzenie za uderzeniem, huk tłuczonego metalu dudnił mi w głowie, straciłam orientację, przestałam pojmować, co się ze mną dzieje. Aż w końcu na moment to szaleństwo ustało. Światło mnie oślepiało, nie widziałam nic, asfalt jakby stał się lepką smołą, która mnie trzymała przy ziemi. Ściągnęłam ochraniacz i wizjer, chłodniejsze powietrze uderzyło mnie w twarz. Szarpnięcie mojego ramienia przewaliło mnie na plecy. Ostatkiem sił próbowałam odepchnąć się nogami, byle jak najdalej od niego, chociaż trochę, żeby odwlec ten moment, kiedy wszystko się rozwiąże, zakończy. Jednak wtedy przycisnął mnie stopą do ziemi, aż coś zazgrzytało mi w biodrze. Z bólu jęknęłam, napinając siłowniki, ale po chwili powoli opadłam na asfalt. Decepticon ze wstrętem mierzył mnie swoim diabelskim wzrokiem, jakbym była co najmniej rdzewiejącym trupem.
Warknął, transformując rękę w ogromne działo i wymierzając w moją iskrę. Strach boleśnie przeszył mi pierś, a kiedy dotarło do mnie, co mam przed sobą, wrzeszcząc, próbowałam odepchnąć od siebie grzejącą się do strzału lufę. W ostatnim przypływie siły próbowałam się uwolnić, wierzgałam, rzucałam się, ale on był jak skała, niewzruszony. Przycisnął działo komory, a z wyciem złapałam je i chciałam je odepchnąć. Czułam bijące z lufy ciepło. Ręce mi drżały coraz bardziej, aż ześlizgiwały mi się z działka. Wyłam z przerażenia, łzy zalewały mi twarz. Paniczny strach odbierał mi trzeźwość myślenia, wszystkie moje ruchy były nieprzemyślane.
Nagle gorąco wyżerające mi dziurę w komorze zniknęło, broń odsunęła się ode mnie, a ciężka stopa uwolniła moją nogę. Przykucnął i mocno ścisnął moją szyję, podniósł głowę nad asfalt, a do piersi znowu przytknął mi lufę. W zgniatanym gardle utykał mój szloch. Walczyłam o każdy wdech, próbując rozewrzeć jego szpony, a on się tylko gapił.
— I didn't want to fight — wystękałam ostatnim tchem.
Myślałam, że zaraz będzie koniec, że iskra w mojej piersi się przegrzeje albo on strzeli, że poświęcenie mojej mamy pójdzie na marne, ale wtedy stało się coś, na co kilka sekund wcześniej straciłam nadzieję — schował broń. Pociągnął mnie wyżej, wyciskając ze mnie resztki powietrza. Z optyk wyciekły mi łzy. Moje ręce już tylko głaskały jego pazury, zaczynały mi więdnąć, przed oczami mi ciemniało, a w komorze jakbym miała pożar. Próbowałam jeszcze dźgnąć go sztyletem, ale ręce mi opadły. Usłyszałam głośne parsknięcie i walnęłam na ziemię. W jednej chwili zaciągnęłam chłodnego powietrza, a zanim oprzytomniałam, złapał mnie za krawędź zbroi i podniósł pod swój pysk.
— Please — szepnęłam, złapawszy go za nadgarstek.
Powietrze zadrżało od jego gardłowego warkotu, przez który znowu podjęłam próby uwolnienia się. Jego cztery przerażające ślepia wypalały we mnie dziury, usilnie podążały za moimi optykiami. Jednak znowu opadłam z sił, przestałam kopać, wierzgać, wiercić się, tylko zaciśnięte na jego nadgarstku ręce mi drżały. Zatrzymałam wzrok na jego czerwonych optykach, w środku jaskrawych, oranżowych, na zewnątrz czerwonych, o ostrym, dzikim spojrzeniu, a z każdą chwilą miałam coraz silniejsze wrażenie, że gapią się na mnie z wielkim zainteresowaniem. Gdyby nie szpetny pysk, mogłabym powiedzieć, że są całkiem ładne.
Przyciągnął mnie bliżej. Próbowałam go od siebie odepchnąć, ale tylko ubrudziłam się olejem kapiącym mu z paszczy. Jego wielkie kły podrapały mój policzek, a ciepły oddech otarł się o szyję. Puścił, uderzyłam plecami o asfalt. Wstał i chwilę mierzył mnie jakimś dziwnym spojrzeniem. Parsknął po chwili, pokręcił wielkim łbem, a wyrostki z jego głowy zadźwięczały, obijając się o zbroję, po czym przeszedł na drugi pas, transformował i odjechał, jakby nic się nie stało.
Podniosłam się na łokcie i odprowadziłam go wzrokiem. Kiedy zniknął mi z oczu, rozejrzałam się zdezorientowana. Samochody za mną, jak i przede mną stały. Spróbowałam wstać, poczułam silny, kłujący ból. Złapałam wbitą w brzuch maczugę i z jękiem wyrwałam ją sobie. Stożkowate kolce ubrudzone były energonem i olejem. Odłożyłam to. Bolało mnie chyba wszystko, szczególnie głowa i brzuch, a na plecach jakbym miała wielki głaz, przez który ciężko mi było oddychać. Z każdą chwilą coraz trudniej było mi się ruszać, dopiero teraz wszystkie bodźce zaczynały do mnie docierać. Na asfalcie zauważyłam wyżłobienia i granatowe ślady mojego lakieru.
Udało mi się przeczołgać na pobocze. Stękając, podciągnęłam nogi pod brzuch, rękami objęłam kolana i schowałam za nimi twarz. Starałam się uspokoić, ale zamiast tego zaczęłam trząść się cała i z każdą chwilą szlochałam coraz głośniej. Przestało mnie obchodzić cokolwiek, chciałam po prostu być na miejscu.
— Zafira. — Usłyszałam przerywany łkaniem głos Marzeny nad sobą, a chwile potem położyła ręce na mojej głowie. — Ciii... Nie płacz.
Słysząc to, zawyłam głośniej. Zakryłam głowę. Chciałam być już w domu. W domu, czyli na statku na tym piaszczystym więzieniu. Chciałam znowu być przy mamie tam, gdzie byłam bezpieczna, gdzie nic mi nie groziło. Chciałam, żeby ze mną ona była, ona by mi pomogła, ona by mnie obroniła, ona by przy mnie była! Dlaczego tata nie mógł się z nami skontaktować?! Dlaczego nie dał na siebie namiarów?! Skąd mu przyszedł do głowy tak bzdurny plan, aby w razie kłopotów wsadzić mnie w kapsułę i wysłać na obcą planetę?!
— Nie płacz, proszę Cię.
— Do you see that gun? He wanted to shoot! — Zaszlochałam. — I want to my mom.
Usiadła obok mnie, naprzeciwko mojej twarzy. Jedną ręką głaskała mój hełm, grugą trzymała za palec. Po chwili pochyliła się nade mną, chyba położyła głowę na mojej. Zawyłam — moja mama zawsze tak robiła, kiedy było mi źle. Przytknęłam nos do jej brzucha i ostrożnie przycisnęłam do siebie.
— Ciii... Uspokój się. Wszystko dobrze, nic się nie stało. Uspokój się.
Łzy moczyły ubrania blondynki, od szlochu bolało mnie gardło. Nie była moją mamą, ale to pomagało. Jej zapach był inny, trochę dziwny, ale przyjemny i delikatny. Była ciepła i mięciutka, ale jednak wolałabym twardą zbroję mamy.
— Marzena, musimy się zbierać. Zaraz tu będzie więcej psów — powiedział gdzieś nad nami Adrian.
— Zaraz. Ona musi się pozbierać — powiedziała, podnosząc się.
— Pozbiera się w drodze. Zafira, skończ beczeć i...
— To jest jeszcze dziecko, do cholery! Jest wystraszona i pobita.
— Marzena, jak się zaraz nie zbierzemy, to nas zamkną. I tak już nam na start załatwiła masę problemów. Załączyła ten zagłuszacz chociaż?
— Adrian! Ty widziałeś, co tu zaszło? Prawie ją zabił! Wsmarował w asfalt! Myślisz, że o takich rzeczach się myśli?!
— Jest Transformerem! Powinna mieć to w małym palcu! Powinna się chociaż umieć obronić!
— Mówię ci, że to jest dziecko! Nie jest żołnierzem!
— Jakie, kurwa, dziecko?! To pięciometrowy robot!
Pierwsze samochody przejechały za moimi plecami. Powolne oddalanie się warkotu silników uświadomiło mi, że wszyscy mogą mi się teraz przyglądać, nagrywać, dawać znać światu, że istnieję, jestem bezbronna i łatwo mnie znaleźć.
Dwoje ludzi milczało. Marzena prawie natrętnie głaskała moją pokrywę audio-receptora. Podniosłam się na łokciu, a ona przyciągnęła mnie jeszcze do swojej piersi. Adrian zaklął pod nosem, a za chwilę jego but przetarł twardą powierzchnię. Odszedł od nas.
— Musieć jechać — jęknęłam, spojrzawszy na twarz dziewczyny.
— Spokojnie. Możemy jeszcze poczekać, jeśli potrzebujesz.
— Nie. Witnesses. Policja... Musieć jechać — wystękałam, jednocześnie próbując się podnieść.
Udało mi się usiąść. Samochody przejeżdżały obok mnie lewym pasem, byle jak najdalej ode mnie. Wszyscy się na mnie gapili, zauważyłam też kilka telefonów przy szybach. Policjanci stali przy swoim aucie i obserwowali tylko. Na pewno już jakieś wsparcie wezwali.
Wstałam. Szczególnie mocno we znaki dawały mi się biodra, brzuch i zawiasy w drzwiach na plecach. Nie umiałam się przemóc, żeby transformować, bałam się tego, ale chcąc już mieć ten dzień za sobą, jakoś musiałam się zmusić. Przejście tryb pojazdu okazał się męką, tak jak się tego spodziewałam. Nie potrafiłam domknąć tylnych, lewych drzwi, Adrian musiał je docisnąć.
Myślałam, że nie dojadę do Warszawy. Kilka razy chciałam się po prostu zatrzymać i powiedzieć pas, koniec trasy, nie dam rady jechać dalej. Jednak cały czas powtarzałam sobie w głowie, że muszę dojechać, żeby być już bezpieczna, żeby w spokoju odpocząć, że Autoboty się nie poddają. Tworzyłam już plany na następne dni, co będę robić w lesie, czym się zajmę na parkingu, czekając na Marzenę, aż skończy pracę, co obejrzę, czego będę słuchać, o czym poczytam. Myślałam o wszystkim, byle tylko nie o tym, że mnie boli, że jestem zmęczona.
Adrian i Marzena nie odzywali się, jedynie co jakiś czas wymieniali między sobą proste zdania, głównie dotyczące trasy. Oboje byli wypruci emocjonalnie, ona co jakiś czas roniła łzy, a on przez większość czasu tępym wzrokiem patrzył przez okno. Radio było wyłączone, a może dzięki niemu atmosfera między nami nie byłaby taka gęsta i przytłaczająca. Czułam się trochę jak po kłótni z mamą, zła, rozżalona, ale z taką różnicą, że nie czułam się winna.
Wlokłam się, siedemdziesiąt kilometrów na godzinę było moim maksimum możliwości. Zliczając wszystkie godziny w całość, wyszło łącznie prawie osiem godzin drogi, czyli niemal cztery godziny dłużej, niż powinnam. Gdy wjeżdżałam na podjazd, koła chciały mi odpaść, a ja czułam się gorzej niż wrak. Stanęłam w swojej zatoczce i prawie położyłam się na podwoziu. Zanim Marzena weszła do domu, uklęknęła przy mojej masce, oparła o mnie głowę i gładziła dłonią obitą i obdartą blachę. Wiedziałam, że się o mnie martwi, ma wyrzuty sumienia i chciałaby pomóc, doceniałam to, ale wtedy chciałam, żeby po prostu odeszła i dała mi spokój. Jednak nie miałam Iskry, by jej to mówić. Adrian w tym czasie stał i czekał na blondynkę, a kiedy ta w końcu wstała, rzucił mi krótkie spojrzenie i cicho powiedział „przepraszam". Normalnie ucieszyłabym się, że przemyślał swoje słowa i za nie przeprosił, ale byłam zbyt zmęczona i zła na wszystko. Gdybym była w formie robota, prawdopodobnie odwróciłabym wzrok od niego.
Noc minęła mi spokojnie, chociaż kilka razy obudził mnie ból. Rano czułam się w miarę wypoczęta, ale niestety dalej przeważało uczucie bycia wrakiem i nie wspominając o tym, że na pewno tak wyglądałam. I niestety mój wygląd mnie zdradził. Pan Marek był pierwszą osobą, która wyszła rano z domu i zauważyła mój niepokojący wygląd. Minęły może trzy godziny, a w domu zaczęła się gwałtowna kłótnia, oburzony ryk pana domu, zawodzenie Marzeny, okrzyki Adriana i Bartka. Niedługo potem pan Woźniak wyszedł zza domu z siekierą gotową do zamachu. Nie było już tajemnicą, kim jestem i nie zastanawiając się, ruszyłam do tyłu, zapominając o zamkniętej bramie. Rygiel zaklekotał charakterystycznie, kiedy przestałam napierać na skrzydła bramy. Bartek przytrzymał ojca, zanim we mnie rzucił, a po krótkiej szarpaninie siekiera leżała na kostce.
— Tato, posłuchaj mnie w końcu! — Przybiegła Marzena, a za nią Adrian i przerażona pani Bogusia. — Tłumaczę ci przecież, że ona jeszcze nikomu nie zrobiła krzywdy! Nie jest niebezpieczna! Czemu chociaż raz mnie nie posłuchasz?! — krzyczała przez łzy.
— Czemu idziesz w zaparte?! — krzyknął Bartek.
— Nie będę trzymał pod domem kosmity! Mało mamy problemów?! — Sięgnął znowu po siekierę.
Bartek i Adrian stanęli mu na drodze.
— Jest ze mną od kwietnia i żadnych problemów nie robiła!
— Jak od kwietnia?!
Mężczyzna ruszył kilka kroków do przodu, a dwaj młodsi z uwagi na siekierę cofnęli się przed nim.
— Chciała zeskanować moje auto i przez przypadek je zniszczyła. Nie chciała wzbudzać podejrzeń, to podmieniła je na siebie. Gdyby nie ona, może zginęłabym pod kołami tira!
— To ma w tej chwili zniknąć spod domu — powiedział, wskazując na mnie palcem.— Inaczej zatłukę na miejscu.
— Ona jest ranna! Nie dociera to do pana? — wrzasnął Adrian. — OK! Pojedzie, jak tak bardzo tego pan chce, ale nie teraz.
— Mało mnie to obchodzi, Adrian. Odsunąć się!
Siekiera poszybowała prosto na mnie. Nie zdążyłam uciec i uderzyła w mój reflektor. Marzena znieruchomiała, chłopcy podobnie. Na moment stało się cicho. Każdy chyba czekał na to, co zaraz się stanie, co zrobię.
— Czyś ty zgłupiał?! — krzyknęła pani Bogusia. — Prawie uderzyłeś Adriana! I co ty chcesz tą siekierą zrobić autu?! Pomyślałeś chociaż?!
Odsunęłam się od bramy, żeby w razie potrzeby mieć trochę miejsca do ucieczki. Marzena ocknęła się i podeszła do mnie. Przykucnęła przy mnie i obejrzała popękaną lampę, a potem przyłożyła czoło do mojej maski. Na chwilę skupiłam się na niej i to był mój błąd, bo w tym czasie kłótnia rodziców dziewczyny jeszcze bardziej rozwścieczyła pana Marka.
— Marzena! — krzyknął jej ojciec.
Wyrwałam w przód. Blondynka upadła, a siekiera i tak uderzyła w moje drzwi. Szybę przestrzeliły jasne pręgi. Marzena na łokciach wyczołgała się spode mnie. Wstała i rzuciła się na ojca, który brał kolejny zamach. Prawie ją uderzył. Przetransformowałam. Wyrwałam im siekierę i przerzuciłam przez bramę, a potem runęłam na ziemię. Nie spodziewałam się takiego bólu w biodrze. Rwało i piekło tak bardzo, że mogłabym sobie nogę odciąć. Brzuch także bolał, jakbym miała do niego wbite jakieś kolce. Filtry mnie bolały jak wtedy po wódce, ale teraz to wszystko było od potłuczeń. Skuliłam się, zaciskając zęby i próbując nie płakać. Nie czułam tego tak bardzo w formie auta. Spomiędzy części brzucha ciurkiem wypłynęła żółto-brązowa ciecz na kostki podjazdu.
— Zafira? — Marzena podeszła do mnie i usiadła obok.
— It hurts...
— Odsuń się! — wrzasnęła, kiedy pan Woźniak się zbliżył.
Przyszli Adrian i Bartek, a za nimi niepewnie pani Bogusia.
— Co z nią? — zapytał szatyn.
— Sam widzisz... Ruina.
— Skąd wiedzieć? — zapytałam pomiędzy jękami.
— W Internecie pojawiły się filmiki i zdjęcia z drogi. Nie z zapory. W mediach jest głośno. Szukają cię.
— Marzena, zabiorę ją do siebie. Wezwę holownik, spróbuję ją naprawić.
— Nie móc zostać...
— Co? Zafira, co ty gadasz?!
— Nie móc. Ja teraz zagrożenie. Ludzie zagrożenie. Wiedzieć, gdzie ja...
— Ale wszyscy wiedzą, jak wyglądasz. Obdarte punto łatwo rozpoznać — odezwał się Bartek.
— Zawiozę cię gdzieś indziej, a potem sama zdecydujesz, co zrobisz, ale nie jedź teraz. Jesteś za słaba. Jak cię teraz znajdą, to im nie uciekniesz.
— Oni znalesc mnie u was... A wtedy wy zagrożenie. Ja musieć.
Stękając i sapiąc, zaczęłam się podnosić, chociaż trójka ludzi głośno protestowała. Nie chciałam tego robić, ale musiałam, żeby chronić chociaż ich. Spojrzałam na swoją tablicę rejestracyjną i część numerów zmieniłam na N556. Łkanie mojego kierowcy łamało mi Iskrę, ale nie wybaczyłabym sobie, gdyby im wszystkim coś się stało. Pochyliłam się, a ona od razu objęła moją głowę. Przyciągnęłam ją do siebie.
— Marzena, ty na zawsze być my friend. Dzienki ci za wszystko. Twoje auto jest niedaleko nasza polanka.
— Błagam cię, Zafira, nie jedź. Błagam cię, zostań. Zostań... — łkała.
Po policzkach spłynęły mi łzy, które ona natychmiast starła dłonią.
— Zobaczę cię jeszcze kiedyś? — wyszeptała.
— I hope.
— Uważaj na siebie. — Odsunęła się ode mnie i spojrzała w optyki. — Dawaj o sobie znać. — Uśmiechnęła się smutno.
Kiwnęłam głową. Ciężko mi było wstać, bo po pierwsze nie miałam na to siły, po drugie — nie chciałam od niej odchodzić. Była pierwszą osobą we Wszechświecie, jaką dane mi było poznać i z jaką nawiązałam bliską relację. Niczym miłym było rzucać to teraz, zdążyłam się mocno przywiązać, chociaż nie znałyśmy się szczególnie długo.
Chwiejąc się, przeszłam przez bramę. Ciekawskie oczy sąsiadów i przechodniów już chyba od dawna obserwowały zajście. Popatrzyłam jeszcze na moich — chyba tak ich już mogę nazwać — przyjaciół i transformowałam. Odjechałam z rozbitą Iskrą i niedomkniętymi tylnymi drzwiami. Nie zastanawiałam się, gdzie jadę. Wjechałam na jakąś dwupasmówkę i jechałam nią jakieś półtorej godziny, a potem zjechałam gdzieś i zaszyłam się w środku lasu, gdzie przez pięć dni próbowałam dojść do siebie. W procesie samoregeneracji zdarty lakier odnowił się, a bóle zelżały. Najbardziej dawał mi się we znaki podziurawiony brzuch. Pewnie czułabym się lepiej, gdybym mogła napić się energonu, ale ogólnie nadawałam się do użytku. Niestety, moja Iskra była w o wiele gorszym stanie niż ciało zaraz po walce. Tęsknota mnie dobijała, te dni były wypełnione przelewaniem łez.
Miałam jeszcze popracować nad tym rozdziałem, jeszcze go trochę dopieścić, pobawić się nim!
Zabrakło mi siły... Po dwóch całościowych poprawkach, których efektem jest to wyżej, powiedziałam pas. Koniec! Kiedy indziej! Szło mi to jak krew z nosa. Kiedy indziej, być może, doprowadzę to do względnej perfekcji, ale nie teraz...
Utwór w mediach to pozostałość po oryginalnym rozdziale. Do następnego...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top